wtorek, 16 kwietnia 2024

„Herbaciane róże” - Wzruszająca opowieść o tym, że choć prawda wyzwala zrywając bez znieczulenia opatrunki pozorów i kłamstw to przecież nawet stare, jątrzące się latami, zaniedbane rany da się uleczyć balsamem przebaczenia i miłości.

 


Miłość to nie jest przygoda. Ma smak całego człowieka. Ma jego ciężar gatunkowy. I ciężar całego losu. Nie może być chwilą. Wieczność człowieka przechodzi przez nią. Dlatego odnajduje się w wymiarach Boga, bo tylko On jest wiecznością.

 

Karol Wojtyła „Przed sklepem jubilera”

 

Kiedy przygotowywałam się do napisania tej, jakże zaległej, recenzji patronackiej, od razu przypomniał mi się powyższy cytat. Zachwycił mnie jako młodą dziewczynę, właściwie nastolatkę, a z biegiem lat chyba dopiero zaczynam rozumieć jego głębię. I dlatego uważam, że przepięknie wpisuje się w treść i przesłanie „Herbacianych róż” Beaty Agopsowicz, powieści, którą z prawdziwą przyjemnością objęłam patronatem. A ponieważ nieustająco i niezmiennie wierzę, że dobra książka to nie jogurt, ani inny towar o krótkiej przydatności do spożycia, to mam nadzieję, że tych z Was, którzy przegapili tę kolejną perełkę z wydawanej przez Wydawnictwo eSPe serii „Opowieści z Wiary” zachęcę do lektury,

 

A to lektura wielopokoleniowa, bo mamy tak naprawdę dwie pary bohaterów. Katarzynę i Krzysztofa, małżeństwo w wieku 50+, z trzydziestoletnim stażem, oraz Polę, ich ukochaną córkę i jej kolegę Patryka, oboje w wieku 20+. Nieoczekiwane zakręty losu sprawią, że skrzyżują się drogi tej czwórki, niektórzy wypadną z dobrze znanych torów, a inni z kolei będą chcieli z nich uciec…

 

Ale nie uprzedzajmy faktów, ani nie zdradzajmy zbyt wiele z fabuły. Małżeństwo Katarzyny i Krzysztofa mogłoby się wydawać jedną z tych constans w życiu. Pewnym punktem odniesienia dla wszystkich wokół, bo gdy tyle się zmienia, oni trwają niezmiennie przy sobie. Nikt jednak nie zdaje sobie sprawy z emocji buzujących pod powierzchnią jak zdradliwie ulatniający się gaz. Tymczasem małżonkowie gdzieś w swoich sercach doszli do ściany, zapętlili się i stali się więźniami rutyny i przyzwyczajeń…

 

Nie mieli ze sobą właściwie nic wspólnego. Mimo przeżytych razem prawie trzydziestu lat więcej ich dzieliło, niż łączyło. Tak było właściwie od początku i tak zostało. Przez jakiś czas miała nadzieję, że gorąca miłość przyjdzie z czasem. Tak się jednak nie stało. Musiała pogodzić się z tym, że jej małżeństwo oparte jest na przyzwyczajeniu i zdrowym rozsądku.

 

Tym, a dokładniej KIMŚ, kto dotąd z sukcesem cementuje ich związek jest ich córka jedynaczka, Pola. Ale tutaj też szybko uważny czytelnik może się dopatrzeć pęknięć na kolorowym obrazku. Polę coraz bardziej krępuje nadopiekuńczość rodziców, zwłaszcza ojca.

 

Pola miała szczerze dosyć. Nie wiedziała, jak może uwolnić się od swojej rodziny. Jak uciec, choć na chwilę, spod ich nadmiernie ochraniających skrzydeł? Czasem czuła się jak ptak w klatce, który przez to swoje zamknięcie oduczył się już latać.

 

Dlatego dziewczyna z radością wykorzystuje okazję do spędzenia kilku dni poza rodzinnym Rybnikiem, w towarzystwie rówieśników, tak, jak młoda osoba powinna spędzać wolny czas. Jednak pewne nieoczekiwane, dramatyczne wydarzenia sprawią, że świat tej aż do znudzenia przewidywalnej i poukładanej rodziny dosłownie zadrży w posadach, a latami kontrolowane emocje wybuchną i wypłyną z nich niczym ropa z rany dotkniętej zaawansowaną gangreną. Ujrzą światło starannie skrywane tajemnice, a każdy z bohaterów będzie zmuszony odnaleźć się w zupełnie nowym porządku świata. Czy jednak takie wstrząsy nie spowodują szkód nie do naprawienia? Dotychczasowa błogosławiona rutyna będzie niczym wierzchnia warstwa długo stojącej wody – to, co zobaczymy po jej poruszeniu nie zawsze zachwyca, a nierzadko wręcz cuchnie…

 

Nasi bohaterowie spotkają jednak również na swojej drodze ciche anioły, a jednym z nich będzie pewien ksiądz Seweryn z rzadkim darem przychodzenia w porę i nie w porę ;) … Również poznany przez Polę Patryk, skonfrontowany z historią jej rodziny, będzie musiał stawić czoła swoim własnym demonom i poruszyć stojącą wodę w głębi własnego zranionego serca.

 

Beata Agopsowicz porusza w swojej powieści bardzo ważne tematy, a tytułowe herbaciane róże, wbrew pastelowym skojarzeniom większości z nas, kryją w sobie wiele nieoczekiwanych znaczeń i skojarzeń, ale przede wszystkim symbolizują związek Katarzyny i Krzysztofa:

 

Położyła kwiaty na tylnym siedzeniu i przez chwilę się w nie zapatrzyła. Bukiet zrobiony został z herbacianych róż – takich samych, jakie kiedyś otrzymała od Krzysztofa. Przypomniały jej się wydarzenia sprzed prawie trzydziestu lat. Zawsze na przełomie czerwca i lipca wspominała ten moment, który zaważył na całym jej życiu. Czy gdyby wtedy podjęła inna decyzję, byłaby szczęśliwsza?

 

Po tylu latach wiedziała, że nie życie w samotności jest najgorsze. Najgorsze jest bycie z kimś, kogo się nie potrafi pokochać. Samotność we dwoje.

