wtorek, 24 czerwca 2025

„Larimer Street” – czyli opowieść o sercu i …Sercu pod jasnym słońcem Denver, z nutką dekadencji i transcendencji w tle ;) RECENZJA PRZEDPREMIEROWA!

 


 Moją przedpremierową recenzję najnowszej powieści Katarzyny Targosz „Larimer Street” chcę zacząć od pewnego cytatu, ale jego źródło zdradzę Wam dopiero w dalszej jej części. A oto i on: „…często używa się symbolu serca. Niektórzy zastanawiają się, czy dziś ma on jeszcze znaczenie. Jednak, gdy jesteśmy kuszeni, by poruszać się po powierzchni, by żyć w pośpiechu, nie wiedząc do końca dlaczego, aby stać się nienasyconymi konsumpcjonistami i niewolnikami mechanizmów rynku, który nie interesuje się sensem naszego istnienia, to potrzebujemy przywrócić znaczenie sercu”…

 

Książka została wydana przez Wydawnictwo Clara Iter, a ja z radością przyjęłam propozycję jej zrecenzowania, bo to nie jest pierwsza powieść tej Autorki, którą recenzuję, wiedziałam już zatem czego mogę się spodziewać. A do tego nie ukrywam, że ujęła mnie bardzo zapowiedź tej opowieści, obietnica zabrania do opromienionego słońcem przez ponad 300 dni w roku Denver, bo dzięki książkom cudownie zwiedza się najdalsze nawet zakątki świata siedząc w przytulnym fotelu albo we własnym ogrodzie ;) … Bohaterka książki, trzydziestoletnia Karen, to trochę wersja współczesnej księżniczki, której zamkiem stała się ulica Larimer Street, zwłaszcza jej najpiękniejsza, historyczna część. Celowo używam określenia księżniczka, ale najnowsza powieść Katarzyny Targosz to nie tyle rodzaj baśni ile …baśniowej przypowieści.

 

Pierwsza, ta najbardziej zewnętrzna warstwa fabuły skojarzyła mi się z delikatną, chrupiącą, wydającą przyjemny trzask podczas rozgryzania warstwą francuskiego makaronika. To pełna słońca, malowana słownymi akwarelami opowieść o Denver i jego najpiękniejszych zakątkach, tak ujmująca, że najchętniej spakowałoby się walizki, żeby tam polecieć na urlop.  I to jest ogromna zaleta, bo już sama ta pierwsza warstwa opowieści czyni ją lekturą idealną na lato. Ale to jest zaledwie wierzchnia warstwa, ta powierzchnia.

 

Skoro jest księżniczka, to nie może również obyć się bez księcia, a jest nim w tej opowieści Tomek, Polak, który zamiast na białym rumaku przyleciał do Ameryki samolotem, bo ma objąć posadę nauczyciela w parafii Świętego Józefa. Spotkanie tych dwojga należy zaliczyć do przypadków, o których ksiądz Twardowski zwykł był mawiać, że „przypadek to podpis Pana Boga, który chciał wystąpić incognito”. Poznawanie się dwojga młodych bohaterów następuje w dekoracjach kolejnych urokliwych zakątków „Larimer Street”, a w tle przewija się korowód bardzo malowniczych postaci drugoplanowych. I tutaj muszę wspomnieć, że moimi absolutnymi ulubienicami są zawadiackie starsze panie, Lisa i Emma, które ucinają sobie regularne pogawędki z Karem w drodze po …ulubioną czekoladę. Intrygująca jest też grupa przyjaciół dziewczyny, z którą tworzą samozwańczy „Kwartet z Larimer Street”, czyli niespełniony pisarz Wally, tajemniczy Aleksiej oraz zdystansowana Rita. Ich trącące dekadencją i paryskimi klimatami rozmowy, z przewijającą się w tle muzyką Cohena mogą uderzyć do głowy jak bąbelki musującego wina. Tak jak pisałam, klimat powieści jest bardzo relaksujący, wakacyjny, odprężający, ale niech Was nie zmyli jego łagodność. Pod powierzchnią kryje się bowiem właściwy strumień, a może nawet …Źródło.

 

Stosownie do swoich zasad, nie będę Wam streszczać fabuły książki, nawet w jej maleńkiej części. Chcę tylko podzielić się z Wami tym, co mnie szczególnie w „Larimer Street” uderzyło, stało się bliskie. Znajdziecie tu mnóstwo ważnych wątków podanych w sposób lekki, naturalny, niewymuszony. Ta powieść dotyka choćby jakby ważnej roli literatury i sztuki, które powinny nieść piękno i dobro i pociągać ku nim odbiorcę. Jakże aktualny temat w dobie umiłowania i promowania szpetoty i okrucieństwa. Czasem mam wrażenie, że współczesna sztuka, w oderwaniu od najgłębszych wartości, zmienia się w karykaturę samej siebie. Ale przecież nie brak też nadal takich twórców, którzy chcą prowadzić odbiorcę ich twórczości ku Pięknu. „Z obfitości serca mówią usta”. Czym się karmisz, to wcześniej czy później z Ciebie wypłynie…

 

Pojawia się również w tej książce motyw witraży, a ten jest mi osobiście bardzo bliski. Ma on również duże znaczenie dla fabuły, jest czymś w rodzaju prorockiej zapowiedzi… Mnie zawsze ujmował pewien cytat, którego autora, niestety, nie znam, a który mówił, że powinniśmy być przeźroczyści jak witraż, pozwalając światłu Boga przenikać przez nas tworząc barwne refleksy w życiu innych. Te witraże są bardzo ważnym symbolem i w tej powieści.

 

Wspomniałam wcześniej o muzyce Cohena, artysty, który umiał przepięknie opowiadać o miłości, choć wydaje się, że najgłębszą za nią tęsknotę rozmienił gdzieś na życiowych ścieżkach. A jednak jego muzyka przewijająca się w tle jest świetną ilustracją pewnych wątków. I dowodem na to, że gdzieś w naszych najgłębszych pokładach człowieczeństwa i wrażliwości mamy wdrukowaną tęsknotę za Głębią i Pięknem. I „Larimer Street” o tym przypomina, na wiele sposobów.

 

Podoba mi się również bardzo pokazanie przez Autorkę Polaków mieszkających w Ameryce i pielęgnujących swoje podwójne obywatelstwo, podwójną tożsamość, a także wyniesioną z kraju wiarę. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to dotyczy części Polonii amerykańskiej, nie całości, ale uważam, że trzeba przypominać o tych ludziach, którzy nas, mieszkających w kraju, mogą niejednokrotnie swoją miłością do Ojczyzny i polskiej kultury zawstydzić…

 

Zaczęłam od Larimer Street i dążąc ku końcówce swojej recenzji znów wrócę do owej tytułowej uliczki. Zamku, w którym okopała się Karen. Myślę, że każdy z nas ma własną Larimer Street. Pewnie często zupełnie komfortową. Do tego stopnia, że zaczynamy zapominać, że nie jest tylko naszym wyborem, ale poniekąd …więzieniem. Kajdanami, które nie pozwalają iść dalej. Katarzyna Targosz pokazuje w swojej książce, że podążając za Dobrem i Pięknem można niepostrzeżenie dla samego siebie opuścić zdradliwą strefę komfortu… Świat czeka!

