sobota, 15 lipca 2023

„Zapisane w sercu” Agaty Sawickiej, opowieść o korzeniach, tęsknocie, przyjaźni i miłości w czasach zagłady oraz o PAMIĘCI. RECENZJA PATRONACKA OGRODU KWITNĄCYCH MYŚLI

 

Ratując jednego człowieka, ratuje się całe pokolenia.

 

Mam zawsze bardzo emocjonalny stosunek do moich patronatów i wkładam w ich promocję całe serce, ale od razu na wstępie muszę przyznać, że już dawno żadna powieść nie poruszyła mnie tak bardzo jak „Zapisane w sercu” Agaty Sawickiej. Autorka idealnie trafiła w moją wrażliwość, ale jestem przekonana, że tak samo zdobędzie serce każdego, kto sięgnie po jej najnowszą książkę wydaną przez Wydawnictwo Dragon.

 

Ta opowieść miała się ukazać w ubiegłym roku, ale ze względu na wybuch wojny w Ukrainie jej premiera została przesunięta. Patrząc na to z perspektywy czasu myślę, że dobrze się stało, że ukazała się akurat teraz, w 80. rocznicę rzezi wołyńskiej. I nie chodzi wyłącznie o przypomnienie czy uczczenie ofiar tej swoistej apokalipsy, ale o coś dużo głębszego, ale o tym napiszę dokładniej w dalszej części tej recenzji. Zależało mi bardzo, żeby napisać ją gdy będę miała wypoczęty umysł, stąd opóźnienie w stosunku do daty premiery. Wierzę jednak, że wielu z Was przeczyta moją recenzję i zwróci uwagę na „Zapisane w sercu”.

 

Powieść zaczyna się wręcz sielankowo, bo Autorka, która już w prologu wyjaśnia, że jej rodzina pochodziła z Wołynia i w związku z tym ma do tych terenów bardzo emocjonalny stosunek, chce nam pokazać przedwojenne piękno ziemi wołyńskiej. I choć fabuła toczy się na dwóch planach czasowych, współcześnie oraz w latach Drugiej Wojny Światowej, to właśnie ta część opowiadająca o wydarzeniach z przeszłości stanowi około osiemdziesiąt procent treści natomiast wydarzenia współczesne spinają całą opowieść klamrą nadając jej jeszcze głębszy sens. W części współczesnej młoda bohaterka, Ela, wyrusza w podróż w okolice Łucka, w rodzinne strony jej dziadków, w poszukiwaniu korzeni. W tę podróż zabiera ze sobą znaleziony po śmierci ukochanego dziadka dziennik jego siostry, Heleny, której nigdy nie dane jej było poznać. I to właśnie opowieść o losach Heleny, jej rodziny i przyjaciół pozwala czytelnikowi przenieść się na Wołyń z czasów wojennych. Ale na samym początku Autorka pozwala nam rozsmakować się w pięknie oraz wielokulturowości ziemi wołyńskiej opisując sierpniowe wesele Kajetana, brata Heleny, a dziadka Eli. Dane jest nam poznać trzy przyjaciółki, których losy splącze i dramatycznie skomplikuje wojna. Jednak tego sierpniowego dnia 1939 roku cieszą się jeszcze ostatnimi chwilami beztroski i młodości nieświadome czarnych chmur, które już zebrały się nad życiem każdej z nich…

 

Helena po  raz kolejny w  ciągu ostatniego czasu pomyślała, że  pomimo wielu różnic tworzą  zgraną grupę. Ona  – Helena Siedlecka, Polka i  katoliczka,  Wira Wasyłuk  – prawosławna Ukrainka i  Chajka Bromsztejn  – Żydówka. Wszystkie trzy od  dzieciństwa  mieszkały w  Usiczach. Helena w  domu naprzeciwko jeziorka, Wira  w drugiej części  Usicz, niedaleko cerkwi, a  Chajka na  skraju wsi, tuż obok miejscowości Bujany, przez którą biegła droga do Torczyna.