 

Czy jest jeszcze szansa da ludzi, których wydaje się łączyć tylko przyzwyczajenie? A co z sakramentem, który kiedyś zawarli? Myślę, że w historii rodziców Poli odnajdzie się niejedna para z długim stażem, w której związku rutyna wydaje się być jak przykurzone albo wręcz zasuszone, martwe herbaciane róże i na zdrowy rozum ożywić się już ich nie da… Ale jeśli w grę, oprócz rozumu, wchodzą serce i …wiara? Czy naprawdę wszystko jest już stracone?

 

Autorka stawia też pytania o relację między rodzicami a dziećmi i granice nawet najlepiej pojmowanej troski i opiekuńczości. W końcu z miłości można nawet zagłaskać na śmierć… Czy Pola uzyska upragnioną przestrzeń w rodzinnym domu? I co z tajemnicami, które zachwiały jednością całej rodziny? Co z gangreną, która niepostrzeżenie latami toczyła ich serca?

 

Powiem Wam tak – to jest lektura dla odważnych, bo myślę, że wiele osób, zwłaszcza takich z dłuższym stażem małżeńskim i rodzicielskim, dostrzeże wiele niepokojących podobieństw między swoim życiem, a życiem głównych bohaterów. Jednak na pocieszenie mogę Wam powiedzieć, że znajdziecie też w „Herbacianych różach” instrukcję oczyszczania ran i balsam na ich zaleczenie. I zachęcam Was gorąco do stawienia czoła tej historii. A i niejedna łza przy okazji popłynie, a jak wiecie, łzy mają moc oczyszczającą…

 

Gorąco polecam!



wtorek, 9 kwietnia 2024

„Sekret starych fotografii” Małgorzaty Lis, czyli opowieść o tym jak pamięć i miłość łączą nierozerwalnym, choć nierównym ściegiem przeszłość z teraźniejszością na poszarpanym płótnie czasu…


Od zawsze uwielbiam opowieści z historią i tajemnicą w tle. Kocham przedmioty z duszą. Inspirują mnie stare fotografie, rozczulają kruchutkie, stareńkie porcelanowe filiżanki, które przetrwały dziejowe zawieruchy wbrew sensowi i logice, choć nie przetrwali ich ludzie… A przecież, jak w wierszu Barańczaka:

 

Jeżeli porcelana to wyłącznie taka
Której nie żal pod butem tragarza lub gąsienicą czołgu

 

Zatem nic dziwnego, że już sam tytuł najnowszej powieści Małgorzaty Lis, „Sekret starych fotografii”, sprawił, że połknęłam przynętę i poczułam przymus zgłębienia tej historii. Nie wahałam się więc ani przez chwilę gdy Wydawnictwo Emocje zaproponowało mi jej zrecenzowanie.

 

Akcja powieści toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych, a narracja prowadzona jest w trzeciej oraz w pierwszej osobie, co nadaje tempa całej historii, nie pozwala się nudzić podczas lektury, ale też tonuje emocje po fragmentach szczególnie dramatycznych i trudnych do udźwignięcia. Poznajemy równocześnie historię Irki Będkowskiej, która zaczyna się w maju 1939 roku, tuż przed wybuchem Drugiej Wojny Światowej, oraz zupełnie współczesną historię Magdy, byłej nauczycielki, obecnie niezupełnie szczęśliwej i spełnionej pracownicy warszawskiej korporacji, której pewnego z pozoru zwykłego dnia całe dotychczas poukładane życie wali się na głowę: traci chłopaka, z którym wiązała coraz śmielsze plany a właściciel mieszkania, które wynajmuje daje jej dwa dni na wyprowadzkę. Pod wpływem impulsu i okoliczności postanawia wyprowadzić się do Żarek, miasteczka, w którym może kupić stary dom do remontu.

 

Wydawać by się mogło, że to opowieść jak wiele innych, ale różni ją od nich właśnie wątek historyczny. Bo nagle przedwojenne losy osiemnastoletniej Irki oraz współczesne losy Magdy zaczynają się splatać przez miejsce, w którym ta ostatnia się znalazła. Żarki są przesiąknięte trudną historią, unoszą się w nich, niczym opary mgły nad rzeką, duchy przeszłości. Razem z losami Irki poznajemy przedwojenną społeczność tej małej miejscowości, panujące w niej układy i napięcia. Te wszystkie delikatne zależności, które potem, w tragicznej wojennej dramaturgii niejednokrotnie doprowadzą do eskalacji, wybuchów, zdrad, ludzkich tragedii.

 

Nie zdradzę Wam fabuły opowieści, wiecie dobrze, że nigdy tego nie robię pozostawiając Wam radość samodzielnego jej odkrywania. Podzielę się tylko kilkoma refleksjami, tym, co mnie najbardziej uderzyło. I tak na pierwszym miejscu chcę wspomnieć o historii relacji polsko – żydowskich, panujących między obiema nacjami napięć i tragedii Holocaustu. Małgorzata Lis nie wystawia w „Sekrecie starych fotografii” laurki stosunkom polsko – żydowskim. Przeciwnie, pokazuje ich złożoność, która wymaga czegoś więcej niż etykietowania. Opisuje przejawy antysemityzmu, które w dużej mierze wynikały ze złożoności ludzkich charakterów, z ich pomieszania w każdym narodzie, i których nigdy nie wolno uogólniać. Bo najłatwiej przykleić człowiekowi lub narodowi etykietkę antysemity lub świętego, a tymczasem obiektywna prawda jest zawsze pośrodku. Nierzadko prawdziwym źródłem zdrady czy wydania kogoś na śmierć wcale nie musiały być zdecydowane przekonania, wystarczyła „zwykła” zawiść czy zazdrość.

 

Piękny i wzruszający jest wątek zakazanej miłości Irenki, na uwagę zasługuje historia jej przyjaźni z rodzeństwem Klizmanów. To są te wątki, które pokazują, że ludzkie relacje są bardziej kruche od porcelany i często rozprasza je wiatr historii. Równie ciekawie pokazany jest jeden ze współczesnych bohaterów, Mariusz, który jest pasjonatem lokalnej historii i próbuje ją ocalić od zapomnienia, a wraz z nią pamięć o ludziach, którzy odeszli.

