niedziela, 17 grudnia 2023

PRZEDŚWIĄTECZNA NIESPODZIANKA - WYWIAD Z TERESĄ MONIKĄ RUDZKĄ, AUTORKĄ "CZASU EMILA"

 

1)      Skąd pomysł na taką konstrukcję powieści, czyli powieść szkatułkową?

 

Sama bardzo lubię twórczość niekonwencjonalną, czyli utwory takie, gdzie historia nie jest tak po prostu chronologicznie wyłożona, tylko skonstruowana w ten sposób, że czytelnik nagle ma zonk i musi się zastanowić. To ożywia jego ciekawość, skupienie, inspiruje do myślenia i z reguły ma wtedy większą frajdę z czytania. Opowieść nie jest prosta jak konstrukcja cepa :) Naturalnie, nie może być przerostu formy nad treścią, nie powinna powstać ładna wydmuszka, z której nic nie wynika.

Do tej pory pamiętam oczarowanie i zachwyt powieścią „Rękopis znaleziony w Saragossie” Jana Potockiego, którą pochłonęłam w wieku licealnym. To jest właśnie klasyczne dzieło szkatułkowe, inspirowane arabsko – perską tradycją pisania. Z jednej opowieści wysnuwa się następna, a niej kolejna, a z niej następna i tak do końca, przy czym nie stanowią sztuki dla sztuki, lecz są ze sobą ściśle powiązane, a na końcu wszystko zostaje wyjaśnione.

Marzyłam, aby napisać coś takiego i to mi się udało. „Czas Emila” jest powieścią szkatułkową, choć kunsztowności „Rękopisu znalezionego w Saragossie” nic nie pobije :)

Ja w ogóle lubię takie zabawy z czytelnikami, mruganie do nich okiem, eksperymenty, a nie znoszę się nudzić przy pisaniu, więc...  Na przykład moją wcześniejsza powieść „Na karuzeli” skomponowałam w ten sposób, że równie dobrze można ją czytać od ostatniego rozdziału do tego, który otwiera całą historię. „Carską Drogę” ludzie czytają albo chronologicznie, albo sami ustalają sobie chronologię czytając wybrane fragmenty i nie tracąc przy tym wymowy całości.

Literatura jako taka to przecież również zabawa, wygłup, tropienie smaczków, a jeśli czytelnik ma pewne przemyślenia, interpretacje – stanowią one wartość dodaną.

 

2)      Jak długo przygotowywałaś się do pisania szukając materiałów na temat rodziny Wedlów oraz na temat epoki? Czy jest coś, co Cię w tych poszukiwaniach najbardziej zaskoczyło albo sprawiło trudność?

 

Epoka od zawsze była moją ulubioną, bo dekoracyjna, bo malownicza, bo kobiety są pięknie ubrane w powłóczyste suknie. Naturalnie, taki obraz wyniosłam z lektur historycznych i beletrystycznych, a w rzeczywistości nie wyglądało to różowo i beztrosko. Niemniej od lat czytałam dużo o tamtych latach, więc pewne informacje i pojęcie o nich już miałam. Czułam się zadomowiona w ich tle. Kiedy już zaczęłam się przygotowywać do napisania o rodzinie Wedlów, to oczywiście przeczytałam kilka książek na ich temat i znajdowałam dostępne w archiwach, artykułach prasowych, wywiadach wiadomości o tej rodzinie i ich firmie. Studiując je, miałam w wyobraźni obraz całości i szybko zabrałam się do pisania. Równie szybko okazało się, iż zdobyte informacje są niewystarczające, że istnieje w nich dużo białych plam, więc zaczynałam kolejne poszukiwania. Proces twórczy szedł równolegle do nich, a trwało to blisko rok.

Wiedziałam coraz więcej, a jednocześnie czułam, że nie wiem prawie nic ;) Sklep, firma, metody jej prowadzenia... to było łatwiejsze, niż wiedza o charakterach moich bohaterów. Tego żadne dokumenty nie odtworzą; na ich podstawie mogłam jedynie wysnuć własną interpretację. Nie zaskoczył mnie fakt, iż mimo wszystko z racji odległości w czasie niewiele wiemy o osobowości Karola Wedla. Ale w trakcie poszukiwań znalazłam bardzo mało wiadomości o Michalinie Czerneckiej, wieloletniej partnerce Jana Wedla. O ich związku także nie ma zbyt wielu danych. Cóż, to nie były czasy księcia Karola i księżnej Diany :) Liczę na to, że jednak uda mi się odnaleźć więcej informacji, dzięki którym obraz tych postaci będzie wyrazisty i spójny.

 

3)      Jaka postać stała się Twoją ulubioną, a która okazała się najbardziej krnąbrna podczas pisania książki?

 

Uwielbiam ich wszystkich :) Ale główni bohaterowie żyli naprawdę, natomiast są tacy od A do Z wymyśleni przeze mnie, jak choćby Joanka Kowalska z domu Miller. Joanka to całkowicie moje dziecko, nadto ma nietuzinkową osobowość, jest ambitna i lojalna. Joanka czasami działa na nerwy, lecz nie sposób jej nie lubić. Zatem może Joanka? Ale... przecież siostra Emila również nie jest przeciętną osobą, a kucharka Józefa? A Kasia? Konstancja?

Chyba najbardziej jednak lubię pisarkę Helenę Dąbrowską, spisującą dzieje Wedlów. Pozbierała się po ciężkich przejściach osobistych, potrafiła nadać swojemu życiu sens, kierunek oraz radość, a przy tym była szalenie kobieca :)

Powiedzmy, że nie znoszę ludzi pokroju Roberta Wiśniowskiego (szwagier Karola Wedla), bo z takimi trudnymi charakterami nie sposób dojść do ładu. Ale czy Robert był krnąbrny podczas pisania książki? Tego bym nie powiedziała; tutaj Robert musiał się dostosować, inna opcja nie istniała :)

 

 

4)      Skąd pomysł na takie smakowite postaci drugo i trzecioplanowe? Przecież można tych bohaterów jeść łyżkami, tak są nietuzinkowi!