 

I na koniec spełniam obietnicę i odsłaniam przez Wami pochodzenie cytatu z początku tej recenzji. A pochodzi on z …encykliki „Dilexit nos” Ojca Świętego Franciszka, „O miłości ludzkiej i Bożej Serca Jezusa Chrystusa”, a początek zdania, który przedtem celowo „urwałam” brzmi: „Aby wyrazić miłość Jezusa Chrystusa, często używa się symbolu serca”… Karen nosi na szyi medalik z Najświętszym Sercem Jezusa, pamiątkę po ukochanej Babci. A premiera książki jest zaplanowana na 27 czerwca tego roku, czyli …w Uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa. Skąd ten wątek, i co dokładnie kryje się pod powierzchnią „Larimer Street”, przekonajcie się sami. Ja powiem tylko, że naprawdę warto, a idąc za Dobrem i Pięknem nie sposób się pomylić…





czwartek, 19 czerwca 2025

„Niepochowani”, opowieść o niewidzialnym polu bitwy i śledztwie z wątkiem metafizycznym…


Kiedy dwa lata temu recenzowałam debiutancką powieść Marka Żaromskiego „Cenevole” to zdałam sobie sprawę, że będę tęsknić za światem wykreowanym na jej kartach i dałam temu wyraz w wywiadzie przeprowadzonym z Autorem niedługo potem. Wtedy też dowiedziałam się, że bohaterowie, do których tak się przywiązałam, oraz szczególny klimat powieści, który tak mnie ujął, wrócą na kartach kolejnej książki. To „Niepochowani”, kryminał mistyczny, bo tak na okładce został nazwany przez Autora i Wydawcę, Wydawnictwo AA.

 

I tutaj pozwolę sobie na małą, ale ważną dla tej recenzji dygresję. W wywiadzie, który z nim przeprowadziłam, Autor przyznał, że lubił kryminały Agathy Christie. Ja również bardzo je lubię, mam do nich niegasnący sentyment. I gdy nosiłam w sobie refleksje po lekturze „Niepochowanych” przypomniały mi się pewne znaczące sceny z ekranizacji powieści Christie z serii z detektywem Herculesem Poirot, zwłaszcza tych, w których rolę pozornie śmiesznego, a w rzeczywistości błyskotliwego detektywa, odtwarzał niepodrabialny David Suchet. Otóż w kilku z nich Poirot pojawia się w decydujących momentach po odkryciu mordercy …z różańcem w ręce… Jestem przekonana, że w nowszych ekranizacjach cenzura dyktowana przez poprawność polityczną prędzej by się udławiła niż przepuściła takie „obraźliwe” sceny. Tymczasem one miały głęboki sens, bo pokazując troskę Poirota nawet o tych, którzy zbłądzili, pogubili się tak bardzo, że aż posunęli się do morderstwa, jego współczucie dla nich i żal nad złamanym życiem, nadawały opowieściom Christie rys głęboko duchowy, naznaczały je ponadczasowym humanizmem. Chodziło o dużo więcej niż czysta rozrywka, Agatha Christie pod płaszczykiem genialnie skonstruowanych zagadek kryminalnych snuła uniwersalną opowieść o walce Dobra ze Złem, o nieustającym zmaganiu, jakie toczy się w duszy każdego człowieka. Jestem przekonana, że to dlatego jej kryminały weszły do klasyki i nigdy się nie zestarzeją.

 

I teraz czas na powrót do kryminału mistycznego „Niepochowani”. Ci, którzy czytali debiutancką powieść Marka Żaromskiego „Cenevole” odnajdą się w „Niepochowanych” jak na spotkaniu z dawno niewidzianymi przyjaciółmi. Jednak ci, dla których to będzie pierwsze spotkanie z prozą Autora też nie poczują się z pewnością zagubieni i szybko wejdą w klimat lat sześćdziesiątych i PRL-u w pełnym rozkwicie. Kiedy w Krzyżowcu-Zdroju zostaje zamordowana emerytowana pielęgniarka, panna Wiesia Dobrzyńska, śledztwo zostaje przydzielone porucznikowi Krzysztofowi Polowi. Ten ostatni, spokrewniony z mieszkającym w uzdrowisku Stanisławem Gorszewskim, przez współczesne im władze zakwalifikowanym jako „bandyta” ze względu na swoją patriotyczną, źle widzianą przez komunistyczny reżim przeszłość, właśnie ze względu na wuja przez miniony rok unikał tego miejsca. Jednak przywiodły go w nie przykre obowiązki. Ofiara to starsza kobieta, powszechnie lubiana i szanowana, nie posiadająca żadnych wrogów, nie wchodząca w zatargi. Jej śmierć wydaje się bezsensowna i przypadkowa. Śledztwo prowadzone w małej społeczności, gdzie każdy zna każdego, a plotki mnożą się jak grzyby po deszczu, staje się coraz bardziej skomplikowane. Mnożą się wątki, pojawiają podejrzani, ale czy na pewno wszystkie tropy są właściwe?

 

Fabuła „Niepochowanych” różni się od klasycznego kryminału tym, że równolegle ze śledztwem prowadzonym przez porucznika Pola, zgodnym z wszelkimi regułami, swoje własne śledztwo, sięgające jednak bardziej sfery ducha niż tylko czysto przyziemnych motywacji, toczy pan Stanisław Gorszewski. Człowiek, o którym w kontekście tej opowieści nie zawahałabym się powiedzieć „ostatni romantyk”. Nieprzystający do zgrzebno-sprośnej PRL-owskiej rzeczywistości. Jednym z najmocniejszych punktów „Niepochowanych” jest precyzyjne odmalowanie przez Autora absurdu czasów PRL-u. To byłaby świetna lektura dla młodych, bo uświadamia ograniczenia, jakie dotykały zwykłego człowieka w reżimie komunistycznym. Reżimie, który wikłał ludzi w niewidzialne sieci strachu, zależności, żeby łatwiej nimi sterować, czynić z nich bezwolne marionetki. Jednocześnie jasnymi punktami wśród tej ogólnej ciemności są bohaterowie tacy jak wspomniany już pan Gorszewski czy jego przyjaciel Teofil Kras. Ludzie jakby żywcem wyjęci z przedwojennych fotografii, niepasujący do otaczającej ich miernoty i szarości. Autorowi udało się bardzo udanie zderzyć w „Niepochowanych” te dwa światy: świat prawdziwego patriotyzmu, wiary, kultury, szlachetności ze światem podłości, korupcji, służalczości, jedynie słusznego sposobu myślenia zgodnego z linią partii.