 

Tak jak wspomniałam na początku, historia toczy się dwutorowo. I chyba z tego właśnie powodu zwróciłam uwagę na coś, co być może nie było celowym zabiegiem Autorki, ale dla mnie mocno wybrzmiało w tej powieści i wydało się celną obserwacją. Chodzi o porównanie życiowej dojrzałości oraz wyborów podejmowanych przez obie bohaterki. Przyznaję szczerze, że osiemnastoletnia Irka, choć romantyczna i zakochana, wydała mi się po wielekroć dojrzalsza od bliskiej trzydziestki Magdy. Współczesna bohaterka momentami doprowadzała mnie do furii swoim zachowaniem i brakiem zdrowego rozsądku, zwłaszcza w relacjach damsko – męskich, mam jednak wrażenie, że portret odmalowany przez Autorkę jest bardzo prawdziwy. Dla mnie zestawienie obu bohaterek i ich czasów pokazuje też taką prawdę, że dobrobyt i poczucie bezpieczeństwa rozleniwiają i doprowadzają nas często do nieuświadamianego wniosku, że nam się to należy… Jestem bardzo ciekawa jak Wy odbierzecie Irkę i Magdę, bo dla mnie one obie świetnie reprezentują swoją epokę. I nie znaczy to, że Magda jest zła, to dziewczyna, która potrafi z ogromną czułością i życzliwością traktować starszą sąsiadkę, ale jej problemy są zupełnie innego kalibru niż jej młodszej koleżanki sprzed wojny. Jednak to przeplecenie trudnej historii wojennej epizodami współczesnymi, nierzadko zabawnymi, czyni akcję bardziej wartką i pozwala na złapanie oddechu.

 

Nie mogę jeszcze nie wspomnieć, że to pierwsza część cyklu „Kwiatowa 18”, który będzie mieć ciąg dalszy… A ja już się nie mogę doczekać, bo Autorka zakończyła opowieść w najbardziej newralgicznym momencie ;) …

 

Polecam Wam gorąco „Sekret starych fotografii”, a sama planuję koniecznie wrócić na Kwiatową 18!

 

niedziela, 17 grudnia 2023

PRZEDŚWIĄTECZNA NIESPODZIANKA - WYWIAD Z TERESĄ MONIKĄ RUDZKĄ, AUTORKĄ "CZASU EMILA"

 

1)      Skąd pomysł na taką konstrukcję powieści, czyli powieść szkatułkową?

 

Sama bardzo lubię twórczość niekonwencjonalną, czyli utwory takie, gdzie historia nie jest tak po prostu chronologicznie wyłożona, tylko skonstruowana w ten sposób, że czytelnik nagle ma zonk i musi się zastanowić. To ożywia jego ciekawość, skupienie, inspiruje do myślenia i z reguły ma wtedy większą frajdę z czytania. Opowieść nie jest prosta jak konstrukcja cepa :) Naturalnie, nie może być przerostu formy nad treścią, nie powinna powstać ładna wydmuszka, z której nic nie wynika.

Do tej pory pamiętam oczarowanie i zachwyt powieścią „Rękopis znaleziony w Saragossie” Jana Potockiego, którą pochłonęłam w wieku licealnym. To jest właśnie klasyczne dzieło szkatułkowe, inspirowane arabsko – perską tradycją pisania. Z jednej opowieści wysnuwa się następna, a niej kolejna, a z niej następna i tak do końca, przy czym nie stanowią sztuki dla sztuki, lecz są ze sobą ściśle powiązane, a na końcu wszystko zostaje wyjaśnione.

Marzyłam, aby napisać coś takiego i to mi się udało. „Czas Emila” jest powieścią szkatułkową, choć kunsztowności „Rękopisu znalezionego w Saragossie” nic nie pobije :)

Ja w ogóle lubię takie zabawy z czytelnikami, mruganie do nich okiem, eksperymenty, a nie znoszę się nudzić przy pisaniu, więc...  Na przykład moją wcześniejsza powieść „Na karuzeli” skomponowałam w ten sposób, że równie dobrze można ją czytać od ostatniego rozdziału do tego, który otwiera całą historię. „Carską Drogę” ludzie czytają albo chronologicznie, albo sami ustalają sobie chronologię czytając wybrane fragmenty i nie tracąc przy tym wymowy całości.

Literatura jako taka to przecież również zabawa, wygłup, tropienie smaczków, a jeśli czytelnik ma pewne przemyślenia, interpretacje – stanowią one wartość dodaną.

 

2)      Jak długo przygotowywałaś się do pisania szukając materiałów na temat rodziny Wedlów oraz na temat epoki? Czy jest coś, co Cię w tych poszukiwaniach najbardziej zaskoczyło albo sprawiło trudność?

 

Epoka od zawsze była moją ulubioną, bo dekoracyjna, bo malownicza, bo kobiety są pięknie ubrane w powłóczyste suknie. Naturalnie, taki obraz wyniosłam z lektur historycznych i beletrystycznych, a w rzeczywistości nie wyglądało to różowo i beztrosko. Niemniej od lat czytałam dużo o tamtych latach, więc pewne informacje i pojęcie o nich już miałam. Czułam się zadomowiona w ich tle. Kiedy już zaczęłam się przygotowywać do napisania o rodzinie Wedlów, to oczywiście przeczytałam kilka książek na ich temat i znajdowałam dostępne w archiwach, artykułach prasowych, wywiadach wiadomości o tej rodzinie i ich firmie. Studiując je, miałam w wyobraźni obraz całości i szybko zabrałam się do pisania. Równie szybko okazało się, iż zdobyte informacje są niewystarczające, że istnieje w nich dużo białych plam, więc zaczynałam kolejne poszukiwania. Proces twórczy szedł równolegle do nich, a trwało to blisko rok.

Wiedziałam coraz więcej, a jednocześnie czułam, że nie wiem prawie nic ;) Sklep, firma, metody jej prowadzenia... to było łatwiejsze, niż wiedza o charakterach moich bohaterów. Tego żadne dokumenty nie odtworzą; na ich podstawie mogłam jedynie wysnuć własną interpretację. Nie zaskoczył mnie fakt, iż mimo wszystko z racji odległości w czasie niewiele wiemy o osobowości Karola Wedla. Ale w trakcie poszukiwań znalazłam bardzo mało wiadomości o Michalinie Czerneckiej, wieloletniej partnerce Jana Wedla. O ich związku także nie ma zbyt wielu danych. Cóż, to nie były czasy księcia Karola i księżnej Diany :) Liczę na to, że jednak uda mi się odnaleźć więcej informacji, dzięki którym obraz tych postaci będzie wyrazisty i spójny.

 

3)      Jaka postać stała się Twoją ulubioną, a która okazała się najbardziej krnąbrna podczas pisania książki?