 

Z życia :) A poważnie: pisząc książkę znalazłam się w domu Wedlów i przecież nie mieszkałam w pustych ścianach. Wiedziałam, że rodzina miała służbę, że pod jednym dachem stykały się różne osobowości, ludzie o przeróżnych zaletach, wadach i nawykach. Wyobraziłam sobie jak nam się ułoży współpraca i co zrobić, by była przyjemna. Naturalnie, nie chciałam się nudzić przy pisaniu, więc stworzyłam cały wachlarz usposobień i charakterów. Tacy ludzie jak Wedlowie nie zatrudniliby byle kogo, więc służba musiała reprezentować spory poziom solidności i uczciwości, ale nie można było się z nimi nudzić. Wyobraziłam sobie kucharkę Józefę i że jej pewnie schodziłabym czasem z drogi, ponieważ by mnie łajała jak swoją siostrzenicę Kasię, gdyż podobnie jak Kasia jestem często roztrzepaną gapą :)

Przypominałam sobie poznawanych ludzi, ich zachowania, przejścia, poglądy i nawyki, a wyobraźnię mam bogatą i plastyczną, więc na podstawie tego wszystkiego odmalowałam postaci, które mogły przestawać z Wedlami i z którymi mi byłoby fajnie przebywać, natomiast ich losy inspirowałyby mnie do dalszej pracy. No, tak mi się napisało i już :)

 

5)      Czy jest szansa, że skusisz się jeszcze na napisanie jakiejś powieści z epoki czy wracasz do współczesności bez żalu?

 

Cóż, powinna powstać jeszcze historia Jana Wedla na tle jego epoki i w odpowiednim kontekście. Do współczesności również wrócę, o ile zaistnieje sposobność. Powtórzę: nie znoszę nudzić się przy pisaniu.

 

6)      Jaka według Ciebie jest recepta na sukces biznesowy? Czy historia powstania czekoladowego imperium pomogła Ci odkryć coś nowego w tym temacie?

 

Podpisuję się pod tym, co napisałaś w swojej recenzji. Nie użalać się nad sobą i nigdy się nie poddawać. Powstanie, rozwój, wreszcie rozkwit firmy Wedlów unaocznia to bardzo mocno. Warto mieć także przysłowiowego „nosa”, wiedzieć, kiedy trzeba być kreatywnym i wyprzedzić swoje czasy, błysnąć czymś nowym, a kiedy należy przycupnąć i dostosować się do tego, co jest.

 

7)      Czy możesz uchylić rąbka tajemnicy na temat dalszych planów pisarskich?

 

Jaki rynek, takie plany :) Ale, jeśli wszystko się dobrze ułoży, to chciałabym dokończyć opowieść o rodzinie Wedlów. Gdyby jeszcze lepiej się ułożyło – chciałabym opublikować drukiem moje recenzje książek, filmów i wydarzeń kulturalnych, zamieszczanych na stronie Okiem widza i nie tylko na Facebooku. Tych tekstów jest ponad 300 i są bardzo udane oraz przyjemne w czytaniu.

wtorek, 12 grudnia 2023

„Czekoladowa dynastia. Czas Emila” – przepis na sukces o smaku gorzkiej czekolady ze szczyptą pikantnych przypraw, czyli tysiąc smaków w bombonierce ;) RECENZJA PATRONACKA

 



Półtora roku temu recenzowałam „Czas Karola”, czyli pierwszą część „Czekoladowej dynastii” Teresy Moniki Rudzkiej. Napisałam Wam wtedy, że z wielką niecierpliwością oczekuję ciągu dalszego tej porywającej opowieści. I nie tylko się doczekałam, ale miałam prawdziwą przyjemność objąć część drugą, „Czas Emila”, wydaną przez Wydawnictwo Lucky, patronatem. I tutaj muszę natychmiast sprecyzować, że określenia „część pierwsza” i „część druga” nie do końca oddają stan faktyczny, ponieważ „Czas Emila” został tak napisany, że można go czytać jako uzupełnienie i kontynuację „Czasu Karola”, ale można również potraktować najnowszą książkę Teresy Moniki Rudzkiej jako zupełnie samodzielną opowieść i czytać ją bez znajomości poprzedniej. Oczywiście, ja zachęcam serdecznie do lektury obu części ze względu na świetne pióro Autorki oraz bogactwo treści, bo „Czekoladowa dynastia” to coś więcej niż „tylko” fabularyzowana historia powstania i rozwoju czekoladowego imperium Wedlów, to również nakreślony pewną kreską i odważnymi kolorami portret epoki, obyczajów oraz obraz Warszawy przechodzącej od statusu podrzędnego europejskiego miasta do prawdziwej świetności. A nade wszystko to żywa, wciągająca od pierwszych zdań opowieść o ludziach z krwi i kości, podobnych nam, którzy mimo innych kostiumów i innej epoki tak samo kochali, nienawidzili, śmiali się, płakali, cierpieli i podnosili z upadków jak każdy z nas.

 

„Czas Emila” koncentruje się na synu Karola Wedla, założyciela marki, ale bohaterowie pierwszej części również się tutaj pojawiają, tyle że proporcje zostały inaczej rozłożone. Karol Wedel i jego żona stopniowo wtapiają się coraz bardziej w tło opowieści natomiast na plan pierwszy wysuwa się Emil Wedel i otaczający go ludzie. Tym razem Autorka wykorzystała bardzo ciekawy schemat opowieści szkatułkowej. Historia rodziny Wedlów jest pokazana z trzech perspektyw, które się przeplatają ze sobą i uzupełniają: współczesnej pisarki Renaty, która obecnie spisuje ich dzieje, żyjącej na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku Heleny Dąbrowskiej, niegdyś ( bardzo ) bliskiej przyjaciółki Karola Wedla, która w pewnym momencie odkrywa w sobie talent powieściopisarski oraz z perspektywy narratora, który z niemal kronikarską precyzją pokazuje koleje losu czekoladowej dynastii. Mamy zatem opowieść w opowieści na wzór rosyjskich matrioszek, i jest to zabieg bardzo ciekawy i udany, podobnie jak świetnym zabiegiem było przeplecenie części poprzedniej, „Czasu Karola”, listami pisanymi przez Joankę, zatrudnioną jako pomoc domowa w rodzinie Wedlów. Joankę, która tutaj również się pojawia i ze swoimi zdecydowanymi, nie znoszącymi sprzeciwu opiniami niejednokrotnie kradnie show;).

 

Imperium Wedlów się rozrasta, Karol wdraża Emila w tajniki firmy. Młody chłopak, potem mężczyzna, usiłuje sprostać ojcowskim, wyśrubowanym wymaganiom, ale też odkryć własną drogę. Teresa Monika Rudzka odmalowuje historię Emila z taką swadą, że od tej opowieści nie da się oderwać! Ale też i jej bohaterom przyszło żyć w ciekawych czasach zmuszających do stawiania czoła wielu wyzwaniom i do nadążania za postępem, nowinkami technicznymi, ale też zmianami społecznymi następującymi w tempie błyskawicznym, a przez to czasem trudnymi do zaakceptowania. „Czas Emila” jest utkany z dziesiątków, setek nitek – wątków składających się na portret epoki. Przecież to czasy zaborów, spontanicznych, nierzadko straceńczych zrywów niepodległościowych, rewolucji przemysłowej, zmiany świadomości społecznej, zmian obyczajów, a za wszystkim tym muszą nadążyć właściciele firmy, bo nie da się zamknąć oczu na historię i przejść obok, ona wcześniej czy później zagarnie rzeczywistość każdego. Emil Wedel, podobnie jak jego ojciec, musi mieć wiedzę daleko bardziej złożoną niż ta dotycząca technologii produkowania czekolady. Lekceważenie historii i przemian społecznych często kończy się bowiem zmiażdżeniem przez jej trybiki… Jednak te wszystkie, w gruncie rzeczy poważne, historyczne zmiany, Autorka pokazuje w taki sposób, że „Czas Emila” czyta się jak historyczną powieść sensacyjną;)! I chce się więcej i więcej!