 

Kolejnym walorem powieści jest dobrze zarysowane tło historyczne, z ujęciem szczególnie trudnych i drastycznych wątków, jak choćby rzeź na Wołyniu, przez lata przemilczana. Ten wątek pojawia się w związku z jedną z bohaterek i stanowi w jakimś stopniu również wyjaśnienie tytułu, bo „Niepochowani” to między innymi ci, którzy nie mają grobów, bo ich historie zostały przemilczane, zapomniane, zepchnięte w niepamięć. Jak aktualny jest ten tytuł nawet w naszych czasach niech świadczy fakt, że dopiero od niedawna zaczęły się choć wybiórcze i cząstkowe ekshumacje tych, którzy zginęli w rzezi wołyńskiej. Podobnie ma się sprawa z żołnierzami wyklętymi, grobów niektórych z nich, mimo wieloletnich poszukiwań, do dziś nie udało się znaleźć. I wołają nieustannie o sprawiedliwość…

 

Nie myślcie jednak, że z powodu tych wszystkich ważkich wątków ten kryminał ciężko się czyta. Jest wręcz przeciwnie, opowieść wciąga, wciąga śledztwo biegnące dwutorowo, bo prowadzone przez porucznika Pola, ale i przez pana Stanisława. Jednocześnie cały czas równolegle z tym, co zewnętrzne, powierzchowne, toczy się wewnętrzna, intymna historia bohaterów. I jest w niej miejsce również na obraz Matki Bożej Krasnobrodzkiej, i na piękną litanię do Niej, jak i na brewiarzowe czytania. Bo jak napisałam w jednej z notatek o książce na blogu, Autor nie pozwala w tej historii zapomnieć czytelnikowi, że gra toczy się zawsze o coś więcej, bo przecież „z Jego światłem we włosach każdy życie zaczyna”, ale często coś gasi w ludziach ten wewnętrzny pierwotny blask i ostatecznie zapada ciemność…

 

Polecam Wam gorąco „Niepochowanych”, kryminał mistyczny, który wraca do źródeł, do klasyki, do niezmiennej wiecznej prawdy, że za każdą zbrodnią kryje się walka Dobra ze Złem, a polem bitwy jesteśmy my sami. I obok obrazu Poirota z różańcem w ręku wrył mi się jeszcze w wyobraźni obraz pana Gorszewskiego z brewiarzem i obrazem Matki Bożej Krasnobrodzkiej. Pozwólcie i Wy oczarować się tej opowieści!





 

niedziela, 23 marca 2025

„Czekoladowa dynastia. Czas Jana” – lektura obowiązkowa nie tylko dla przyszłych przedsiębiorców i aktualnych łasuchów ;) ! - RECENZJA PATRONACKA

 



Kinga Karczewska nie bez żalu przewróciła ostatnią stronę trzeciego tomu „Czekoladowej dynastii” autorstwa zaprzyjaźnionej pisarki, Renaty Radzkiej. „Czas Jana” zamykał historię Wedlów, rodziny, która wrosła w Polskę, utworzyła najprawdziwsze czekoladowe imperium i markę będącą symbolem jakości i luksusu. Pomyślała jak to dobrze, że Renata, która rękami i nogami broniła się przed napisaniem tej ostatniej części, zniechęcona sytuacją na rynku książki, uległa jednak presji i namowom przyjaciół, znajomych i czytelników. Ta saga była świetnie napisana i zasługiwała na docenienie. I Kinga była niezbicie przekonana, że to nastąpi, może to tylko kwestia czasu i dobrego momentu. „Czekoladowa dynastia” była takim literackim łakociem z najwyższej półki, o niebanalnym smaku i składzie. A propos łakoci, blogerka przypomniała sobie, że ma przecież zachomikowane pudełko ulubionego wedlowskiego ptasiego mleczka o smaku cytrynowym ;) …

 

Takim nieoczywistym wstępem, z przymrużeniem oka ;) , ośmieliłam się zacząć moją recenzję patronacką „Czasu Jana” Teresy Moniki Rudzkiej, czyli ostatniej ( niestety! ) części znakomitej „Czekoladowej dynastii”. Ci z Was, którzy już być może czytali tom trzeci będą wiedzieli skąd wzięła się we wstępie tej recenzji niejaka Kinga Karczewska ;) . Pozostali, mam taką nadzieję, zachęceni moją recenzją będą mogli przekonać się o tym sami. Dodam tylko, że owa Kinga, miłośniczka książek i słodyczy, kogoś mi przypomina ;) …

 

Muszę Wam przyznać od razu na wstępie, że nie jest mi łatwo żegnać się z „Czekoladową dynastią”. Czuję niejaką nostalgię i smutek, bo przyjemnie było oczekiwać na kolejne tomy. Najpierw był „Czas Karola”, czyli założyciela firmy. Czasy zaborów, Powstania Styczniowego, pędzących z prędkością światła zmian społeczno – obyczajowych. Po nim nastąpił „Czas Emila”, a w nim, obok opowieści o rozwoju czekoladowego imperium, czytelnik mógł odnaleźć portret ówczesnej Warszawy przechodzącej od statusu podrzędnego europejskiego miasta do prawdziwej świetności i rozkwitu. A w tle znów zabory, zrywy niepodległościowe, rewolucja przemysłowa, zmiany społeczne. Wydawać by się mogło, że w kolejnym tomie powinna, po ludzku patrząc, nastąpić jakaś stabilizacja, trybiki maszyny powinny zwolnić, bo przecież tym stało się przedsiębiorstwo Wedlów: świetnie funkcjonującą machiną ze znakomicie naoliwionymi trybikami. Tymczasem nastąpił „Czas Jana”, o którym tak w opisie okładkowym pisze Wydawca, Wydawnictwo Lucky:

 

Czas Jana Wedla, który doprowadził rodzinną firmę do potęgi i największego rozkwitu, a któremu potem wichry historii zabrały wszystko. Opowieść o porządnym człowieku i jego nie zawsze miłym sposobie bycia, a także barwna gawęda o jeszcze barwniejszej epoce.

 

Znacie to powiedzenie, którego pochodzenie błędnie uznaje się za chińskie: „Obyś żył w ciekawych czasach”?* Otóż idealnie wypełniło się ono w życiu Jana Wedla, wnuka założyciela marki. Czas jego pracy i zarządzania firmą, najpierw jeszcze z pomocą ojca, obejmuje, między innymi, dwie wojny światowe, wojnę z bolszewikami, odzyskanie niepodległości, jej ponowną utratę, a wreszcie czasy ponurego reżimu komunistycznego. Prawdziwe wichry historii wyrywające drzewa z korzeniami. Dobro i zło, radość i łzy, życie i śmierć. Podobnie jak w poprzednich dwóch częściach serii, również i w „Czasie Jana” Teresa Monika Rudzka nie ogranicza się do chronologicznego przedstawienia fabuły, ale lawiruje między epokami, żongluje nimi, co zmusza czytelnika do większej uważności, zderza też pewne wydarzenia uwypuklając ich wydźwięk. Jest to świetny zabieg, ponieważ pomaga lepiej i głębiej zrozumieć prawdziwy dramat bohaterów opowieści. Jan Wedel, który stał się legendą, doświadczył również największego okrucieństwa losu i historii. A ponieważ jego losy, pomimo tego, że był jedną z postaci wybitnych swej epoki, nie różniły się od losów innych Polaków, również tych mniej znaczących, niewidocznych na kartach historii, to przy okazji opowieści o nim Autorka znów maluje nam jakże barwny obraz epoki! Barwny i przerażający jednocześnie, bo znajdziemy w nim zarówno jasne, radosne kolory świeżo odzyskanej niepodległości i rozkwitu państwa jak i krwawe, bitewne sceny, czerwień i czerń. Nie zabrakło też elementów humorystycznych i anegdotek z międzywojnia, jak choćby tej o generale Wieniawie – Długoszowskim wjeżdżającym na koniu do znanego lokalu Adria czy o przyczynach, dla których Jan Wedel nie był entuzjastą współpracy z malarką Zofią Stryjeńską. Te wszystkie smaczki dodają lekkości opowieści, która sama w sobie wcale płocha i lekka nie jest.