 

Uwielbiam ich wszystkich :) Ale główni bohaterowie żyli naprawdę, natomiast są tacy od A do Z wymyśleni przeze mnie, jak choćby Joanka Kowalska z domu Miller. Joanka to całkowicie moje dziecko, nadto ma nietuzinkową osobowość, jest ambitna i lojalna. Joanka czasami działa na nerwy, lecz nie sposób jej nie lubić. Zatem może Joanka? Ale... przecież siostra Emila również nie jest przeciętną osobą, a kucharka Józefa? A Kasia? Konstancja?

Chyba najbardziej jednak lubię pisarkę Helenę Dąbrowską, spisującą dzieje Wedlów. Pozbierała się po ciężkich przejściach osobistych, potrafiła nadać swojemu życiu sens, kierunek oraz radość, a przy tym była szalenie kobieca :)

Powiedzmy, że nie znoszę ludzi pokroju Roberta Wiśniowskiego (szwagier Karola Wedla), bo z takimi trudnymi charakterami nie sposób dojść do ładu. Ale czy Robert był krnąbrny podczas pisania książki? Tego bym nie powiedziała; tutaj Robert musiał się dostosować, inna opcja nie istniała :)

 

 

4)      Skąd pomysł na takie smakowite postaci drugo i trzecioplanowe? Przecież można tych bohaterów jeść łyżkami, tak są nietuzinkowi!

 

Z życia :) A poważnie: pisząc książkę znalazłam się w domu Wedlów i przecież nie mieszkałam w pustych ścianach. Wiedziałam, że rodzina miała służbę, że pod jednym dachem stykały się różne osobowości, ludzie o przeróżnych zaletach, wadach i nawykach. Wyobraziłam sobie jak nam się ułoży współpraca i co zrobić, by była przyjemna. Naturalnie, nie chciałam się nudzić przy pisaniu, więc stworzyłam cały wachlarz usposobień i charakterów. Tacy ludzie jak Wedlowie nie zatrudniliby byle kogo, więc służba musiała reprezentować spory poziom solidności i uczciwości, ale nie można było się z nimi nudzić. Wyobraziłam sobie kucharkę Józefę i że jej pewnie schodziłabym czasem z drogi, ponieważ by mnie łajała jak swoją siostrzenicę Kasię, gdyż podobnie jak Kasia jestem często roztrzepaną gapą :)

Przypominałam sobie poznawanych ludzi, ich zachowania, przejścia, poglądy i nawyki, a wyobraźnię mam bogatą i plastyczną, więc na podstawie tego wszystkiego odmalowałam postaci, które mogły przestawać z Wedlami i z którymi mi byłoby fajnie przebywać, natomiast ich losy inspirowałyby mnie do dalszej pracy. No, tak mi się napisało i już :)

 

5)      Czy jest szansa, że skusisz się jeszcze na napisanie jakiejś powieści z epoki czy wracasz do współczesności bez żalu?

 

Cóż, powinna powstać jeszcze historia Jana Wedla na tle jego epoki i w odpowiednim kontekście. Do współczesności również wrócę, o ile zaistnieje sposobność. Powtórzę: nie znoszę nudzić się przy pisaniu.

 

6)      Jaka według Ciebie jest recepta na sukces biznesowy? Czy historia powstania czekoladowego imperium pomogła Ci odkryć coś nowego w tym temacie?

 

Podpisuję się pod tym, co napisałaś w swojej recenzji. Nie użalać się nad sobą i nigdy się nie poddawać. Powstanie, rozwój, wreszcie rozkwit firmy Wedlów unaocznia to bardzo mocno. Warto mieć także przysłowiowego „nosa”, wiedzieć, kiedy trzeba być kreatywnym i wyprzedzić swoje czasy, błysnąć czymś nowym, a kiedy należy przycupnąć i dostosować się do tego, co jest.

 

7)      Czy możesz uchylić rąbka tajemnicy na temat dalszych planów pisarskich?

 

Jaki rynek, takie plany :) Ale, jeśli wszystko się dobrze ułoży, to chciałabym dokończyć opowieść o rodzinie Wedlów. Gdyby jeszcze lepiej się ułożyło – chciałabym opublikować drukiem moje recenzje książek, filmów i wydarzeń kulturalnych, zamieszczanych na stronie Okiem widza i nie tylko na Facebooku. Tych tekstów jest ponad 300 i są bardzo udane oraz przyjemne w czytaniu.

wtorek, 12 grudnia 2023

„Czekoladowa dynastia. Czas Emila” – przepis na sukces o smaku gorzkiej czekolady ze szczyptą pikantnych przypraw, czyli tysiąc smaków w bombonierce ;) RECENZJA PATRONACKA

 



Półtora roku temu recenzowałam „Czas Karola”, czyli pierwszą część „Czekoladowej dynastii” Teresy Moniki Rudzkiej. Napisałam Wam wtedy, że z wielką niecierpliwością oczekuję ciągu dalszego tej porywającej opowieści. I nie tylko się doczekałam, ale miałam prawdziwą przyjemność objąć część drugą, „Czas Emila”, wydaną przez Wydawnictwo Lucky, patronatem. I tutaj muszę natychmiast sprecyzować, że określenia „część pierwsza” i „część druga” nie do końca oddają stan faktyczny, ponieważ „Czas Emila” został tak napisany, że można go czytać jako uzupełnienie i kontynuację „Czasu Karola”, ale można również potraktować najnowszą książkę Teresy Moniki Rudzkiej jako zupełnie samodzielną opowieść i czytać ją bez znajomości poprzedniej. Oczywiście, ja zachęcam serdecznie do lektury obu części ze względu na świetne pióro Autorki oraz bogactwo treści, bo „Czekoladowa dynastia” to coś więcej niż „tylko” fabularyzowana historia powstania i rozwoju czekoladowego imperium Wedlów, to również nakreślony pewną kreską i odważnymi kolorami portret epoki, obyczajów oraz obraz Warszawy przechodzącej od statusu podrzędnego europejskiego miasta do prawdziwej świetności. A nade wszystko to żywa, wciągająca od pierwszych zdań opowieść o ludziach z krwi i kości, podobnych nam, którzy mimo innych kostiumów i innej epoki tak samo kochali, nienawidzili, śmiali się, płakali, cierpieli i podnosili z upadków jak każdy z nas.