 

Prawdziwym majstersztykiem jest wprowadzenie do fabuły postaci z literatury i z …filmu;). Nie zdradzę Wam jakich, bo poza znanymi postaciami historycznymi, jak choćby Henryk Sienkiewicz, Bolesław Prus czy Karol Szymanowski, pojawiają się również bohaterowie literatury polskiej, i jest to takie zawadiackie mrugnięcie okiem do czytelnika. Ciekawa jestem ile postaci Wy odnajdziecie podczas lektury. Z pewnością te odkrycia sprawią Wam wiele frajdy, tak jak mnie.

 

A skoro już jesteśmy przy postaciach – po raz kolejny zachwyca mnie wirtuozeria Autorki w ich kreowaniu! Bohaterowie „Czasu Emila” nie są jednowymiarowi, pomnikowi, sztywni. To są ludzie obdarowani konkretnymi cechami charakteru, ze spójnie zbudowaną historią, z bardzo wiarygodną sylwetką psychologiczną, czasem po ludzku niekonsekwentni, innym razem zachwycający charyzmą, ulegający chwilowym załamaniom, popełniający błędy, prawdziwi aż do bólu. Tak jak wcześniej wspomniałam, jedną z nietuzinkowych postaci jest Joanka, choć moje serce skradła również Kocia, której spektrum możliwości na lekkim rauszu jest …imponujące;). Jeśli chcecie się dowiedzieć kim jest Kocia, sięgnijcie po powieść. Bardzo starannie została zbudowana postać Emila Wedla, którego obserwujemy od czasów dziecięcych aż do jego starości. Autorka pozwala nam zobaczyć jak z młodego człowieka pełnego pasji, ale i czasem naiwnego powoli wykluwa się rasowy przedsiębiorca, prawdziwy wizjoner nie bojący się rozmachu. Ogromną sympatię wzbudziła we mnie również Gina Wedel, żona Emila. Ale tak naprawdę każdy z bohaterów, nawet tych drugo i trzecioplanowych jest dopracowany w każdym calu i zapada w pamięć.

 

Przy tym wszystkim jednak „Czas Emila” to również pozbawiona lukru, ale przez to wcale nie mniej fascynująca opowieść o tym jak powstaje prawdziwe imperium, marka, która stała się znana na lata. Opowieść o żelaznej konsekwencji, uporze, czujności, umiejętności odczytywania znaków czasu i zmian społecznych, pracowitości, przekuwaniu porażek w sukcesy ciężką pracą i cierpliwością. Bo imperium założone przez Karola i odziedziczone przez Emila, a potem przez kolejne pokolenia to nie jednorazowe przedsięwzięcie powstałe dzięki łutowi szczęścia, ale efekt wielu lat żmudnej, nierzadko po ludzku patrząc nużącej pracy i tak często niedocenianej rutyny. Gdybym miała jednym zdaniem opisać Wedlów pokazanych w opowieści Teresy Moniki Rudzkiej to powiedziałabym: Nie użalali się nad sobą i znali poczucie obowiązku…

 

Użalanie się nad sobą prowadziło tylko do większego smutku, wreszcie człowiek tracił chęć, by kierować własnym życiem, nadawać mu jakiś sens i pracować. Tak powtarzali ojciec i matka, a w tym przypadku Emil zgadzał się z nimi co do joty. Od dziecka zajęty i zapracowany, marzył o błogim lenistwie, ale gdy zdarzały się takie rzadkie chwile, szybko zaczynał się nudzić. „Razem wziąwszy, to praca może być zabawą, pod warunkiem, że się ją lubi. Najważniejsze jest zachowanie umiaru we wszystkim” – rozważał młody Wedel. ( str. 82 )


Sięgnijcie koniecznie po „Czas Emila”. Ta książka jest jak wielkie pudełko wykwintnych czekoladek. Znajdziecie w nim wszystkie możliwe smaki, nie będziecie się nudzić, przeciwnie, delektując się kolejnymi docenicie aksamitną, lekko pikantną, zdecydowaną nutę dobrej literatury!




piątek, 27 października 2023

„Ulecz moje serce”, czyli o kardiochirurgii skomplikowanych rodzinnych więzów, tajemnicach z przeszłości i poplątanych ścieżkach przebaczenia – RECENZJA


Małgorzaty Lis nie trzeba nikomu przedstawiać, bo swoimi powieściami obyczajowymi z serii „Opowieści z wiary” wydawanej przez Wydawnictwo eSPe zdobyła już grono wiernych czytelników wyczekujących niecierpliwie każdej kolejnej zapowiedzi. Jej najnowsza książka, „Ulecz moje serce” miała premierę zaledwie kilka dni temu zatem to świeżynka. Uwiodła mnie opisem z okładki, a ponieważ znam już styl Autorki i wiem, że ma dar lekkiego pióra dzięki czemu w jej opowieści po prostu się „wsiąka”, zapragnęłam ją przeczytać.

 

Bohaterami powieści jest rodzina Kozłowskich. Co prawda na plan pierwszy wybijają się perypetie najmłodszej z nich, Zosi, ale tak naprawdę to losy całej rodziny tworzą osnowę fabuły, a także splatają się ze sobą jak różnokolorowe nitki w gęsto tkanym bieżniku. Głową rodziny jest owdowiały Grzegorz, ale rolę niekwestionowanej królowej – matki pełni w niej babcia Emilia, kobieta preferująca system rządów twardej ręki. Zarówno Grzegorz, który dodatkowo zmaga się z poważną niepełnosprawnością, jak i wnuczki, wspomniana już Zosia i Kinga, muszą liczyć się ze zdaniem babci czy się im to podoba, czy nie. A to z tego prostego powodu, że babcia Emilia swoje zdanie wyrazi zawsze i wszędzie, i nie ma względu ani na miejsce, ani na czas czy osoby. Pewnie jednak plułaby sobie mało elegancko w brodę gdyby przewidziała skutki pewnej aranżowanej randki, na którą wysłała Zosię… I tutaj małe wtrącenie dla tych, którzy nie zwrócili uwagi na sformułowanie qui pro quo w opisie na okładce. Mała ściągawka dla przypomnienia: qui pro quo oznacza zabawne nieporozumienie wynikające z wzięcia kogoś za inną osobę lub niezrozumienia czyichś słów. To trick często wykorzystywany choćby w przedstawieniach komediowych.