 

Jednak na czele fabuły wysuwa się opowieść o człowieku nietuzinkowym, nieszablonowym, nie dającym się zamknąć w żadnej szufladce, a także o jego towarzyszce życia, później żonie, Michalinie Czerneckiej. Teresa Monika Rudzka pozostaje wierna charakterowi całej sagi również w tym tomie i śmiem twierdzić, że i tutaj mocno wybrzmiewa ton feministyczny. Wiadomo przecież, że za mądrym mężczyzną sukcesu zazwyczaj stoi równie mądra kobieta ;) . Jan Wedel to postać legendarna nie tylko ze względu na jego dokonania, ale również charakter. Z jednej strony łagodny, dobry, ujmujący, dbający o swoich pracowników, życzliwy im, wprowadzający w swojej firmie liczne rozwiązania, które w dzisiejszych korporacjach może stają się normą, ale w tamtych czasach z pewnością nią nie były. Żłobki dla dzieci robotnic fabryki, darmowe posiłki dla pracowników w złej kondycji zdrowotnej, łaźnie dla pracowników. Z drugiej strony ten sam człowiek to perfekcjonista i choleryk potrafiący w napadzie niekontrolowanego gniewu zwolnić pracownika za drobiazg lub …podeptać własny kapelusz ;) . Po raz kolejny Autorka serwuje nam soczystą opowieść o człowieku z krwi i kości zamiast mdlącej laurki. Jest to jedna z tych cech, za które ogromnie cenię Jej książki, bo pokazują życie i ludzi takimi, jacy są. Szkicowanych przy użyciu całej gamy roztartych szarości w miejsce zdecydowanej bieli lub czerni. Cudowne jest to, że nie wybielając w niczym Jana Wedla, Teresa Monika Rudzka maluje go w taki sposób, że mimo swoich wad zyskuje on przede wszystkim ogromną sympatię i podziw czytelnika. Myślę, że w pełni zasłużone. Podobnie jak współczucie, bo to, co ze wspaniałym imperium czekoladowym zrobiła wojna, a potem komunizm, łamie serce.

 

Jak zawsze, celowo i z premedytacją unikam streszczania Wam fabuły „Czasu Jana”. Przyjemność jej odkrywania pozostawiam Wam na czas lektury. Jednak ze względu na to, że mowa o trzeciej części sagi, przychodzi mi do głowy jeszcze jedna myśl. Według mnie cała „Czekoladowa dynastia” powinna być zalecana jako lektura obowiązkowa we wszystkich instytucjach typu inkubatory przedsiębiorczości. Dlaczego? Z tej prostej przyczyny, że opowieść o rodzinie Wedlów i stworzonej przez nich marce to również wyśmienita historia o meandrach przedsiębiorczości, o niesamowitych zwrotach akcji, sukcesach i klęskach, ale przede wszystkim o żelaznej konsekwencji, determinacji, odwadze, wizjonerstwu bez których nie ma szans na trwały sukces. Bo do tego ostatniego prowadzi raczej wąska ścieżka o kształcie sinusoidy biegnąca nad przepaścią niż ubity szeroki trakt. A jednak na końcu tej ścieżki czeka zapierająca dech w piersiach nagroda. Dlatego czytajcie koniecznie sagę o rodzinie Wedlów i stworzonej przez nich czekoladowej dynastii! Polecam z całego serca!

 

* Powiedzenie „obyś żył w ciekawych czasach” nie jest, wbrew popularnej opinii, hebrajskie czy chińskie. Słowa te wypowiedział w 1898 roku brytyjski polityk Joseph Chamberlain, chcąc zwrócić uwagę na nieprzewidywalność życia.





poniedziałek, 7 października 2024

„How do you trup?”, czyli smakowita komedia kryminalna z drugim dnem! RECENZJA PATRONACKA!


Komedie kryminalne Iwony Banach niezmiennie mnie bawią i poprawiają mi humor, dlatego z przyjemnością przyjęłam propozycję patronowania najnowszej zatytułowanej „How do you trup?”. Książka ukazała się 20 września w Wydawnictwie Bookend i na dzień dobry przyciąga oczy kolorową i wesołą okładką. A gdy zajrzycie do środka… Oj, będzie się działo!

 

A wszystko przez Elwirę Konopko, której kilka milionów w tę czy w tamtą stronę nie robi różnicy ( nie darmo się mówi, że od przybytku głowa nie boli – jak się ma dużo, to nie trzeba być drobiazgowym i liczyć co do …miliona ;) ) zatem wpada na karkołomny pomysł zakupu kościoła wraz z przyległym zabytkowym cmentarzem i urządzenia w nim …hotelu. Co prawda kościół zdesakralizowano, ale akurat ten „drobny” fakt nijak nie trafia do przekonania mieszkańcom Kąkolewa, miejscowości, w której Elwira kupiła wyżej wspomniany przybytek wraz z przyległościami. A opinię mieszkańców najgłośniej wyraża niejaki Antoni Poszewko, czyli uosobienie naszych polskich wad narodowych oraz cnót hejtera i przysłowiowego wrzodu na niewypowiedzianej części ciała w jednym ( ten osobnik aż prosi się o epitety ) wraz z żoną, która ustępuje mu tylko trochę w owych „zaletach”, a i to nie z powodu choć ciut lepszego charakteru, ale …lęku przed demonami ;) . A skoro już o nich mowa, to z pasją godną lepszej sprawy zajmują się nimi samozwańczy polscy Ed i Lorraine Warrenowie noszący bardziej swojskie imiona Dominik i Malwina i mający zdecydowanie o wiele większe kompetencje i pełen samozaparcia trening w …duszeniu orangutana :D . O nie, za nic Wam nie zdradzę o co chodzi z tym orangutanem, sami sobie przeczytajcie!

 

Już to towarzystwo zgromadzone w jednym miejscu zapewniłoby Wam ubaw po pachy, ale to nie koniec, bo …the Oscar goes to …Nancy Marmot, nieutulonej w smutku wdowy po pochodzącym z Kąkolewa Rafaelu Marmocie, która postanowiła uczcić pamięć męża podróżą w jego rodzinne strony. Miłość Nancy była tak ogromna, że uwzględniła również naukę języka polskiego, co normalnie wzbudziłoby głównie słuszny podziw, ale w tym konkretnym przypadku wywołuje wrażenia wręcz piorunujące! Nie da się, no po prostu się nie da, przejść bez wyrażenia żadnych emocji wobec czułego pytania „Azali żeś jest nażarty?” lub słodko brzmiącego „czjach, czjach” ;) ! Myślę, że nie mylę się zgadując, że ta postać to celowe mrugnięcie okiem do czytelnika i nawiązanie do bohatera jednej z kultowych powieści Joanny Chmielewskiej „Wszystko czerwone”, pewnego duńskiego komisarza władającego bardzo szczególną polszczyzną…

 

Jeśli dodać do tego koktajlu barwnych, z wirtuozerią zawodowego karykaturzysty sportretowanych postaci, ogrodnika uprawiającego warzywa oraz sadzącego kwietne rabatki na cmentarzu, pokojówki wierzące w antykoncepcyjne działanie soku cytrynowego, kochliwego i bardzo płodnego męża miejscowej milionerki, elektroniczny pas cnoty wykorzystywany do badań demonologicznych czy …stado wygłodniałych kotów zwabionych w celach reklamowych w związku z planowanym w pokościelnym hotelu eventem, dobra, ba świetna zabawa i rausz na trzeźwo macie gwarantowane! A gdy na deser pojawi się jeszcze krwisty trup, akcja ruszy z kopyta! Zapewniam Was, że podczas lektury „How do you trup?” nudzić się po prostu nie da!