 

Te trzy młodziutkie dziewczyny przysięgają sobie wierną przyjaźń nieświadome na jak trudne próby już za moment zostaną wystawione. Wielokulturowy Wołyń stopniowo zmienia się w tygiel, w którym kotłują się coraz gorsze emocje, sprzeczne oczekiwania, otwierają różne niezabliźnione rany, pojawia ekstremalny nacjonalizm ukraiński, aż wreszcie wszystko to zaczyna wrzeć i rozlewać się po całej tej sielskiej krainie. Agata Sawicka pokazuje wojenną rzeczywistość tamtych czasów, która ze względu na złożoną historię tych ziem i ich położenie była szczególnie skomplikowana. Najpierw zaczyna się prześladowanie Żydów, ale stopniowo słychać coraz częściej o grupach nacjonalistów ukraińskich atakujących na początku pojedynczych Polaków, potem napotkane przypadkowo grupki, a w końcu całe wioski. Nie będę Wam streszczać fabuły, bo zapoznacie się z nią sami sięgając po „Zapisane w sercu”, ale Autorka bardzo wiernie oddaje nakręcającą się spiralę podejrzeń, lęków, nienawiści. Każda z młodych bohaterek powieści staje przed dylematami przed jakimi nie musiałaby nigdy stanąć w czasach pokoju. Teraz zachowanie się zgodnie ze swoim sumieniem, wierność w przyjaźni czy miłości mogą kosztować czyjeś życie. Ludzie, którzy żyli obok siebie od pokoleń, których rodziny się przyjaźniły, a dzieci pobierały nagle stają się wrogami. Myślę, że Agacie Sawickiej udało się bardzo dobrze oddać emocje tamtych ludzi, którzy wobec skali okrucieństwa dotychczasowych sąsiadów i przyjaciół niejednokrotnie nie potrafili się odnaleźć. Pokazuje cała skalę zachowań Polaków oraz Ukraińców, ale także i to jak nakręca się spirala nienawiści, jak jedno wydarzenie pociąga za sobą następne, a to jeszcze kolejne, aż w pewnym momencie emocje wymykają się spod kontroli i nawet ludzie dotąd dobrzy stają się zdolni do największej podłości i okrucieństwa. I choć Autorka nie epatuje obrazami przemocy, co w przypadku opowieści o tamtych czasach i tamtym miejscu jest bardzo trudne, to i tak w czytelniku z każdą stroną narasta groza pozwalająca zrozumieć co mogli czuć bohaterowie tamtych tragicznych wydarzeń.

 

Prawdopodobnie z mojego powyższego opisu moglibyście wyciągnąć pochopny wniosek, że „Zapisane w sercu” to powieść tragiczna, trudna, obezwładniająca smutkiem. I tutaj dochodzimy do sedna i wracamy do początku mojej recenzji, w której wspomniałam Wam, że dobrze się stało, że premiera tej książki została przesunięta na lipiec tego roku. Sprawa Wołynia nadal pozostaje niezabliźnioną raną w stosunkach polsko – ukraińskich. I uważam, że pozostanie nią tak długo jak długo prawda nie zostanie wypowiedziana, a pamięć ofiar uczczona poprzez odnalezienie ich grobów, ekshumację i godny pochówek. A powieść Agaty Sawickiej pięknie wpisuje się w ten szczególny moment naszej historii, bo pokazuje bardzo trudną, ale bardzo ważną prawdę o tym, że powiedzenie prawdy oraz oddanie czci ofiarom nie tylko w żaden sposób nie umniejsza ani nie oddala przebaczenia, ale jest warunkiem koniecznym do tego, żeby to przebaczenie miało moc oczyszczenia i zabliźniania ran. Ran wielopokoleniowych, co pokazały dramatyczne wydarzenia ostatniego roku. Znam wiele historii potomków osób z tamtych stron, które konieczność pomocy wojennym uchodźcom z Ukrainy zmusiła do stawienia czoła swoim przerażającym traumom i do wybaczenia lub co najmniej próby wybaczenia. Agata Sawicka w swojej powieści pokazuje właśnie moc prawdy i wybaczenia, a także moc przebaczającej miłości. I właśnie dlatego jej powieść od początku do końca, pomimo tak trudnej tematyki, jest przesiąknięta dobrem, które zawsze ma moc zwyciężać zło. Nie naiwnością, niezrozumieniem dramatu tamtych czasów, ale właśnie DOBREM. Po przeczytaniu ostatniej strony czytelnik, mimo że wstrząśnięty opisaną historią, ma przekonanie o własnej sprawczości bez względu na okoliczności. O tym, że można dobrze wybierać nawet w sytuacji zewnętrznej, która pozornie nie pozostawia żadnego wyboru. Bo nasze wybory moralne, nawet te, które pozornie kończą się klęską, mogą okazać się zwycięstwem za parę pokoleń. I tą nadzieją „Zapisane w sercu” jest dosłownie nasączone, i dlatego czuję się zaszczycona mogąc patronować tej powieści, a Was z serca zachęcam do lektury. Na koniec zaś chcę się podzielić cytatem, który wiernie oddaje ducha książki:

 

Jest coś, czego nikt nigdy nie może ci  zabrać. To  twoje serce wraz ze wszystkimi uczuciami, marzeniami i myślami. Nawet jeśli wokół szaleje wojna, w  twoim sercu może panować pokój; gdy wszyscy nienawidzą, ty możesz kochać. Twoje serce jest wolne i  niezależne, dopóki sama nie wpuścisz do niego wojny.

 

Koniecznie sięgnijcie po „Zapisane w sercu”!



wtorek, 28 marca 2023

“Piękno zbawi świat” - wywiad z Markiem Żaromskim, autorem poruszającego debiutu "Cenevole"

 

Skąd w Panu potrzeba napisania właśnie TAKIEJ książki, nieoczywistej, która jest bardziej kompilacją gatunków niż czystym kryminałem?

“Cevenole” to przede wszystkim kryminał w klasycznym stylu o dość zaskakującej genezie. Powstał z zachwycenia! Zdaję sobie sprawę, że brzmi to dziwnie, ale to prawda.

Mieszkam w przepięknym miejscu, w Rymanowie Zdroju i jestem nauczycielem. Kilka lat temu pewnego wrześniowego piątku wróciłem z pracy domu. Było południe. Otworzyłem balkon i wyszedłem na niego. Robiłem to wcześniej setki, może tysiące razy, ale to właśnie wtedy, w tamtym momencie przeżyłem zachwycenie, nie jakąś ekstazę, ale wszechogarniający pokój i doświadczenie Piękna. Słońce, niebo, zieleń lasu i ta cudowna cisza...

Dalej będzie jeszcze dziwniej.

Pomyślałem wtedy o PRL-u! Naprawdę. Być może dlatego, że był to czas mego dzieciństwa, a zaraz potem pomyślało mi się o kryminałach (no to już himalaje dziwactwa). Dlaczego właśnie kryminał? W tym klasycznym (Agathy Christie i innych), jest porządek i jasność. Dobro jest Dobrem, a Zło Złem i Dobro zawsze zwycięża. Był kiedyś czas gdy odnajdywałem pokój czytając takie książki.

Od razu kupiłem w internecie kryminał z czasów PRL-u „Czarny koń zabija nocą” Jacka Roya, hit z lat mojej młodości, i... bardzo mnie rozczarował.

Postanowiłem wtedy napisać taką powieść którą sam chciałbym przeczytać.

Nie mógł to być jednak jedynie kryminał.

Chciałem napisać książkę prostą i łagodną, w której będzie cisza i pokój. Łatwą ale i głęboką, o spokojnej narracji (ale by czytelnik nie usnął).

Powieść w której nie będę wszystkiego wyjaśniał czytelnikowi, ale w której będzie miejsce dla niego. Taką w której treść niejako będzie się wypełniać dopiero w umyśle czytającego.