 

Jeśli jednak spodziewacie się tutaj wyłącznie lekkiej komedii pomyłek to będziecie naprawdę zaskoczeni, bo Małgorzata Lis w swojej powieści porusza wiele istotnych tematów dotyczących więzi i relacji rodzinnych: dojrzewania do bycia rodzicem, umiejętności wypuszczenia dzieci spod skrzydeł przez rodziców jak również odcinania pępowiny przez te ostatnie, konsekwencji popełnionych błędów wychowawczych, ich rzutowania na życie dzieci ( a często mają one, jak grzechy, długie cienie ). Rodzinne zdjęcie Kozłowskich zapewne wzruszyłoby niejedno serce i wywołało podobny efekt wow jaki wywołują popularne i często udostępniane zdjęcia rodzinne na fb. Bo kto by się nie wzruszył na widok kruchej seniorki rodu w otoczeniu syna oraz wnuczek z ich wybrankami serca? Tymczasem Autorka pozwala nam niejako zajrzeć pod podszewkę relacji rodzinnych Kozłowskich i sprawia, że dostrzegamy pod nią różne strzępiące się nitki, źle załatane dziury, przetarte elementy wiszące na włosku, a nawet źle usunięte plamy. A udaje się nam to dostrzec, między innymi, dzięki pozostałym postaciom wprowadzonym do fabuły, zwłaszcza dzięki Ignacemu oraz Alinie.

 

Pozornie mogłoby się wydawać, że „Ulecz moje serce” to przede wszystkim powieść romantyczna o miłości. Tymczasem ja, trochę przewrotnie, powiedziałbym tak: to jest powieść o miłości, ale o miłości szeroko pojętej. A w pierwszej kolejności jest to opowieść o miłości rodzinnej i wszelkich skutkach jej błędów. Każdy uważny czytelnik zastanowi się nad relacjami między Emilią i Grzegorzem, Grzegorzem i Kingą, Grzegorzem i Zosią, Kingą i Emilią oraz Kingą i Zosią. Na każdej z tych relacji kładą się poważne cienie, ale zauważy je dopiero uważny obserwator. Podobnie ważny, choć tylko z grubsza naszkicowany, jest dla mnie wątek relacji między Aliną a jej córką, Moniką. Te wszystkie wątki są jak kolorowe nitki, które tworzą część obrazu. Ale nie cały, bo to wciąż zaledwie ułamek poruszanych problemów. Małgorzata Lis w swojej powieści porusza również problem dojrzewania do miłości i pułapek, które czyhają na ludzi jej szukających, bez względu na wiek i doświadczenie życiowe. Mamy tu przegląd różnych rodzajów relacji, od rodzącej się miłości między parą młodych ludzi, poprzez pełną obaw i lęków miłość między przysłowiowymi „mężczyzną z przeszłością i kobietą po przejściach”, aż po trudną miłość małżeńską, gdy cele obojga wydają się kompletnie rozjeżdżać. Jest też miłość do zmarłego małżonka / małżonki i kolejny ciekawy temat jakim jest zdrowo pielęgnowana pamięć i różnica pomiędzy robieniem z serca mauzoleum a gotowością na pogodzenie pamięci z nową miłością. Została również poruszona kwestia bezdzietności i reakcji otoczenia na nią, a także pokusy dążenia do poczęcia dziecka za wszelką cenę. Wiem, że spora część blogerów uwypukla ten wątek jako jeden z głównych, ale dla mnie „Ulecz moje serce” jest przede wszystkim wielowątkową opowieścią o relacjach rodzinnych i ich wpływie na nasze życie.

 

Wśród wyżej wymienionych wątków nie wspomniałam jeszcze o wątku sieroctwa i wpływie na życie dziecka braku jednego z rodziców. Tymczasem Autorka pokazuje według mnie jedną z ważnych, ale często zapominanych prawd, że nasza rola w rodzinie jest niejako w naszym DNA, jak wytatuowana w naszym sercu. I dlatego rodzic nigdy nie przestaje nim być, nawet jeśli jego dziecko ma głowę pokrytą siwizną i sześćdziesiątkę na karku. Tak samo nigdy nie przestajemy być dzieckiem, siostrą, bratem, mężem, żoną. Te relacje naznaczają na zawsze. Od nas jednak zależy czy pozwolimy, by dojrzewały razem z nami czy też staną się dla nas przyciasnym mundurkiem, który krępuje ruchy, a może nawet robi się tak ciasny, że nie pozwala iść dalej. Polecam Wam serdecznie „Ulecz moje serce”, to mądra książka i myślę, że każdy czytelnik odnajdzie się w którejś z postaci i przejrzy w niej jak w lustrze…



 

piątek, 20 października 2023

„Białe święta, zimny trup”, czyli o zderzeniu tradycyjnej wizji świąt z apokaliptycznymi wizjami preppersa, ciężkiej doli wilkołaków i wyższości zautomatyzowanych pieluch nad tradycyjnymi ;) – RECENZJA!

 


Iwony Banach nikomu przedstawiać nie trzeba, ponieważ swoimi książkami zdobyła sobie już wierne grono czytelników, którzy na kolejne komedie kryminalne jej autorstwa czekają niczym Emilia Gałązka na koniec świata ;) ! No właśnie, Emilii Gałązki fanom powieści Iwony Banach też nie trzeba przedstawiać. Zwłaszcza fanom fantastycznej „Serii z trupem”, której kolejne części ukazują się w Wydawnictwie Dragon. Nie zdziwi Was zatem informacja, że jako czytelniczka nałogowo uzależniona od komedii kryminalnych tej lubianej Autorki najnowszy tom, zatytułowany „Białe święta, zimny trup” przyjęłam z prawdziwym entuzjazmem. Mnie ta seria po prostu odmładza psychicznie, ponieważ lektura niezmiennie wywołuje u mnie tyle spontanicznych ataków śmiechu, że czuję się po niej niczym po powrocie z najlepszego SPA dla zmęczonej problemami głowy. A jak było tym razem?