 

„Czas Emila” koncentruje się na synu Karola Wedla, założyciela marki, ale bohaterowie pierwszej części również się tutaj pojawiają, tyle że proporcje zostały inaczej rozłożone. Karol Wedel i jego żona stopniowo wtapiają się coraz bardziej w tło opowieści natomiast na plan pierwszy wysuwa się Emil Wedel i otaczający go ludzie. Tym razem Autorka wykorzystała bardzo ciekawy schemat opowieści szkatułkowej. Historia rodziny Wedlów jest pokazana z trzech perspektyw, które się przeplatają ze sobą i uzupełniają: współczesnej pisarki Renaty, która obecnie spisuje ich dzieje, żyjącej na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku Heleny Dąbrowskiej, niegdyś ( bardzo ) bliskiej przyjaciółki Karola Wedla, która w pewnym momencie odkrywa w sobie talent powieściopisarski oraz z perspektywy narratora, który z niemal kronikarską precyzją pokazuje koleje losu czekoladowej dynastii. Mamy zatem opowieść w opowieści na wzór rosyjskich matrioszek, i jest to zabieg bardzo ciekawy i udany, podobnie jak świetnym zabiegiem było przeplecenie części poprzedniej, „Czasu Karola”, listami pisanymi przez Joankę, zatrudnioną jako pomoc domowa w rodzinie Wedlów. Joankę, która tutaj również się pojawia i ze swoimi zdecydowanymi, nie znoszącymi sprzeciwu opiniami niejednokrotnie kradnie show;).

 

Imperium Wedlów się rozrasta, Karol wdraża Emila w tajniki firmy. Młody chłopak, potem mężczyzna, usiłuje sprostać ojcowskim, wyśrubowanym wymaganiom, ale też odkryć własną drogę. Teresa Monika Rudzka odmalowuje historię Emila z taką swadą, że od tej opowieści nie da się oderwać! Ale też i jej bohaterom przyszło żyć w ciekawych czasach zmuszających do stawiania czoła wielu wyzwaniom i do nadążania za postępem, nowinkami technicznymi, ale też zmianami społecznymi następującymi w tempie błyskawicznym, a przez to czasem trudnymi do zaakceptowania. „Czas Emila” jest utkany z dziesiątków, setek nitek – wątków składających się na portret epoki. Przecież to czasy zaborów, spontanicznych, nierzadko straceńczych zrywów niepodległościowych, rewolucji przemysłowej, zmiany świadomości społecznej, zmian obyczajów, a za wszystkim tym muszą nadążyć właściciele firmy, bo nie da się zamknąć oczu na historię i przejść obok, ona wcześniej czy później zagarnie rzeczywistość każdego. Emil Wedel, podobnie jak jego ojciec, musi mieć wiedzę daleko bardziej złożoną niż ta dotycząca technologii produkowania czekolady. Lekceważenie historii i przemian społecznych często kończy się bowiem zmiażdżeniem przez jej trybiki… Jednak te wszystkie, w gruncie rzeczy poważne, historyczne zmiany, Autorka pokazuje w taki sposób, że „Czas Emila” czyta się jak historyczną powieść sensacyjną;)! I chce się więcej i więcej!

 

Prawdziwym majstersztykiem jest wprowadzenie do fabuły postaci z literatury i z …filmu;). Nie zdradzę Wam jakich, bo poza znanymi postaciami historycznymi, jak choćby Henryk Sienkiewicz, Bolesław Prus czy Karol Szymanowski, pojawiają się również bohaterowie literatury polskiej, i jest to takie zawadiackie mrugnięcie okiem do czytelnika. Ciekawa jestem ile postaci Wy odnajdziecie podczas lektury. Z pewnością te odkrycia sprawią Wam wiele frajdy, tak jak mnie.

 

A skoro już jesteśmy przy postaciach – po raz kolejny zachwyca mnie wirtuozeria Autorki w ich kreowaniu! Bohaterowie „Czasu Emila” nie są jednowymiarowi, pomnikowi, sztywni. To są ludzie obdarowani konkretnymi cechami charakteru, ze spójnie zbudowaną historią, z bardzo wiarygodną sylwetką psychologiczną, czasem po ludzku niekonsekwentni, innym razem zachwycający charyzmą, ulegający chwilowym załamaniom, popełniający błędy, prawdziwi aż do bólu. Tak jak wcześniej wspomniałam, jedną z nietuzinkowych postaci jest Joanka, choć moje serce skradła również Kocia, której spektrum możliwości na lekkim rauszu jest …imponujące;). Jeśli chcecie się dowiedzieć kim jest Kocia, sięgnijcie po powieść. Bardzo starannie została zbudowana postać Emila Wedla, którego obserwujemy od czasów dziecięcych aż do jego starości. Autorka pozwala nam zobaczyć jak z młodego człowieka pełnego pasji, ale i czasem naiwnego powoli wykluwa się rasowy przedsiębiorca, prawdziwy wizjoner nie bojący się rozmachu. Ogromną sympatię wzbudziła we mnie również Gina Wedel, żona Emila. Ale tak naprawdę każdy z bohaterów, nawet tych drugo i trzecioplanowych jest dopracowany w każdym calu i zapada w pamięć.

 

Przy tym wszystkim jednak „Czas Emila” to również pozbawiona lukru, ale przez to wcale nie mniej fascynująca opowieść o tym jak powstaje prawdziwe imperium, marka, która stała się znana na lata. Opowieść o żelaznej konsekwencji, uporze, czujności, umiejętności odczytywania znaków czasu i zmian społecznych, pracowitości, przekuwaniu porażek w sukcesy ciężką pracą i cierpliwością. Bo imperium założone przez Karola i odziedziczone przez Emila, a potem przez kolejne pokolenia to nie jednorazowe przedsięwzięcie powstałe dzięki łutowi szczęścia, ale efekt wielu lat żmudnej, nierzadko po ludzku patrząc nużącej pracy i tak często niedocenianej rutyny. Gdybym miała jednym zdaniem opisać Wedlów pokazanych w opowieści Teresy Moniki Rudzkiej to powiedziałabym: Nie użalali się nad sobą i znali poczucie obowiązku…

 

Użalanie się nad sobą prowadziło tylko do większego smutku, wreszcie człowiek tracił chęć, by kierować własnym życiem, nadawać mu jakiś sens i pracować. Tak powtarzali ojciec i matka, a w tym przypadku Emil zgadzał się z nimi co do joty. Od dziecka zajęty i zapracowany, marzył o błogim lenistwie, ale gdy zdarzały się takie rzadkie chwile, szybko zaczynał się nudzić. „Razem wziąwszy, to praca może być zabawą, pod warunkiem, że się ją lubi. Najważniejsze jest zachowanie umiaru we wszystkim” – rozważał młody Wedel. ( str. 82 )