Mógłbym tu pisać o inspiracji japońskim haiku, ale odwołam się do anegdoty ks. Pawlukiewicza o ks. Orzechowskim. Ten ostatni miał wygłosić kazanie o grzechu króla Dawida. Ks. Pawlukiewicza bardzo ciekawiło jak ks. Orzechowski opisze Batszebę, a ten powiedział tylko “Słuchajcie, jaka ona była PIĘKNA!”. To wystarczyło, każdy ze słuchaczy miał przecież swoje wyobrażenie pięknej kobiety, nie trzeba było już nic więcej dodawać. Tak jest w Cevenole. Piszę np.. “Tak cicho” i zapraszam wyobraźnię czytającego, odwołuję się do jego doświadczenia, przeżyć. Nie musi tego robić. To tylko propozycja. W naszym świecie jest już zbyt dużo hałasu, obrazów, słów.

Na przykład w tym wywiadzie, rozgadałem się tragicznie...i co gorsza, to nie koniec😊.

Celem moim nie było oczarowanie czytelnika, wprowadzenie go w jakiś stan ekscytacji czy też fascynacji tekstem. Raczej jest to zaproszenie do doświadczenia Rzeczywistości. To tylko książeczka, ale przecież Aldous Huxley przeżył iluminację obserwując ziarenka piasku. “Cevenole” nie może tego dać, ale stara się nie przeszkadzać. I świadczyć, że jest to możliwe. Nie ważne kim jesteśmy i czy mieszkamy w Rymanowie Zdroju czy Rudzie Śląskiej, Wrocławiu czy gdziekolwiek indziej. Piękno jest na wyciągnięcie ręki. Może w przyrodzie, dźwiękach drugiej osobie... Warto go wypatrywać, ale nie można go wymusić. Ono samo przyjdzie.

“Piękno zbawi świat” jak powiedział książe Myszkin “idiota” Dostojewskiego, jeden z protoplastów mojego pana Gorszewskiego.

Tyle może o stylu “Cevenole” i przyczynie takiego wyboru narracji, natomiast co do treści. Cóż, teraz nastąpi mój “coming out”, coś co Pani już odkryła w swej wspaniałej recenzji.

Chwilę... to trudne.

Głównym bohaterem “Cevenole”, jest “Miłość co słońce porusza i gwiazdy”.

Bóg.

Jestem katolikiem (uff, wreszcie to wyznałem) i zawdzięczam Mu wszystko. Nie umiem żyć bez Niego.

Gdyby nie istniał, palnąłbym sobie w łeb.

To przesada. Nie mam broni palnej.

No, coś bym wymyślił.

/Ta  powyższa “deklaracja” odnosi się tylko i wyłącznie do mnie, nie do naszych niewierzących sióstr i braci, przez których też On, Najwyższe Dobro, działa i kocha ich wyjątkową miłością. Miłością pragnienia (to nie ja wymyśliłem)/

Wróćmy do “Cevenole”.

 Nie jest to książka religijna. Po prostu główny bohater jest osobą głęboko wierzącą, oddychającą modlitwą, przeżywającą dni w rytmie czytań i modlitw z Mszału rzymskiego. Pojawia się łacina, piękne oszałamiające zdania. Choćby Florete flores quasi lilium et date odorem et frondete in gratiam / Kwitnijcie kwiaty jak lilie, roztaczajcie wonność i wypuszczajcie wdzięczne latorośle/. Czysta poezja.

Cevenole”  jest książką dla wszystkich. Nie ma tu przymuszania do wiary. Jest powieścią dla tych którzy kochają, szukają Piękna, Dobra i Prawdy. Miłości

Czy miał Pan taki zamiar od samego początku czy pomysł wykrystalizował się w trakcie pisania?

Nie rozpocząłbym pracy, gdyby chodziło tylko o stworzenie kryminału.

Nie pisałem go dla pieniędzy, sukcesu, samorealizacji. Chciałem tylko coś zaproponować i czułem, że jest to mój obowiązek.

 

Jak rodzili się Pańscy bohaterowie? Interesują mnie zwłaszcza postacie Stanisława Gorszewskiego oraz porucznika Pola.