 

Emilia Gałązka szykuje Święta Bożego Narodzenia! I to nie byle jakie święta, bo w rodzinie pojawił się ktoś nowy, dla kogo będą one pierwsze, a zatem z definicji powinny też być niezapomniane! Niestety, święta w interpretacji ortodoksyjnej prepperki mogą się okazać śmiertelnie niebezpieczne dla owej nowej osóbki, która na razie jest raczkującym maluchem. Już sama tylko zwykła codzienność w domu Emilii może być wyzwaniem, bo jednak nie każde dziecko ma okazję raczkować pomiędzy granatami ręcznymi a tasakami ;) . Jednak metalowa choinka zespawana z różnych ostrych elementów, w tym gwoździ i łańcuchów rowerowych, i zakończona bagnetem dziadka w miejsce tradycyjnego szpica, do tego mocowana u powały, przekracza granice pojmowania nawet u skądinąd wyrozumiałej siostrzenicy Magdy. Kierowana instynktem samozachowawczym i macierzyńskim postanawia ewakuować siebie, dziecko, Mikołaja i resztę rodziny do domu wynajmowanego przez Pawła i Simonę w niejakim Słodzinku. Dom jest obszerny, Słodzinek to bajeczna wioseczka, będzie można tam przeżyć tradycyjne, może nawet cudownie nudne święta, bez ryzyka odcięcia co wrażliwszych części ciała w zetknięciu z postapokaliptyczną choinką Emilii lub zatrucia jej barszczykiem świątecznym z grzybków halucynogennych.

 

Tymczasem Paweł, histeryk i hipochondryk o wielkich ambicjach, którego czytelnicy znają z poprzednich tomów serii, szuka tematu na sensacyjny artykuł. W trakcie tychże poszukiwań natrafia przypadkowo na stary aparat fotograficzny z niewywołaną kliszą i postanawia wykorzystać go do wykreowania chodliwej historii. Jeszcze nie wie, że Słodzinek słodycz ma tylko w nazwie, a w rzeczywistości stanie się miejscem wielu krwawych i niewyjaśnionych wydarzeń. Na razie mieszkańcy siedzą cicho i nikt się nie wyrywa z rewelacjami o lokalnym wilkołaku Rafaelu ani innych atrakcjach ;) . W pewnych sprawach marketing szeptany sprawdza się o wiele lepiej niż szeroko zakrojone kampanie. Niestety, Paweł szukający sensacyjnego tematu niechcący następuje na odcisk lokalnej społeczności i wywołuje tym samym ciąg wydarzeń, których już nikt nie będzie umiał zatrzymać. I nagle może się okazać, że święta w domu Emilii pod metalową choinką i w otoczeniu granatów ręcznych wcale nie są tym, co może spotkać najgorszego Magdę, Mikołaja i wszystkich bohaterów. Zwłaszcza gdy lokalne legendy, obficie podlewane bimbrem w jedynej knajpie w Słodzinku, wydadzą owoce niczym te po eksplozji w Czarnobylu!

 

Już po raz kolejny czytając komedię Iwony Banach płakałam regularnie ze śmiechu i nie mogłam się uspokoić. Trudno byłoby chociaż wspomnieć wszystkie humorystyczne elementy, ale w moim rankingu najśmieszniejszych scen dziesięciolecia na bardzo wysokim miejscu znajdzie się z pewnością scena zmieniania pieluchy Mai przez Pawła ;) . Płakałam ze śmiechu i bolała mnie przepona, ale jakaż to była znakomita rehabilitacja dla zmęczonej głowy! Podobnie wysoko w rankingu znajdzie się scena przekupstwa sąsiada naleweczką Emilii oraz skutki spożycia tej ostatniej. To jest gotowy materiał na morderczo śmieszny film ;) ! Iwona Banach potrafi w mistrzowski wręcz sposób pokazywać ludzkie przywary, słabostki, wady w krzywym zwierciadle tym samym je rozbrajając z tego, co złe, paskudne, przygnębiające i obnażając skrywaną za nimi nierzadko głupotę. Niezmiennie twierdzę, że pod wierzchnią warstwą komediowej fabuły kryje się mnóstwo celnych obserwacji ludzkiej natury oraz wielu współczesnych zjawisk. Ale są one pokazane w taki sposób, że czytanie tych komedii przypomina pozbywanie się jadu po ukąszeniu. Problem obśmiany często się kurczy i przestaje być taki straszny, jaki się wydawał. Iwona Banach funduje nam terapię odtrucia śmiechem i osiągnęła w tym poziom master!

 

A na koniec jeszcze jedna uwaga: wiele brawa dla Wydawnictwa Dragon za konsekwentnie utrzymywaną estetykę okładek „Serii z trupem”. Są kolorowe, oryginalne, zabawne i nie tylko przyciągają uwagę, co zapewne było celem podstawowym. One prowokują do dobrej zabawy – nie macie pojęcia ile mam frajdy za każdym razem gdy mogę zrobić baner na blogu do kolejnych tomów serii! Polecam Wam gorąco komedię „Białe święta, zimny trup”, bo to znakomita odtrutka na jakże trudną teraźniejszość!




piątek, 13 października 2023

„Jesteś głosem mojego serca”, czyli o szerokich wodach oraz mieliznach romantyzmu, prozie życia doprawionej czułością, kruchości nastoletnich serc i uzdrawiającej mocy prawdziwych więzi.

W ten piątek trzynastego przychodzę do Was, dla osłody, z recenzją najnowszej powieści Moniki Michalik, „Jesteś głosem mojego serca”. Książka została wydana przez Wydawnictwo Lucky i to już piąta powieść tej Autorki, nie licząc tomików opowiadań, które współtworzyła wraz z innymi autorami. Ci z Was, którzy regularnie śledzą wpisy na moim blogu wiedzą również, że Monika Michalik to kolejna z moich uzdolnionych koleżanek poznanych na warsztatach literackich, z grupy Płóczkowych Dziewcząt, której udało się spełnić marzenie o pisaniu :) . Kibicuję jej tak samo serdecznie jak każdej z pozostałych Dziewczyn i trzymam mocno kciuki za każdą nową powieść.