Sięgnijcie koniecznie po „Czas Emila”. Ta książka jest jak wielkie pudełko wykwintnych czekoladek. Znajdziecie w nim wszystkie możliwe smaki, nie będziecie się nudzić, przeciwnie, delektując się kolejnymi docenicie aksamitną, lekko pikantną, zdecydowaną nutę dobrej literatury!




piątek, 27 października 2023

„Ulecz moje serce”, czyli o kardiochirurgii skomplikowanych rodzinnych więzów, tajemnicach z przeszłości i poplątanych ścieżkach przebaczenia – RECENZJA


Małgorzaty Lis nie trzeba nikomu przedstawiać, bo swoimi powieściami obyczajowymi z serii „Opowieści z wiary” wydawanej przez Wydawnictwo eSPe zdobyła już grono wiernych czytelników wyczekujących niecierpliwie każdej kolejnej zapowiedzi. Jej najnowsza książka, „Ulecz moje serce” miała premierę zaledwie kilka dni temu zatem to świeżynka. Uwiodła mnie opisem z okładki, a ponieważ znam już styl Autorki i wiem, że ma dar lekkiego pióra dzięki czemu w jej opowieści po prostu się „wsiąka”, zapragnęłam ją przeczytać.

 

Bohaterami powieści jest rodzina Kozłowskich. Co prawda na plan pierwszy wybijają się perypetie najmłodszej z nich, Zosi, ale tak naprawdę to losy całej rodziny tworzą osnowę fabuły, a także splatają się ze sobą jak różnokolorowe nitki w gęsto tkanym bieżniku. Głową rodziny jest owdowiały Grzegorz, ale rolę niekwestionowanej królowej – matki pełni w niej babcia Emilia, kobieta preferująca system rządów twardej ręki. Zarówno Grzegorz, który dodatkowo zmaga się z poważną niepełnosprawnością, jak i wnuczki, wspomniana już Zosia i Kinga, muszą liczyć się ze zdaniem babci czy się im to podoba, czy nie. A to z tego prostego powodu, że babcia Emilia swoje zdanie wyrazi zawsze i wszędzie, i nie ma względu ani na miejsce, ani na czas czy osoby. Pewnie jednak plułaby sobie mało elegancko w brodę gdyby przewidziała skutki pewnej aranżowanej randki, na którą wysłała Zosię… I tutaj małe wtrącenie dla tych, którzy nie zwrócili uwagi na sformułowanie qui pro quo w opisie na okładce. Mała ściągawka dla przypomnienia: qui pro quo oznacza zabawne nieporozumienie wynikające z wzięcia kogoś za inną osobę lub niezrozumienia czyichś słów. To trick często wykorzystywany choćby w przedstawieniach komediowych.

 

Jeśli jednak spodziewacie się tutaj wyłącznie lekkiej komedii pomyłek to będziecie naprawdę zaskoczeni, bo Małgorzata Lis w swojej powieści porusza wiele istotnych tematów dotyczących więzi i relacji rodzinnych: dojrzewania do bycia rodzicem, umiejętności wypuszczenia dzieci spod skrzydeł przez rodziców jak również odcinania pępowiny przez te ostatnie, konsekwencji popełnionych błędów wychowawczych, ich rzutowania na życie dzieci ( a często mają one, jak grzechy, długie cienie ). Rodzinne zdjęcie Kozłowskich zapewne wzruszyłoby niejedno serce i wywołało podobny efekt wow jaki wywołują popularne i często udostępniane zdjęcia rodzinne na fb. Bo kto by się nie wzruszył na widok kruchej seniorki rodu w otoczeniu syna oraz wnuczek z ich wybrankami serca? Tymczasem Autorka pozwala nam niejako zajrzeć pod podszewkę relacji rodzinnych Kozłowskich i sprawia, że dostrzegamy pod nią różne strzępiące się nitki, źle załatane dziury, przetarte elementy wiszące na włosku, a nawet źle usunięte plamy. A udaje się nam to dostrzec, między innymi, dzięki pozostałym postaciom wprowadzonym do fabuły, zwłaszcza dzięki Ignacemu oraz Alinie.

 

Pozornie mogłoby się wydawać, że „Ulecz moje serce” to przede wszystkim powieść romantyczna o miłości. Tymczasem ja, trochę przewrotnie, powiedziałbym tak: to jest powieść o miłości, ale o miłości szeroko pojętej. A w pierwszej kolejności jest to opowieść o miłości rodzinnej i wszelkich skutkach jej błędów. Każdy uważny czytelnik zastanowi się nad relacjami między Emilią i Grzegorzem, Grzegorzem i Kingą, Grzegorzem i Zosią, Kingą i Emilią oraz Kingą i Zosią. Na każdej z tych relacji kładą się poważne cienie, ale zauważy je dopiero uważny obserwator. Podobnie ważny, choć tylko z grubsza naszkicowany, jest dla mnie wątek relacji między Aliną a jej córką, Moniką. Te wszystkie wątki są jak kolorowe nitki, które tworzą część obrazu. Ale nie cały, bo to wciąż zaledwie ułamek poruszanych problemów. Małgorzata Lis w swojej powieści porusza również problem dojrzewania do miłości i pułapek, które czyhają na ludzi jej szukających, bez względu na wiek i doświadczenie życiowe. Mamy tu przegląd różnych rodzajów relacji, od rodzącej się miłości między parą młodych ludzi, poprzez pełną obaw i lęków miłość między przysłowiowymi „mężczyzną z przeszłością i kobietą po przejściach”, aż po trudną miłość małżeńską, gdy cele obojga wydają się kompletnie rozjeżdżać. Jest też miłość do zmarłego małżonka / małżonki i kolejny ciekawy temat jakim jest zdrowo pielęgnowana pamięć i różnica pomiędzy robieniem z serca mauzoleum a gotowością na pogodzenie pamięci z nową miłością. Została również poruszona kwestia bezdzietności i reakcji otoczenia na nią, a także pokusy dążenia do poczęcia dziecka za wszelką cenę. Wiem, że spora część blogerów uwypukla ten wątek jako jeden z głównych, ale dla mnie „Ulecz moje serce” jest przede wszystkim wielowątkową opowieścią o relacjach rodzinnych i ich wpływie na nasze życie.