 

Bądźcie jednak czujni i nie dajcie się zwieść komediowej warstwie opowieści, bo Iwona Banach pod płaszczykiem rozśmieszającej do łez historyjki obnaża brutalną prawdę o rosnącym zidioceniu społeczeństwa pod wpływem wszelkich mediów nie mających nic wspólnego z rzetelnością i dążeniem do prawdy. Te ostatnie zostały dawno przehandlowane za klikalność! Gdy uważny czytelnik otrze już z oczu łzy płynące ze śmiechu podczas lektury z przerażeniem zauważy, że pozornie karykaturalni bohaterowie niebezpiecznie przypominają rzeczywiste postaci lansujące się we współczesnych mediach i służące wielu za wzór i samozwańczych guru. I wtedy spontaniczny śmiech zamieni się być może w całkiem poważną i ważną refleksję. Autorka nie po raz pierwszy udowadnia talent do wyłapywania współczesnych absurdów i bezlitosnego obnażania ich mechanizmów. Możemy się śmiać z zaściankowego małżeństwa Poszewków czy ubolewać nad stylem życia Dominika i Malwiny, a przecież wystarczy przejrzeć parę newsów na portalach tak zwanych „informacyjnych”, żeby zobaczyć, że książkowe Kąkolewo wcale nie jest tylko fikcyjną miejscowością, ale odbiciem pewnej mentalności manifestującej się w jak najbardziej realnym świecie. A powieściowa Elwira Konopko czy very much milionerka Nancy Marmot niebezpiecznie przypominają różne realne „osobistości”.

 

Ta książka to świetna zabawa z drugim dnem – gorąco polecam!





 

niedziela, 1 września 2024

„Teraz będziemy szczęśliwi”, czyli jak odnaleźć bardziej kruche od porcelany ślady ludzkich losów zamknięte w starym pudełku … RECENZJA PATRONACKA!


Chwytająca za gardło opowieść o ludzkich losach bardziej kruchych od porcelany w zderzeniu z bezlitosnymi wichrami historii, ale również o miłości, czułości i dobru, które odciskają niezmywalny ślad w ludzkich sercach i sumieniach. O tym, jak Historia splata niewidzianym, ale i nierozerwalnym ściegiem przeznaczenie pokoleń. I o tym, że szczera miłość, dobro i umiejętność przebaczania mogą to przeznaczenie, choćby najtrudniejsze, przemienić. Bo to nie ślepy los, a my sami trzymamy w ręku karty w grze, w której stawką jest nasze szczęście… Ta powieść Was urzeknie, z serca polecam!

 

Niespełna pół roku temu recenzowałam dla Was pierwszy tom dylogii „Kwiatowa 18” Małgorzaty Lis, a dzisiaj wracam do Was z recenzją, i to recenzją patronacką, tomu drugiego, zatytułowanego „Teraz będziemy szczęśliwi”, którego premierę Autorka oraz Wydawca, Wydawnictwo Emocje, świętowali zaledwie kilka dni temu, w minioną środę, 28 sierpnia. Tekst powyżej to tekst zredagowanego przeze mnie blurba, który znajdziecie na okładce, a dodałam go dla tych z Was, którzy nie mieli jeszcze okazji go zobaczyć i przeczytać, bo streszcza moje refleksje po lekturze.

 

Pierwszy tom dylogii, „Sekret starych fotografii”, zakończył się w pewnym bardzo newralgicznym momencie, o czym wspominałam w jego recenzji ( link do niej, dla przypomnienia, zamieszczę w komentarzu ), zatem niecierpliwie czekałam na tom drugi. Nie będę ponownie streszczać informacji o części pierwszej, odsyłam Was do recenzji, a ja od razu spróbuję się zanurzyć w klimacie „Teraz będziemy szczęśliwi” i jak najwierniej oddać Wam emocje, jakie towarzyszyły mi podczas czytania. A działo się, oj działo ;) !

 

Jak już wiecie z lektury poprzedniej recenzji ( a ci z Was, którzy już czytali, z lektury tomu pierwszego ), opowieść toczy się dwutorowo, a jej filarami są dwie bohaterki – Irka, reprezentująca pokolenie Kolumbów, czyli ludzi, których młodość przypadła na lata Drugiej Wojny Światowej, oraz Magda, współczesna trzydziestolatka z epizodem pracy w korporacji, która po nieoczekiwanych zwrotach losu znalazła się w Żarkach, gdzie kupiła dom przy Kwiatowej 18. Historia jego poprzednich mieszkańców stała się nicią splatającą losy Magdy z losami Irki oraz jej rodziny. Lubicie takie historie, prawda? Ja też je lubię, dlatego nie trzeba było namawiać mnie do lektury, choć nie ukrywam, że rzadko zdarza mi się, żeby było mi tak bardzo nie po drodze z bohaterem książki, którą obejmuję patronatem… Magda zupełnie odbiega mentalnością od mojej własnej i przyznam szczerze, że średnio co dziesięć stron miałam ochotę mocno nią potrząsnąć dla opamiętania ;) . Wspominałam już o tym w recenzji „Sekretów starych fotografii”, gdy pisałam: Współczesna bohaterka momentami doprowadzała mnie do furii swoim zachowaniem i brakiem zdrowego rozsądku, zwłaszcza w relacjach damsko – męskich, mam jednak wrażenie, że portret odmalowany przez Autorkę jest bardzo prawdziwy. Dla mnie zestawienie obu bohaterek i ich czasów pokazuje też taką prawdę, że dobrobyt i poczucie bezpieczeństwa rozleniwiają i doprowadzają nas często do nieuświadamianego wniosku, że nam się to należy…

 

Muszę przyznać, że tom drugi dylogii, przynajmniej w moim odczuciu, jeszcze wyraźniej uwypukla różnice między obiema bohaterkami. Irena z Będkowskich Nowakowska, choć zaledwie dwudziestojednoletnia, przewyższa tak dalece dojrzałością i życiową mądrością trzydziestoletnią Magdę, że mogłaby uchodzić za jej …matkę. Czytając opis kolejnych perypetii współczesnej trzydziestolatki miałam momentami przerażające wrażenie, że wszystko kręci się wokół odmiany „ja, mnie, o mnie, ze mną”, od czego wręcz zęby bolały. Naprawdę to zderzenie dwóch mentalności tych młodych kobiet jest szokujące, momentami wręcz brutalne, ale myślę, że prawdziwe. Myślę, że Autorka trafnie sportretowała nie tyle obecne pokolenie trzydzieści plus ile wszystko to, co może stanowić o jego słabości, kruchości, nieprzystosowaniu do życia. Magda szuka szczęścia z wdziękiem słonia w składzie porcelany, rozdeptując przy okazji kruche uczucia innych, prąc jak walec do celu. Jednak uważny czytelnik pod tymi pokładami egoizmu i niedojrzałości oraz chwiejności emocjonalnej znajdzie też niekończące się pokłady samotności… Bo ta pozornie narcystyczna młoda kobieta ma takie same pragnienia jakie miała młodziutka Irka osiemdziesiąt pięć lat wcześniej: kochać i być kochaną, mieć dla kogo żyć i się starać. Różnica polega na tym, że w plany Irki wkroczyła bez uprzedzenia Historia, a jej walec zmiażdżył je jak przysłowiową porcelanę…