 

„Jesteś głosem mojego serca” przyciąga subtelną okładką, która mogłaby sugerować, że chodzi o powieść ściśle romantyczną. I romantyzmu oraz kłębiących się emocji rzeczywiście tutaj nie brakuje, ale zamykanie tej książki w szufladce z romansami byłoby krzywdzące. Bohaterką jest Weronika, właścicielka małej księgarenki, samotna matka nastoletniej Antosi. Eteryczna i delikatna, ale pokiereszowana już mocno przez życie, została zmuszona, żeby założyć zbroję i mierzyć się, z lepszym czy gorszym skutkiem, z codziennością i problemami, których wagę zna każdy samotny rodzic. Księgarenka, którą odziedziczyła po dziadku i którą darzy prawdziwą miłością, zaczyna przynosić coraz większe straty. Były mąż coraz rzadziej znajduje czas dla ich córki, a tymczasem Antosia wkracza w wiek nastoletniego buntu i w dodatku zaczyna mieć bardzo poważne problemy w kontaktach z rówieśnikami w szkole. Nic zatem dziwnego, że gdy w takim momencie w życiu Weroniki pojawia się czarujący lokalny poeta Krzysztof i zaczyna ją adorować, ta osamotniona kobieta, mniej czy bardziej świadomie, odnajduje się w roli współczesnego Kopciuszka, który spotkał księcia. Tyle tylko, że baśnie kończą się zwykle na enigmatycznym „żyli długo i szczęśliwie”, a o Weronikę brutalna proza życia upomina się tu i teraz…

 

Tak jak wspomniałam na samym początku, choć „Jesteś głosem mojego serca” mogłoby zostać pochopnie sklasyfikowane jako romans, nie spieszcie się z upychaniem tej książki w tej konkretnej szufladce. Oczywiście, powieść ma swoiste „piętno” wyciśnięte przez Autorkę jakim jest bardzo staranny, ładny, miejscami wręcz poetycki język. Monika Michalik umie dzielić się w swoich książkach tym jak postrzega świat i jego piękno i to bardzo rzutuje na całą estetykę narracji. Ale już sposób poprowadzenia fabuły zmusza tak naprawdę do postawienia sobie pewnych pytań. „Jesteś głosem mojego serca” to opowieść o różnych rodzajach samotności i osamotnienia. O pokiereszowanej kobiecości, którą bardzo trudno jest wyleczyć, bez względu na to, czy skrzywdzona kobieta ma lat kilkadziesiąt czy …kilkanaście. O konsekwencjach nagłych porywów serca i namiętności, które mając siłę żywiołu bywają też jak żywioły nieprzewidywalne i trudne do kontrolowania. O potrzebie rozmowy z dorastającymi dziećmi, których poziom wrażliwości dalece przekracza poziom kruchości najcieńszej chińskiej porcelany. O tym, że słuchać nie zawsze znaczy słyszeć. O mobbingu w szkole, który bywa nierzadko lekceważony, podciągany pod młodzieńcze dowcipy i wygłupy, a tymczasem ma niszczącą siłę granatu. O tym, że sama emocjonalna oprawa jeszcze nie przesądza o prawdziwej wartości uczucia, a niezaspokojone tęsknoty nierzadko zaciemniają ocenę sytuacji. O wadze i wartości więzi rodzinnych, również tych międzypokoleniowych. O odwadze podejmowania trudnych decyzji. O urazie, gniewie, ale i o przebaczeniu. O tym, że życie ma dla nas wiele różnych ścieżek, i nawet jeśli jedna się kończy urwiskiem, zawsze można szukać innej. O nadziei :) .

 

Zachęcam Was do lektury powieści Moniki Michalik. Ta książka pozwoli Wam złapać oddech, przypomnieć sobie o pięknie otaczającego Was świata, ale również zmusi do postawienia sobie niejednego pytania. Gorąco polecam! 

 

poniedziałek, 25 września 2023

„Róża z piór” – czyli podróż w głąb stęsknionego serca w oprawie morskich pejzaży – RECENZJA PATRONACKA


Ci z Was, którzy zaglądają tutaj regularnie wiedzą doskonale, że dość często mam zaszczyt i przyjemność recenzować powieści z serii „Opowieści z Wiary” wydawanej przez Wydawnictwo eSPe. Od czasu do czasu zdarza mi się również objąć patronatem niektóre z nich. I dzisiaj przychodzę do Was właśnie z recenzją patronacką. Recenzją wedle współczesnych norm bardzo spóźnioną, ale wierzę głęboko, że w przypadku mądrych, wartościowych książek czas nie gra roli. Mało tego, dla mnie objęcie powieści patronatem oznacza, że będę do niej wracać i o niej wspominać nawet po miesiącach czy po latach. A do tego książka, o której za chwilę Wam opowiem, będzie idealna na właśnie zaczynające się długie jesienne wieczory, bo z jednej strony przywoła piękno letniej przyrody, a z drugiej, kto wie, czy ten melancholijny, jesienny czas nie sprzyja refleksjom o wiele bardziej niż intensywne, wypełnione atrakcjami i spotkaniami letnie wieczory i noce.

 

Proponuję Wam dziś podróż do świata, który na kartach swojej powieści wykreowała Katarzyna Targosz. Ta powieść to „Róża z piór”. Czy Was również zaintrygował ten tytuł i to, co się pod nim kryje? Macie jakiekolwiek skojarzenia z różą z piór?... Ale po kolei, bo ta historia ma swój rytm. Powiedziałabym, że to rytm bijącego serca. Serca szukającego swojej drogi. Serca zagubionego i przestraszonego. Serca nie znającego siebie. Ale tęskniącego za pokojem i prawdą.

 

Czy zdarzyło Wam się kiedykolwiek ulec pięknu jakiegoś obrazu albo zdjęcia? Czy zdarzyło Wam się dać się oczarować od pierwszego wejrzenia i pod wpływem tego oczarowania i niezrozumiałego impulsu wybrać się z dnia na dzień w nieplanowaną, daleką podróż? Posłuchać podszeptów serca zamiast głosu rozsądku? Próbować znaleźć miejsce, o którym nic nie wiecie? Coś takiego przydarza się głównej bohaterce powieści, Klaudii, która pracuje w firmie wywołującej i wysyłającej zdjęcia do klientów z całej Polski. Pewnego dnia jedno takie zdjęcie, na którym widać fragment nadmorskiego pejzażu, wywraca jej życie do góry nogami i wyrywa ją gwałtownie i bezpardonowo ze swoistego marazmu, w którym utknęła jak w bagnie, oblepiona nie swoimi poglądami, ulegająca presji innych, biorąca ich zdanie za swoje, bierna, niesiona z prądem, z tłumem. Młoda, zagubiona w wielkim mieście dziewczyna, która koniecznie chce się z nim identyfikować, stać się jego częścią, jego żywą tkanką i nie dopuszcza do siebie swoich prawdziwych uczuć. Ale widok tajemniczego pejzażu sprawia, że coś w jej sercu ożywa, tak jak w baśni o Królowej Śniegu serce Kaja ożyło, gdy wypadł z niego okruch diabelskiego lustra. Nagle coś wzbudza w niej autentyczną tęsknotę i pragnienia, JEJ pragnienia, a nie tych, którzy ją otaczają i próbują ją ulepić na swój obraz i podobieństwo.