 

Wśród wyżej wymienionych wątków nie wspomniałam jeszcze o wątku sieroctwa i wpływie na życie dziecka braku jednego z rodziców. Tymczasem Autorka pokazuje według mnie jedną z ważnych, ale często zapominanych prawd, że nasza rola w rodzinie jest niejako w naszym DNA, jak wytatuowana w naszym sercu. I dlatego rodzic nigdy nie przestaje nim być, nawet jeśli jego dziecko ma głowę pokrytą siwizną i sześćdziesiątkę na karku. Tak samo nigdy nie przestajemy być dzieckiem, siostrą, bratem, mężem, żoną. Te relacje naznaczają na zawsze. Od nas jednak zależy czy pozwolimy, by dojrzewały razem z nami czy też staną się dla nas przyciasnym mundurkiem, który krępuje ruchy, a może nawet robi się tak ciasny, że nie pozwala iść dalej. Polecam Wam serdecznie „Ulecz moje serce”, to mądra książka i myślę, że każdy czytelnik odnajdzie się w którejś z postaci i przejrzy w niej jak w lustrze…



 

piątek, 20 października 2023

„Białe święta, zimny trup”, czyli o zderzeniu tradycyjnej wizji świąt z apokaliptycznymi wizjami preppersa, ciężkiej doli wilkołaków i wyższości zautomatyzowanych pieluch nad tradycyjnymi ;) – RECENZJA!

 


Iwony Banach nikomu przedstawiać nie trzeba, ponieważ swoimi książkami zdobyła sobie już wierne grono czytelników, którzy na kolejne komedie kryminalne jej autorstwa czekają niczym Emilia Gałązka na koniec świata ;) ! No właśnie, Emilii Gałązki fanom powieści Iwony Banach też nie trzeba przedstawiać. Zwłaszcza fanom fantastycznej „Serii z trupem”, której kolejne części ukazują się w Wydawnictwie Dragon. Nie zdziwi Was zatem informacja, że jako czytelniczka nałogowo uzależniona od komedii kryminalnych tej lubianej Autorki najnowszy tom, zatytułowany „Białe święta, zimny trup” przyjęłam z prawdziwym entuzjazmem. Mnie ta seria po prostu odmładza psychicznie, ponieważ lektura niezmiennie wywołuje u mnie tyle spontanicznych ataków śmiechu, że czuję się po niej niczym po powrocie z najlepszego SPA dla zmęczonej problemami głowy. A jak było tym razem?

 

Emilia Gałązka szykuje Święta Bożego Narodzenia! I to nie byle jakie święta, bo w rodzinie pojawił się ktoś nowy, dla kogo będą one pierwsze, a zatem z definicji powinny też być niezapomniane! Niestety, święta w interpretacji ortodoksyjnej prepperki mogą się okazać śmiertelnie niebezpieczne dla owej nowej osóbki, która na razie jest raczkującym maluchem. Już sama tylko zwykła codzienność w domu Emilii może być wyzwaniem, bo jednak nie każde dziecko ma okazję raczkować pomiędzy granatami ręcznymi a tasakami ;) . Jednak metalowa choinka zespawana z różnych ostrych elementów, w tym gwoździ i łańcuchów rowerowych, i zakończona bagnetem dziadka w miejsce tradycyjnego szpica, do tego mocowana u powały, przekracza granice pojmowania nawet u skądinąd wyrozumiałej siostrzenicy Magdy. Kierowana instynktem samozachowawczym i macierzyńskim postanawia ewakuować siebie, dziecko, Mikołaja i resztę rodziny do domu wynajmowanego przez Pawła i Simonę w niejakim Słodzinku. Dom jest obszerny, Słodzinek to bajeczna wioseczka, będzie można tam przeżyć tradycyjne, może nawet cudownie nudne święta, bez ryzyka odcięcia co wrażliwszych części ciała w zetknięciu z postapokaliptyczną choinką Emilii lub zatrucia jej barszczykiem świątecznym z grzybków halucynogennych.

 

Tymczasem Paweł, histeryk i hipochondryk o wielkich ambicjach, którego czytelnicy znają z poprzednich tomów serii, szuka tematu na sensacyjny artykuł. W trakcie tychże poszukiwań natrafia przypadkowo na stary aparat fotograficzny z niewywołaną kliszą i postanawia wykorzystać go do wykreowania chodliwej historii. Jeszcze nie wie, że Słodzinek słodycz ma tylko w nazwie, a w rzeczywistości stanie się miejscem wielu krwawych i niewyjaśnionych wydarzeń. Na razie mieszkańcy siedzą cicho i nikt się nie wyrywa z rewelacjami o lokalnym wilkołaku Rafaelu ani innych atrakcjach ;) . W pewnych sprawach marketing szeptany sprawdza się o wiele lepiej niż szeroko zakrojone kampanie. Niestety, Paweł szukający sensacyjnego tematu niechcący następuje na odcisk lokalnej społeczności i wywołuje tym samym ciąg wydarzeń, których już nikt nie będzie umiał zatrzymać. I nagle może się okazać, że święta w domu Emilii pod metalową choinką i w otoczeniu granatów ręcznych wcale nie są tym, co może spotkać najgorszego Magdę, Mikołaja i wszystkich bohaterów. Zwłaszcza gdy lokalne legendy, obficie podlewane bimbrem w jedynej knajpie w Słodzinku, wydadzą owoce niczym te po eksplozji w Czarnobylu!

 

Już po raz kolejny czytając komedię Iwony Banach płakałam regularnie ze śmiechu i nie mogłam się uspokoić. Trudno byłoby chociaż wspomnieć wszystkie humorystyczne elementy, ale w moim rankingu najśmieszniejszych scen dziesięciolecia na bardzo wysokim miejscu znajdzie się z pewnością scena zmieniania pieluchy Mai przez Pawła ;) . Płakałam ze śmiechu i bolała mnie przepona, ale jakaż to była znakomita rehabilitacja dla zmęczonej głowy! Podobnie wysoko w rankingu znajdzie się scena przekupstwa sąsiada naleweczką Emilii oraz skutki spożycia tej ostatniej. To jest gotowy materiał na morderczo śmieszny film ;) ! Iwona Banach potrafi w mistrzowski wręcz sposób pokazywać ludzkie przywary, słabostki, wady w krzywym zwierciadle tym samym je rozbrajając z tego, co złe, paskudne, przygnębiające i obnażając skrywaną za nimi nierzadko głupotę. Niezmiennie twierdzę, że pod wierzchnią warstwą komediowej fabuły kryje się mnóstwo celnych obserwacji ludzkiej natury oraz wielu współczesnych zjawisk. Ale są one pokazane w taki sposób, że czytanie tych komedii przypomina pozbywanie się jadu po ukąszeniu. Problem obśmiany często się kurczy i przestaje być taki straszny, jaki się wydawał. Iwona Banach funduje nam terapię odtrucia śmiechem i osiągnęła w tym poziom master!

