poniedziałek, 6 stycznia 2020

"Anathema", czyli opowieść o tym jak zdjąć emocjonalną klątwę



Obiecałam Wam recenzję mojego drugiego blogowego patronatu, czyli „Anathemy” Piotra Podgórskiego, i czas dotrzymać słowa. Tym razem proponuję zacząć od definicji pochodzącej ze Słownika Języka Polskiego PWN:

1. «w katolicyzmie i prawosławiu: uroczysta klątwa kościelna»
2. «ostre potępienie kogoś lub czegoś»

I jeszcze z Encyklopedii PWN:

[gr. anáthema ‘nałożenie’],
w Kościele katolickim i prawosławnym uroczyste nałożenie ekskomuniki (wypowiadane w formie liturgicznej)

W przypadku tej książki to bardzo ważne, żeby zatrzymać się nad jej tytułem i poświęcić chwilę jego analizie, stąd powyższe definicje. Jeszcze krótkie przypomnienie jak książkę opisuje Wydawca, Wydawnictwo WasPos:

Anathema to wielowymiarowa opowieść o samotności i miłości najbliższych, pełna lokalnych wierzeń i błyskotliwych refleksji o ludzkim życiu.

Anathema to droga, którą każdy z nas przechodzi samotnie, bo w naszych konfrontacjach z lękami – nikt nie może nam pomóc. Ale powieść ta może cię wesprzeć w twojej wędrówce i w walce z tym, co dla ciebie złe lub straszne.

Sięgałam po powieść Piotra Podgórskiego z ciekawością pomieszaną z lękiem, bo wiedziałam, że nie mogę się spodziewać lektury lekkiej, łatwiej i przyjemnej. I nie chodzi o brak lekkości pióra, bo tego Autorowi absolutnie nie można zarzucić. Chodzi właśnie o ciężar gatunkowy opowiedzianej historii. Ta książka bardzo mocno dotyka i naznacza. Muszę tutaj pozwolić sobie jeszcze na odrobinę prywaty i małą dygresję dotyczącą miejsc, gdzie toczy się akcja „Anathemy”. Prawdopodobnie było mi o wiele łatwiej niż innym czytelnikom wejść w klimat powieści, ponieważ mieszkam przysłowiowy rzut beretem od rodzinnych stron głównego bohatera, Marka. Znam specyfikę tych terenów, ich plusy i minusy, wszelkie ułomności, które skrywają sielskie z pozoru krajobrazy. Dlatego historia Marka i jego dysfunkcyjnej, poharatanej emocjonalnie rodziny, była dla mnie tym bardziej realna i wiarygodna.

A wydawać by się mogło, że to historia jakich wiele, tyle, że przypominająca raczej karykaturę pastelowych romansów rodem z komedii romantycznych. Tutaj zaczęło się trochę jak w piosence Grażyny Łobaszewskiej

„Brzydka ona, brzydki on
Mała stacja, kiepski bar”

Tylko zamiast baru była wiejska potańcówka pełna podpitych kawalerów, a dwoje ludzi połączyła nie „taka ładna miłość, aż nierealna wręcz”, a przypadkowy seks i przypadkowa ciąża. Życie rzadko powiela scenariusze z piosenek, a szkoda. Ci ludzie połączeni chwilą przypadkowego seksu i tęsknoty za bliskością to Michalina i Józef, rodzice głównego bohatera. Ich historia jeszcze miała szansę na happy end, mimo fatalnych początków. Ale potem przyszło nieszczęście i złamało tych już i tak od początku połamanych ludzi. Właśnie z ich związku rodzi się Marek – dziecko niechciane, od początku niekochane, odrzucone, bo urodziło się w złym miejscu i złym czasie. Historia małego Marka opowiedziana przez Piotra Podgórskiego dosłownie rozrywa serce. To bezpardonowa opowieść o krzywdzie jakiej doznaje dziecko w rodzinie dysfunkcyjnej. O tym, jak ludzie emocjonalnie okaleczeni niejako przekazują w genach swoje kalectwo, niezdolni do kochania okaleczają swoje dziecko. Marek zostaje tak wewnętrznie poharatany, że już w pierwszych latach życia staje się emocjonalną kaleką. Dwoje do głębi nieszczęśliwych ludzi infekuje swoim nieszczęściem wszystko i wszystkich wokół. Wbrew pozorom los drugiego, hołubionego brata, wcale nie jest godzien pozazdroszczenia. Michalina i Józef nie umieją mądrze kochać. Ani siebie, ani swoich dzieci. Dom, w którym wychowują się Marek i jego brat to dom alkoholików, ludzi niezaradnych życiowo. Godnych pożałowania, bo sami skrzywdzeni przenoszą krzywdę dalej, jak wirus. Pewne wydarzenie sprawia, że Marek trafia na wychowanie do swojej babci, jedynej osoby, która umie kochać i umie to okazać. Niestety, krzywda już się stała i nawet miłość babci wydaje się bezsilna wobec demonów, z którymi zmaga się chłopiec.