 

Być może skończyłoby się na szalonym porywie emocji gdyby nie druga bohaterka powieści, Barbi. To ona, pozornie cyniczna i emocjonalnie chłodna, wyciąga do Klaudii pomocną dłoń i pożycza jej pieniądze na nieplanowaną podróż nad morze. Ot, istne szaleństwo, fanaberia rozhisteryzowanej dziewczyny. Czy jednak na pewno? Ta nagła podróż zapoczątkuje ciąg wydarzeń, które niczym klocki domina będą popychać jedne drugie powodując ruch, który na końcu doprowadzi do wykolejenia się pieczołowicie układanej konstrukcji wielkomiejskiego życia Klaudii. Ale czy zawsze wykolejona konstrukcja musi oznaczać klęskę? A może coś musi się wykoleić, żeby można było zobaczyć to z innej perspektywy? I zbudować coś nowego?...

 

W nadmorskim miasteczku Klaudia będzie zmuszona stanąć do konfrontacji z własnymi pragnieniami oraz prawdą o swoim życiu i ludziach, którzy ją otaczają. Pomogą jej w tym nowi znajomi – niezwykła rodzina Kiprzyców, jakże inna od jej wielkomiejskiej paczki. Z tamtej konstelacji otaczających ją osób w ten inny świat zapuści się z nią tylko jedna – Barbi. I obie młode kobiety czeka najprawdziwszy sztorm wydarzeń i uczuć. Ale jakże miałoby być inaczej, skoro za rogiem można spotkać prawdziwego Księcia szukającego swojej Syreny ;) , a na motorze rozbija się nie kto inny, a …Puchatek, miejscowy mistrz płatnerstwa. Do tego w powietrzu wciąż jeszcze unosi się tęskna pamięć o tytułowej róży z piór, nierozerwalnie związana z historią rodziny Kiprzyców. Morze kilka razy dziennie zmienia swoje oblicze, a drogi poszczególnych bohaterów krzyżują się ze sobą, splątują i rozchodzą, a wszystko to w niekończącej się podróży w głąb siebie i …w poszukiwaniu cudów. Cudów, których podobno nie ma, a jednak jak nazwać to coś, co unosi się w powietrzu w tym małym nadmorskim miasteczku?... 

 

Zapewniam Was, warto sięgnąć po „Różę z piór”. Komuś mogłoby się wydawać, że nie po drodze mu z młodymi bohaterkami powieści, ale to historia uniwersalna i wiele osób się w niej odnajdzie. To opowieść o maskach, jakie niejednokrotnie zakładamy w życiu nie zważając na to, że nas uwierają, a nawet ranią do krwi i w ogóle nam nie pasują. O wyrzeczeniach, jakich wymaga zdjęcie ich i spojrzenie w lustro. O lęku przed zmianą i o tym, że to, co inne, wcale nie musi oznaczać gorszego. O wartości prawdziwych relacji opartych na szczerości i zaufaniu. O tęsknocie za cudami. I za Bogiem, który często dla wielu z nas jest zagubionym skarbem, jak tajemnicza Róża z piór. O prawie do błędów. I o łasce przebaczenia. O umiejętności ufania i zaufania. O odwadze życia w prawdzie. O odwadze przyznania się do własnej tęsknoty za dobrem i za cudami. O wartości prostoty. I nie mówcie, proszę, że to banał, bo w tej powieści dobro unosi się w powietrzu i …zaraża ;) . Zapraszam Was zatem w podróż na małej, nadmorskiej miejscowości. Zapewniam, że nie będziecie chcieli wracać!





 

sobota, 15 lipca 2023

„Zapisane w sercu” Agaty Sawickiej, opowieść o korzeniach, tęsknocie, przyjaźni i miłości w czasach zagłady oraz o PAMIĘCI. RECENZJA PATRONACKA OGRODU KWITNĄCYCH MYŚLI

 

Ratując jednego człowieka, ratuje się całe pokolenia.

 

Mam zawsze bardzo emocjonalny stosunek do moich patronatów i wkładam w ich promocję całe serce, ale od razu na wstępie muszę przyznać, że już dawno żadna powieść nie poruszyła mnie tak bardzo jak „Zapisane w sercu” Agaty Sawickiej. Autorka idealnie trafiła w moją wrażliwość, ale jestem przekonana, że tak samo zdobędzie serce każdego, kto sięgnie po jej najnowszą książkę wydaną przez Wydawnictwo Dragon.

 

Ta opowieść miała się ukazać w ubiegłym roku, ale ze względu na wybuch wojny w Ukrainie jej premiera została przesunięta. Patrząc na to z perspektywy czasu myślę, że dobrze się stało, że ukazała się akurat teraz, w 80. rocznicę rzezi wołyńskiej. I nie chodzi wyłącznie o przypomnienie czy uczczenie ofiar tej swoistej apokalipsy, ale o coś dużo głębszego, ale o tym napiszę dokładniej w dalszej części tej recenzji. Zależało mi bardzo, żeby napisać ją gdy będę miała wypoczęty umysł, stąd opóźnienie w stosunku do daty premiery. Wierzę jednak, że wielu z Was przeczyta moją recenzję i zwróci uwagę na „Zapisane w sercu”.

 

Powieść zaczyna się wręcz sielankowo, bo Autorka, która już w prologu wyjaśnia, że jej rodzina pochodziła z Wołynia i w związku z tym ma do tych terenów bardzo emocjonalny stosunek, chce nam pokazać przedwojenne piękno ziemi wołyńskiej. I choć fabuła toczy się na dwóch planach czasowych, współcześnie oraz w latach Drugiej Wojny Światowej, to właśnie ta część opowiadająca o wydarzeniach z przeszłości stanowi około osiemdziesiąt procent treści natomiast wydarzenia współczesne spinają całą opowieść klamrą nadając jej jeszcze głębszy sens. W części współczesnej młoda bohaterka, Ela, wyrusza w podróż w okolice Łucka, w rodzinne strony jej dziadków, w poszukiwaniu korzeni. W tę podróż zabiera ze sobą znaleziony po śmierci ukochanego dziadka dziennik jego siostry, Heleny, której nigdy nie dane jej było poznać. I to właśnie opowieść o losach Heleny, jej rodziny i przyjaciół pozwala czytelnikowi przenieść się na Wołyń z czasów wojennych. Ale na samym początku Autorka pozwala nam rozsmakować się w pięknie oraz wielokulturowości ziemi wołyńskiej opisując sierpniowe wesele Kajetana, brata Heleny, a dziadka Eli. Dane jest nam poznać trzy przyjaciółki, których losy splącze i dramatycznie skomplikuje wojna. Jednak tego sierpniowego dnia 1939 roku cieszą się jeszcze ostatnimi chwilami beztroski i młodości nieświadome czarnych chmur, które już zebrały się nad życiem każdej z nich…

 

Helena po  raz kolejny w  ciągu ostatniego czasu pomyślała, że  pomimo wielu różnic tworzą  zgraną grupę. Ona  – Helena Siedlecka, Polka i  katoliczka,  Wira Wasyłuk  – prawosławna Ukrainka i  Chajka Bromsztejn  – Żydówka. Wszystkie trzy od  dzieciństwa  mieszkały w  Usiczach. Helena w  domu naprzeciwko jeziorka, Wira  w drugiej części  Usicz, niedaleko cerkwi, a  Chajka na  skraju wsi, tuż obok miejscowości Bujany, przez którą biegła droga do Torczyna.