 

I tutaj muszę przejść do najważniejszego wątku tej powieści jakim są ludzkie losy wplecione w Historię i nabrzmiałe od bólu i niedopowiedzeń stosunki polsko – żydowskie. Nie da się tej książki czytać obojętnie. Zwłaszcza opisów rosnącej brutalności okupantów wobec społeczności żydowskiej. Nagle stosunki międzyludzkie, międzysąsiedzkie zostają brutalnie rozdarte przez serię nieludzkich rozkazów i kar grożących za ich złamanie. Najbliższy sąsiad staje się śmiertelnym zagrożeniem. Za odruch serca, gest litości można stracić życie. Jednocześnie sytuacje krytyczne stają się miernikiem ludzkich charakterów i wydobywają z ludzi to, co dotąd było dobrze skrywane. I tak gdy jedni próbują pomagać, inni gotowi są złożyć donos nawet na pomagającego sąsiada… Opisy tych tragedii dotykają czytelnika mocno, bo są pokazane na przykładzie ludzi bliskich Irce i jej rodzinie. Już nie czyta o bezimiennych Żydach, ale o konkretnych ludziach, którzy śmiali się i płakali, mieli swoje marzenia i słabości, oczy w kolorze mlecznej czekolady, ciepły głos lub piękne włosy. I nagle każde okrucieństwo wobec nich staje się konkretne, dotyka i rani.

 

Małgorzata Lis świetnie pokazuje złożoność sytuacji, w jakiej podczas Drugiej Wojny Światowej znaleźli się zarówno Polacy jak i Żydzi. Tam nie było łatwych wyborów. Tam jedna decyzja mogła oznaczać życie lub śmierć. Zafarbowanie żydowskiej przyjaciółce włosów na kolor blond mogło się skończyć egzekucją. Myślę, że nigdy dość książek i filmów pokazujących mądrze złożoność ludzkich losów podczas wojny. I drażnią mnie pochopne oceny Polaków jako antysemitów, zwłaszcza gdy te głosy płyną z innych krajów. Krajów, w których represje za ukrywanie Żydów były nieporównywalnie łagodniejsze. Śmiem twierdzić, że gdyby były takie same jak w Polsce, mogłoby się okazać, że mało tam bohaterów… Antysemityzm w Polsce był, jest i będzie, bo zawsze, w każdym narodzie, będą ludzie dobrzy i źli. Trzeba mówić prawdę, piętnować zło i uprzedzenia, a nagradzać szlachetność. Ale trzeba unikać uogólniania i ocen z perspektywy naszych czasów. I trzeba PAMIĘTAĆ. Bo tylko pamięć może ocalić tożsamość narodu. A mówienie o Holocauście i mechanizmach jego powstania może uchronić przed powtórzeniem tych samych błędów.

 

Dzisiaj obchodzimy 85. Rocznicę Wybuchu Drugiej Wojny Światowej i myślę, że dobrze się stało, choć tego nie planowałam, że ta recenzja zostanie opublikowana w takim dniu. Bo „Teraz będziemy szczęśliwi” to coś więcej niż opowieść o dwóch młodych kobietach, ich rozterkach, marzeniach, dramatach. To przede wszystkim opowieść o Historii odciskającej rozpalonym żelazem piętno w ludzkich duszach i sumieniach. O narodzie niemalże zmiecionym z powierzchni ziemi z powodu nienawiści. Ale również i o ludziach, którzy w tych czasach zarazy nienawiści zdołali heroicznym wysiłkiem ocalić w sobie skarb człowieczeństwa. Nierzadko za cenę własnego życia. W powieści poznanie historii Irki sprawia, że serce Magdy zostaje dotknięte. Wierzę głęboko, że tak samo dotknięte będzie po lekturze serce każdego z Was. Szczerze i z serca zapraszam Was na Kwiatową 18!

I jeszcze maleńka dywagacja na koniec: grafika na moim blogu pokazuje pewne tajemnicze pudełko i jego zawartość, między innymi list, różaniec, lalkę… Ale pomyślałam, że dam Wam odkryć historię tego tajemniczego pudełka podczas lektury. Bo każdy szczegół ma znaczenie. Raz jeszcze zapraszam na Kwiatową!





niedziela, 5 maja 2024

„Babskie lato”, opowieść o tym, jak daleko trzeba odjechać, aby móc zajrzeć w głąb siebie i jakie dalekosiężne konsekwencje miewają marzenia realizowane po czterdziestce ;) … PATRONAT OGRODU KWITNĄYCH MYŚLI – RECENZJA PRZEDPREMIEROWA!

 


Z polecenia na okładce:

 

Pełna pozytywnej energii i pysznie doprawiona śląską gwarą i humorem opowieść o tym, że marzenia nie mogą się przeterminować, a po czterdziestce życie kobiety nie tyle się zaczyna, co bujnie owocuje sumą doświadczeń i fermentuje smakiem wieloletnich przyjaźni jak najlepsze wino. I że nie trzeba wcale wyjechać daleko, żeby zawędrować w głąb siebie i odkryć swoje nieznane wewnętrzne kontynenty i egzotyczne wyspy! Dajcie się uwieść szaleństwu „Babskiego lata”!

 

 

Kiedy ze strony Wydawnictwa Emocje padła propozycja objęcia przez mój blog patronatem najnowszej książki Katarzyny Targosz „Babskie lato”, nie wahałam się nawet przez chwilę. Po pierwsze, znam już styl Autorki, bo recenzowałam niektóre z jej poprzednich powieści. Po drugie, ta powieść jest jak „uszyta” na moją miarę, bo idealnie wpisuję się wiekowo w średnią paczki przyjaciółek, które w tejże powieści ruszają w podróż życia. Podróż, jak by się mogło wydawać, długo odkładaną, a zatem nieco już przeterminowaną… Czy jednak marzenia naprawdę mają termin przydatności, po którym ich realizacja groziłaby zatruciem organizmu i chorobowymi powikłaniami? Zdecydowałam się o tym przekonać i dosiadłam się na gapę do samochodu, którym Renata, Kornelia, zwana Nelą i Pola ruszyły w podróż. Ale nie uprzedzajmy faktów ;) .

 

Imiona bohaterek wymieniłam już wyżej, ale czas trochę je Wam przybliżyć, bo jeśli zdecydujecie się dołączyć do ich szalonej eskapady to warto byłoby wiedzieć z kim się podróżuje. Wszystkie trzy są dojrzałymi kobietami w wieku czterdzieści plus. Każda ma za sobą niejeden życiowy zakręt, lepiej lub gorzej przebyty. Czasem je życie z tych zakrętów wyrzuciło i pokiereszowało. Nela zmaga się właśnie z syndromem opuszczonego gniazda po tym jak jej córka Agnieszka wyjechała na studia. Córka, z którą stanowiły tandem, bo Nela wychowywała swoje dziecko bez ojca. Ten ostatni przestraszył się odpowiedzialności i zniknął z ich życia jeszcze szybciej niż się w nim pojawił. Nela właśnie przeprowadziła się do domu ciotki Cecylii zwanej Cilą, która zaproponowała jej wspólne zamieszkanie na zasadzie obopólnej korzyści. Cila to postać drugoplanowa, ale wykreowana tak brawurowo, że podbija serca czytelników od pierwszych chwil, gdy się pojawia i poważnie się zastanawiam czy Katarzyna Targosz nie powinna pomyśleć o osobnej opowieści z Cilą w roli głównej ;) . Zakochacie się w tej szalonej staruszce i będziecie ją łyżkami jeść ;) !