Jednocześnie Autor wplata do swojej opowieści wątek tajemnicy związanej ze wzgórzem za domem babci. Czemu kobieta codziennie okadza dom białą szałwią? Kogo spotkał zagubiony w lesie Marek? Co symbolizują martwe motyle, które znajduje w różnych momentach swojego życia?

Opis na okładce ksiązki zdradza, że dorosły Marek wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych, gdzie robi karierę i, jak by się mogło wydawać, wraca do życia. Czemu zatem upiory z przeszłości zaczynają prześladować jego ukochaną córeczkę? Czy naprawdę da się odciąć od tego, co było, wymazać to z pamięci? A może najpierw trzeba uporządkować pewne sprawy, żeby móc zamknąć za sobą drzwi i naprawdę zacząć nowy etap?

I właśnie o tym jest „Anatema” Piotra Podgórskiego – o budowaniu na zgliszczach i wychodzeniu z emocjonalnej traumy. Jeśli chcemy zbudować coś na zgliszczach starego domu, nie możemy zacząć od wylania fundamentów na kikuty starych murów. Przeciwnie, trzeba najpierw cały teren dobrze oczyścić, przygotować, czasem wyrównać. Marek spróbował budować swoje nowe życie wylewając fundamenty na takie właśnie kikuty starego życia. To tak, jakby starą, ropiejącą ranę, obwiązywać wciąż z wierzchu nowym bandażem. Może opatrunek będzie wyglądał z zewnątrz estetycznie, ale pod spodem zrobi się gangrena.

„Anatema” to opowieść o radzeniu sobie z własną przeszłością i jej upiorami. Mocna, miejscami trudna, bez taryfy ulgowej. Pokazująca, że proces oczyszczania ran może się okazać bolesny i długotrwały, a emocjonalna rehabilitacja może trwać latami. Jednak przekaz opowieści jest pozytywny, bo pokazuje, że każde upiory da się pokonać, a nawet najgorsza, najbardziej krzywdząca przeszłość nie musi przesądzać o klęsce. Przeciwnie, nawet z najgorszego zła da się wyciągnąć dobro. A podstawą procesu zdrowienia są przebaczenie i miłość.

Nie mogę nie wspomnieć o pięknie, z rozmysłem dobranej szacie graficznej oraz grafikach rozdzielających poszczególne rozdziały książki. Niestety, w tej beczce miodu musi się też znaleźć łyżka dziegciu – podczas korekty redaktorom umknęło kilka stylistycznych „perełek”, które, obiektywnie rzecz biorąc, powinni wychwycić. Ta uwaga nie ma jednak na celu deprecjonowania powieści czy pracy Wydawnictwa – po prostu szkoda, że efekt tak dużego wysiłku osłabiły nieco te stylistycznie wpadki. Życzę Autorowi i Wydawnictwu dodruku i mam po prostu nadzieję, że przy tej okazji je wyłapią i poprawią, bo książka jest mądra, ważna, potrzebna i zapewne wielu osobom pomoże zrozumieć własne traumy z przeszłości.

Szczerze polecam – to nie jest łatwa lektura, ale ważna i warta zauważenia!

„Herbaciane róże” - Wzruszająca opowieść o tym, że choć prawda wyzwala zrywając bez znieczulenia opatrunki pozorów i kłamstw to przecież nawet stare, jątrzące się latami, zaniedbane rany da się uleczyć balsamem przebaczenia i miłości.

  Miłość to nie jest przygoda. Ma smak całego człowieka. Ma jego ciężar gatunkowy. I ciężar całego losu. Nie może być chwilą. Wieczność czło...