 

A na koniec jeszcze jedna uwaga: wiele brawa dla Wydawnictwa Dragon za konsekwentnie utrzymywaną estetykę okładek „Serii z trupem”. Są kolorowe, oryginalne, zabawne i nie tylko przyciągają uwagę, co zapewne było celem podstawowym. One prowokują do dobrej zabawy – nie macie pojęcia ile mam frajdy za każdym razem gdy mogę zrobić baner na blogu do kolejnych tomów serii! Polecam Wam gorąco komedię „Białe święta, zimny trup”, bo to znakomita odtrutka na jakże trudną teraźniejszość!




piątek, 13 października 2023

„Jesteś głosem mojego serca”, czyli o szerokich wodach oraz mieliznach romantyzmu, prozie życia doprawionej czułością, kruchości nastoletnich serc i uzdrawiającej mocy prawdziwych więzi.

W ten piątek trzynastego przychodzę do Was, dla osłody, z recenzją najnowszej powieści Moniki Michalik, „Jesteś głosem mojego serca”. Książka została wydana przez Wydawnictwo Lucky i to już piąta powieść tej Autorki, nie licząc tomików opowiadań, które współtworzyła wraz z innymi autorami. Ci z Was, którzy regularnie śledzą wpisy na moim blogu wiedzą również, że Monika Michalik to kolejna z moich uzdolnionych koleżanek poznanych na warsztatach literackich, z grupy Płóczkowych Dziewcząt, której udało się spełnić marzenie o pisaniu :) . Kibicuję jej tak samo serdecznie jak każdej z pozostałych Dziewczyn i trzymam mocno kciuki za każdą nową powieść.

 

„Jesteś głosem mojego serca” przyciąga subtelną okładką, która mogłaby sugerować, że chodzi o powieść ściśle romantyczną. I romantyzmu oraz kłębiących się emocji rzeczywiście tutaj nie brakuje, ale zamykanie tej książki w szufladce z romansami byłoby krzywdzące. Bohaterką jest Weronika, właścicielka małej księgarenki, samotna matka nastoletniej Antosi. Eteryczna i delikatna, ale pokiereszowana już mocno przez życie, została zmuszona, żeby założyć zbroję i mierzyć się, z lepszym czy gorszym skutkiem, z codziennością i problemami, których wagę zna każdy samotny rodzic. Księgarenka, którą odziedziczyła po dziadku i którą darzy prawdziwą miłością, zaczyna przynosić coraz większe straty. Były mąż coraz rzadziej znajduje czas dla ich córki, a tymczasem Antosia wkracza w wiek nastoletniego buntu i w dodatku zaczyna mieć bardzo poważne problemy w kontaktach z rówieśnikami w szkole. Nic zatem dziwnego, że gdy w takim momencie w życiu Weroniki pojawia się czarujący lokalny poeta Krzysztof i zaczyna ją adorować, ta osamotniona kobieta, mniej czy bardziej świadomie, odnajduje się w roli współczesnego Kopciuszka, który spotkał księcia. Tyle tylko, że baśnie kończą się zwykle na enigmatycznym „żyli długo i szczęśliwie”, a o Weronikę brutalna proza życia upomina się tu i teraz…

 

Tak jak wspomniałam na samym początku, choć „Jesteś głosem mojego serca” mogłoby zostać pochopnie sklasyfikowane jako romans, nie spieszcie się z upychaniem tej książki w tej konkretnej szufladce. Oczywiście, powieść ma swoiste „piętno” wyciśnięte przez Autorkę jakim jest bardzo staranny, ładny, miejscami wręcz poetycki język. Monika Michalik umie dzielić się w swoich książkach tym jak postrzega świat i jego piękno i to bardzo rzutuje na całą estetykę narracji. Ale już sposób poprowadzenia fabuły zmusza tak naprawdę do postawienia sobie pewnych pytań. „Jesteś głosem mojego serca” to opowieść o różnych rodzajach samotności i osamotnienia. O pokiereszowanej kobiecości, którą bardzo trudno jest wyleczyć, bez względu na to, czy skrzywdzona kobieta ma lat kilkadziesiąt czy …kilkanaście. O konsekwencjach nagłych porywów serca i namiętności, które mając siłę żywiołu bywają też jak żywioły nieprzewidywalne i trudne do kontrolowania. O potrzebie rozmowy z dorastającymi dziećmi, których poziom wrażliwości dalece przekracza poziom kruchości najcieńszej chińskiej porcelany. O tym, że słuchać nie zawsze znaczy słyszeć. O mobbingu w szkole, który bywa nierzadko lekceważony, podciągany pod młodzieńcze dowcipy i wygłupy, a tymczasem ma niszczącą siłę granatu. O tym, że sama emocjonalna oprawa jeszcze nie przesądza o prawdziwej wartości uczucia, a niezaspokojone tęsknoty nierzadko zaciemniają ocenę sytuacji. O wadze i wartości więzi rodzinnych, również tych międzypokoleniowych. O odwadze podejmowania trudnych decyzji. O urazie, gniewie, ale i o przebaczeniu. O tym, że życie ma dla nas wiele różnych ścieżek, i nawet jeśli jedna się kończy urwiskiem, zawsze można szukać innej. O nadziei :) .

 

Zachęcam Was do lektury powieści Moniki Michalik. Ta książka pozwoli Wam złapać oddech, przypomnieć sobie o pięknie otaczającego Was świata, ale również zmusi do postawienia sobie niejednego pytania. Gorąco polecam! 

 

„Herbaciane róże” - Wzruszająca opowieść o tym, że choć prawda wyzwala zrywając bez znieczulenia opatrunki pozorów i kłamstw to przecież nawet stare, jątrzące się latami, zaniedbane rany da się uleczyć balsamem przebaczenia i miłości.

  Miłość to nie jest przygoda. Ma smak całego człowieka. Ma jego ciężar gatunkowy. I ciężar całego losu. Nie może być chwilą. Wieczność czło...