 

Pozostałe dwie przyjaciółki poznajemy z okazji imprezy urodzinowej Kornelii, na którą przyjeżdżają. Renata to przebojowa i atrakcyjna bizneswoman i nikt nie domyśliłby się, patrząc na nią, że ma za sobą traumę utraty ukochanego męża. Z kolei Pola to przykładna żona i matka czwórki dzieci, przytłoczona codziennymi obowiązkami, jakby nimi przykurzona z braku czasu na choćby chwilę refleksji i oddechu. Poznajemy je w momencie, gdy każda z nich, mniej czy bardziej świadomie, zmaga się z jakimś wewnętrznym kryzysem.

 

 

– Ty to masz świetny głos, Nela! – uznała Pola nie po raz pierwszy. – Sama powinnaś była zostać śpiewaczką operową!

 – Powinnam była zrobić wiele rzeczy, ale teraz już na wszystko za późno…

– Nie, no ja z nią nie wytrzymam! – Renata zerwała się od stołu, przy którym chwilę wcześniej usiadła.

– No i czemu się nerwujesz? – zganiła ją Pola. – Siednij się i uspokój.

– Jak się mam uspokoić, jak ta dziołcha mnie słabi2?!

Wszystkie trzy pochodziły z rodzin napływowych bądź mieszanych, więc „ślunsko godka” nie była czymś, co wyniosły z domów. Mieszkając w tym regionie od urodzenia, przejęły jednak wiele jej naleciałości i wypracowały sobie specyficzny sposób wypowiedzi, w którym używały śląskich słów i wyrażeń, przeplatając je z literacką polszczyzną, i nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

– Najchętniej to by nas już chyba pochowała do grobów! – kontynuowała Renata. – A ja nie jestem żadną starą babą! Ja się wciąż czuję gryfną frelką, taką co ma dwadzieścia lat!

– Dwadzieścia lat to ma moja córka – zauważyła Kornelia. – Ja się czuję na sto dwadzieścia – dodała ponuro.

 

Ten jeden urodzinowy wieczór przypomina trzem przyjaciółkom o nigdy niezrealizowanym marzeniu z młodości o wspólnej podróży w nieznane… Takiej bez rezerwowania wczasów all inclusive, trochę w ciemno, gdzie oczy poniosą i stosownie do znaków, jakie pojawią się na ich drodze. I pod wpływem chwili, a może w porywie szaleństwa, Nela, Renata i Pola decydują się ruszyć w podróż ich życia… W spóźnioną podróż marzeń. I zapewniam Was, że każda chwila tej podróży zapewni im moc atrakcji i pozwoli odkryć wiele nieuświadamianych tęsknot, marzeń, przytłoczonych tak zwaną prozą życia, która przecież wcale nie musi być taka zła, ale ma już tego pecha, że to marzenia i ich spełnianie bardziej kojarzą się z poezją i wzlotami…

 

Treści książki Wam nie zdradzę, to moja żelazna zasada recenzencka i możecie mi wierzyć, że informacje, które Wam dotąd zdradziłam znajdziecie na pierwszych stronach książki. Ale chętnie uzasadnię dlaczego warto wsiąść do samochodu z naszymi trzema podróżniczkami i przeżyć z nimi to „Babskie lato” w pigułce.

 

Pierwsze, co przyciągnęło moją uwagę podczas lektury to …poczucie humoru. Każdy dialog aż iskrzy humorem, a podkręca go jeszcze śląska gwara, którą Autorka dość hojnie nam dawkuje sprawiając, że przy okazji mamy okazję odkryć jej bogactwo i urok. Jeśli szukacie lektury na poprawę humoru, to macie to jak w banku ;) ! Drugi świetny zabieg to wysłanie bohaterek w podróż …po Polsce. Choć sama bardzo lubię poznawać nowe kraje i inne kultury to ogromnie doceniam wszelkie formy promowania piękna ojczystego kraju. Katarzyna Targosz w swojej powieści zaprasza nas w podróż, która tylko pozornie jest mniej spektakularna niż te do egzotycznych krajów. Mamy okazję poznać ciekawe miejsca w Polsce, choćby Zalipie, do którego sama od dłuższego czasu się wybieram, czy zamek w Baranowie Sandomierskim. Ale przede wszystkim czytelnik daje się zabrać w podróż w głąb siebie, bo kolejne etapy podróży trzech przyjaciółek konfrontują je z ich lękami, pragnieniami, ale też pomagają im odkryć zakopane od lat talenty, spełnić marzenia, podjąć wyzwania, na które w innych okolicznościach nigdy by się nie zdobyły.

 

Dla mnie „Babskie lato” to trochę taka polska „Thelma i Louise” wymiksowana z kryminałami Joanny Chmielewskiej i serią o Panu Samochodziku Zbigniewa Nienackiego. A dlaczego? Dlatego, że mamy tutaj dawkę kobiecości pomieszanej z przygodą, a nawet z wątkiem kryminalnym ożywiającym w uważnym czytelniku najlepsze wspomnienia literackie ;) . Naprawdę przy tej lekturze nie sposób się nudzić! Tak samo jak nie sposób zachować powagi ;) …

Polecam Wam gorąco „Babskie lato”! To lektura, która przede wszystkim ma bawić, ale ta zabawa nieuchwytnie nawiązuje do tego, co najlepsze w klasyce naszej polskiej literatury i za sam ten wdzięk, z jakim to robi, zasługuje na uwagę! To świetna książka na prezent, do zabrania w podróż, albo na wakacje, do przeczytania w gronie przyjaciółek i przedyskutowania problemów bohaterek. A jestem przekonana, że niejedna kobieta, nie tylko taka czterdzieści plus, zobaczy się w tej opowieści jak w lustrze.

 

No i jeszcze nie mogę skończyć bez petycji do Autorki i do Wydawcy: żądam więcej Cili ;) !!! Taki potencjał nie może się zmarnować! A jeśli chcecie się przekonać, o co chodzi z tą ciocią Cilą, to lećcie do księgarni ;) …




wtorek, 16 kwietnia 2024

„Herbaciane róże” - Wzruszająca opowieść o tym, że choć prawda wyzwala zrywając bez znieczulenia opatrunki pozorów i kłamstw to przecież nawet stare, jątrzące się latami, zaniedbane rany da się uleczyć balsamem przebaczenia i miłości.

 


Miłość to nie jest przygoda. Ma smak całego człowieka. Ma jego ciężar gatunkowy. I ciężar całego losu. Nie może być chwilą. Wieczność człowieka przechodzi przez nią. Dlatego odnajduje się w wymiarach Boga, bo tylko On jest wiecznością.