 

Te trzy młodziutkie dziewczyny przysięgają sobie wierną przyjaźń nieświadome na jak trudne próby już za moment zostaną wystawione. Wielokulturowy Wołyń stopniowo zmienia się w tygiel, w którym kotłują się coraz gorsze emocje, sprzeczne oczekiwania, otwierają różne niezabliźnione rany, pojawia ekstremalny nacjonalizm ukraiński, aż wreszcie wszystko to zaczyna wrzeć i rozlewać się po całej tej sielskiej krainie. Agata Sawicka pokazuje wojenną rzeczywistość tamtych czasów, która ze względu na złożoną historię tych ziem i ich położenie była szczególnie skomplikowana. Najpierw zaczyna się prześladowanie Żydów, ale stopniowo słychać coraz częściej o grupach nacjonalistów ukraińskich atakujących na początku pojedynczych Polaków, potem napotkane przypadkowo grupki, a w końcu całe wioski. Nie będę Wam streszczać fabuły, bo zapoznacie się z nią sami sięgając po „Zapisane w sercu”, ale Autorka bardzo wiernie oddaje nakręcającą się spiralę podejrzeń, lęków, nienawiści. Każda z młodych bohaterek powieści staje przed dylematami przed jakimi nie musiałaby nigdy stanąć w czasach pokoju. Teraz zachowanie się zgodnie ze swoim sumieniem, wierność w przyjaźni czy miłości mogą kosztować czyjeś życie. Ludzie, którzy żyli obok siebie od pokoleń, których rodziny się przyjaźniły, a dzieci pobierały nagle stają się wrogami. Myślę, że Agacie Sawickiej udało się bardzo dobrze oddać emocje tamtych ludzi, którzy wobec skali okrucieństwa dotychczasowych sąsiadów i przyjaciół niejednokrotnie nie potrafili się odnaleźć. Pokazuje cała skalę zachowań Polaków oraz Ukraińców, ale także i to jak nakręca się spirala nienawiści, jak jedno wydarzenie pociąga za sobą następne, a to jeszcze kolejne, aż w pewnym momencie emocje wymykają się spod kontroli i nawet ludzie dotąd dobrzy stają się zdolni do największej podłości i okrucieństwa. I choć Autorka nie epatuje obrazami przemocy, co w przypadku opowieści o tamtych czasach i tamtym miejscu jest bardzo trudne, to i tak w czytelniku z każdą stroną narasta groza pozwalająca zrozumieć co mogli czuć bohaterowie tamtych tragicznych wydarzeń.

 

Prawdopodobnie z mojego powyższego opisu moglibyście wyciągnąć pochopny wniosek, że „Zapisane w sercu” to powieść tragiczna, trudna, obezwładniająca smutkiem. I tutaj dochodzimy do sedna i wracamy do początku mojej recenzji, w której wspomniałam Wam, że dobrze się stało, że premiera tej książki została przesunięta na lipiec tego roku. Sprawa Wołynia nadal pozostaje niezabliźnioną raną w stosunkach polsko – ukraińskich. I uważam, że pozostanie nią tak długo jak długo prawda nie zostanie wypowiedziana, a pamięć ofiar uczczona poprzez odnalezienie ich grobów, ekshumację i godny pochówek. A powieść Agaty Sawickiej pięknie wpisuje się w ten szczególny moment naszej historii, bo pokazuje bardzo trudną, ale bardzo ważną prawdę o tym, że powiedzenie prawdy oraz oddanie czci ofiarom nie tylko w żaden sposób nie umniejsza ani nie oddala przebaczenia, ale jest warunkiem koniecznym do tego, żeby to przebaczenie miało moc oczyszczenia i zabliźniania ran. Ran wielopokoleniowych, co pokazały dramatyczne wydarzenia ostatniego roku. Znam wiele historii potomków osób z tamtych stron, które konieczność pomocy wojennym uchodźcom z Ukrainy zmusiła do stawienia czoła swoim przerażającym traumom i do wybaczenia lub co najmniej próby wybaczenia. Agata Sawicka w swojej powieści pokazuje właśnie moc prawdy i wybaczenia, a także moc przebaczającej miłości. I właśnie dlatego jej powieść od początku do końca, pomimo tak trudnej tematyki, jest przesiąknięta dobrem, które zawsze ma moc zwyciężać zło. Nie naiwnością, niezrozumieniem dramatu tamtych czasów, ale właśnie DOBREM. Po przeczytaniu ostatniej strony czytelnik, mimo że wstrząśnięty opisaną historią, ma przekonanie o własnej sprawczości bez względu na okoliczności. O tym, że można dobrze wybierać nawet w sytuacji zewnętrznej, która pozornie nie pozostawia żadnego wyboru. Bo nasze wybory moralne, nawet te, które pozornie kończą się klęską, mogą okazać się zwycięstwem za parę pokoleń. I tą nadzieją „Zapisane w sercu” jest dosłownie nasączone, i dlatego czuję się zaszczycona mogąc patronować tej powieści, a Was z serca zachęcam do lektury. Na koniec zaś chcę się podzielić cytatem, który wiernie oddaje ducha książki:

 

Jest coś, czego nikt nigdy nie może ci  zabrać. To  twoje serce wraz ze wszystkimi uczuciami, marzeniami i myślami. Nawet jeśli wokół szaleje wojna, w  twoim sercu może panować pokój; gdy wszyscy nienawidzą, ty możesz kochać. Twoje serce jest wolne i  niezależne, dopóki sama nie wpuścisz do niego wojny.

 

Koniecznie sięgnijcie po „Zapisane w sercu”!



PRZEDŚWIĄTECZNA NIESPODZIANKA - WYWIAD Z TERESĄ MONIKĄ RUDZKĄ, AUTORKĄ "CZASU EMILA"

  1)        Skąd pomysł na taką konstrukcję powieści, czyli powieść szkatułkową?   Sama bardzo lubię twórczość niekonwencjonalną, czyli ...