 

Karol Wojtyła „Przed sklepem jubilera”

 

Kiedy przygotowywałam się do napisania tej, jakże zaległej, recenzji patronackiej, od razu przypomniał mi się powyższy cytat. Zachwycił mnie jako młodą dziewczynę, właściwie nastolatkę, a z biegiem lat chyba dopiero zaczynam rozumieć jego głębię. I dlatego uważam, że przepięknie wpisuje się w treść i przesłanie „Herbacianych róż” Beaty Agopsowicz, powieści, którą z prawdziwą przyjemnością objęłam patronatem. A ponieważ nieustająco i niezmiennie wierzę, że dobra książka to nie jogurt, ani inny towar o krótkiej przydatności do spożycia, to mam nadzieję, że tych z Was, którzy przegapili tę kolejną perełkę z wydawanej przez Wydawnictwo eSPe serii „Opowieści z Wiary” zachęcę do lektury,

 

A to lektura wielopokoleniowa, bo mamy tak naprawdę dwie pary bohaterów. Katarzynę i Krzysztofa, małżeństwo w wieku 50+, z trzydziestoletnim stażem, oraz Polę, ich ukochaną córkę i jej kolegę Patryka, oboje w wieku 20+. Nieoczekiwane zakręty losu sprawią, że skrzyżują się drogi tej czwórki, niektórzy wypadną z dobrze znanych torów, a inni z kolei będą chcieli z nich uciec…

 

Ale nie uprzedzajmy faktów, ani nie zdradzajmy zbyt wiele z fabuły. Małżeństwo Katarzyny i Krzysztofa mogłoby się wydawać jedną z tych constans w życiu. Pewnym punktem odniesienia dla wszystkich wokół, bo gdy tyle się zmienia, oni trwają niezmiennie przy sobie. Nikt jednak nie zdaje sobie sprawy z emocji buzujących pod powierzchnią jak zdradliwie ulatniający się gaz. Tymczasem małżonkowie gdzieś w swoich sercach doszli do ściany, zapętlili się i stali się więźniami rutyny i przyzwyczajeń…

 

Nie mieli ze sobą właściwie nic wspólnego. Mimo przeżytych razem prawie trzydziestu lat więcej ich dzieliło, niż łączyło. Tak było właściwie od początku i tak zostało. Przez jakiś czas miała nadzieję, że gorąca miłość przyjdzie z czasem. Tak się jednak nie stało. Musiała pogodzić się z tym, że jej małżeństwo oparte jest na przyzwyczajeniu i zdrowym rozsądku.

 

Tym, a dokładniej KIMŚ, kto dotąd z sukcesem cementuje ich związek jest ich córka jedynaczka, Pola. Ale tutaj też szybko uważny czytelnik może się dopatrzeć pęknięć na kolorowym obrazku. Polę coraz bardziej krępuje nadopiekuńczość rodziców, zwłaszcza ojca.

 

Pola miała szczerze dosyć. Nie wiedziała, jak może uwolnić się od swojej rodziny. Jak uciec, choć na chwilę, spod ich nadmiernie ochraniających skrzydeł? Czasem czuła się jak ptak w klatce, który przez to swoje zamknięcie oduczył się już latać.

 

Dlatego dziewczyna z radością wykorzystuje okazję do spędzenia kilku dni poza rodzinnym Rybnikiem, w towarzystwie rówieśników, tak, jak młoda osoba powinna spędzać wolny czas. Jednak pewne nieoczekiwane, dramatyczne wydarzenia sprawią, że świat tej aż do znudzenia przewidywalnej i poukładanej rodziny dosłownie zadrży w posadach, a latami kontrolowane emocje wybuchną i wypłyną z nich niczym ropa z rany dotkniętej zaawansowaną gangreną. Ujrzą światło starannie skrywane tajemnice, a każdy z bohaterów będzie zmuszony odnaleźć się w zupełnie nowym porządku świata. Czy jednak takie wstrząsy nie spowodują szkód nie do naprawienia? Dotychczasowa błogosławiona rutyna będzie niczym wierzchnia warstwa długo stojącej wody – to, co zobaczymy po jej poruszeniu nie zawsze zachwyca, a nierzadko wręcz cuchnie…

 

Nasi bohaterowie spotkają jednak również na swojej drodze ciche anioły, a jednym z nich będzie pewien ksiądz Seweryn z rzadkim darem przychodzenia w porę i nie w porę ;) … Również poznany przez Polę Patryk, skonfrontowany z historią jej rodziny, będzie musiał stawić czoła swoim własnym demonom i poruszyć stojącą wodę w głębi własnego zranionego serca.

 

Beata Agopsowicz porusza w swojej powieści bardzo ważne tematy, a tytułowe herbaciane róże, wbrew pastelowym skojarzeniom większości z nas, kryją w sobie wiele nieoczekiwanych znaczeń i skojarzeń, ale przede wszystkim symbolizują związek Katarzyny i Krzysztofa:

 

Położyła kwiaty na tylnym siedzeniu i przez chwilę się w nie zapatrzyła. Bukiet zrobiony został z herbacianych róż – takich samych, jakie kiedyś otrzymała od Krzysztofa. Przypomniały jej się wydarzenia sprzed prawie trzydziestu lat. Zawsze na przełomie czerwca i lipca wspominała ten moment, który zaważył na całym jej życiu. Czy gdyby wtedy podjęła inna decyzję, byłaby szczęśliwsza?

 

Po tylu latach wiedziała, że nie życie w samotności jest najgorsze. Najgorsze jest bycie z kimś, kogo się nie potrafi pokochać. Samotność we dwoje.

 

Czy jest jeszcze szansa da ludzi, których wydaje się łączyć tylko przyzwyczajenie? A co z sakramentem, który kiedyś zawarli? Myślę, że w historii rodziców Poli odnajdzie się niejedna para z długim stażem, w której związku rutyna wydaje się być jak przykurzone albo wręcz zasuszone, martwe herbaciane róże i na zdrowy rozum ożywić się już ich nie da… Ale jeśli w grę, oprócz rozumu, wchodzą serce i …wiara? Czy naprawdę wszystko jest już stracone?

 

Autorka stawia też pytania o relację między rodzicami a dziećmi i granice nawet najlepiej pojmowanej troski i opiekuńczości. W końcu z miłości można nawet zagłaskać na śmierć… Czy Pola uzyska upragnioną przestrzeń w rodzinnym domu? I co z tajemnicami, które zachwiały jednością całej rodziny? Co z gangreną, która niepostrzeżenie latami toczyła ich serca?

 

Powiem Wam tak – to jest lektura dla odważnych, bo myślę, że wiele osób, zwłaszcza takich z dłuższym stażem małżeńskim i rodzicielskim, dostrzeże wiele niepokojących podobieństw między swoim życiem, a życiem głównych bohaterów. Jednak na pocieszenie mogę Wam powiedzieć, że znajdziecie też w „Herbacianych różach” instrukcję oczyszczania ran i balsam na ich zaleczenie. I zachęcam Was gorąco do stawienia czoła tej historii. A i niejedna łza przy okazji popłynie, a jak wiecie, łzy mają moc oczyszczającą…

 

Gorąco polecam!



„Larimer Street” – czyli opowieść o sercu i …Sercu pod jasnym słońcem Denver, z nutką dekadencji i transcendencji w tle ;) RECENZJA PRZEDPREMIEROWA!

    Moją przedpremierową recenzję najnowszej powieści Katarzyny Targosz „Larimer Street” chcę zacząć od pewnego cytatu, ale jego źródło zdra...