Wiedziałem, że mój bohater będzie ubogi i będzie umiał radować się tą swoją marną egzystencją. Taki “nikt” w tamtym systemie. Skazany na zapomnienie, ale szczęśliwy, wartościowy. Wystarczyło do tego wymyślić życiorys. Proste, bo korzystałem z tego co wiem, z moich doświadczeń, lektur... “Cevenole” raczej spisałem niż wymyśliłem i to nie jest jakieś krygowanie się.

Porucznik... sam nie wiem skąd go wytrzasnąłem, ale to doskonały pomysł. Kontrapunkt dla pana Stasia i jednocześnie warunek wiarygodności całej tej historii. Zawdzięczam mu  możliwości rozwoju fabuły. 

 Dla mnie pan Stanisław i porucznik Pol reprezentują również nieustanną, ukrytą przed ludzkim wzrokiem, a przecież boleśnie realną walkę Dobra ze Złem: jeden świadomie i konsekwentnie staje po stronie Dobra i przebaczenia. Drugi ma wszelkie cechy potrzebne do wyboru Dobra, ale flirtuje ze Złem i nie zauważa momentu, gdy tak naprawdę znalazł się na cienkiej czerwonej linii. Czy to również był Pana zamierzony zabieg mający coś obudzić w czytelniku?

Z panem Stasiem sprawa jest jasna. Mimo swoich słabości jest on zdeterminowany wybierać i służyć Dobru. Wpłynęły na to na pewno jego potworne przeżycia, o których czytelnik, będzie mógł przeczytać w książce. Mimo, że sprawia wrażenie osoby o słabym charakterze, jest nieśmiały, czasem naiwny, jest w nim też nieustępliwość, determinacja, przekonanie że gdy zajdzie taka konieczność, to musi zachować się tak jak trzeba. Bez względu na konsekwencje.

Ma jednak pewien problem, podobnie jak każdy z nas. Nie zawsze jest pewien swoich wyborów, ale gdy jest już przekonany...

Porucznik Pol jest taki, jak pewnie większość z nas. Chce Dobra i chce mu służyć, ale czasem decyduje się popełnić tzw. “mniejsze zło”, by osiągnąć swój cel.

Ma ironiczny dystans do PRL-u. Sam pochodzi z rodziny wysoko postawionego działacza partyjnego. Dzięki temu cieszy się większą wolnością wewnętrzną wobec systemu. Któryś z recenzentów uznał to za nieprawdopodobne. Przypomnę tylko, że wielu z opozycjonistów wywodziło się właśnie z takich rodzin (Zambrowski, Michnik i inni).

Wracając do mego bohatera. Nie jest ślepy i dostrzega zło, ale jest najczęściej zwyczajnie wobec niego bezradny. Wybiera neutralność. Bez powodzenia.

Bohaterką „Cenevole” jest również muzyka, i to taka szczególna, moglibyśmy powiedzieć, że z wyższej półki. Jej szlachetność i piękno uwypuklają wyjątkowość jednego z bohaterów, ale również ilustrują kłębiące się w nim emocje oraz samą fabułę. Czy w Pana życiu muzyka odgrywa podobną rolę?

Muzyka jest najpiękniejszą ze sztuk.

W genialnym filmie “Stalker” Andrieja Tarkowskiego główny bohater wygłasza o niej cudowny monolog. Uznaje ją wręcz za dowód na istnienie Boga.

Symfonię Vincenta d’Indy’ego “Cevenole” usłyszałem niedługo po opisanym przeze mnie wcześniej, zachwyceniu. Przypomniała mi je.

Kocham muzykę i trudno byłoby mi bez niej żyć.

Mój synek (24 lata!) jest pianistą.

Kiedy umierał Jan Sebastian Bach, kompozytor tak wielu wspaniałych utworów, które będą zachwycać ludzi, dokąd będą ludzie na ziemi, wypowiedział niesamowite zdanie ‘Wreszcie usłyszę prawdziwą muzykę”

Obyśmy wszyscy ją kiedyś usłyszeli.

Czy nie ma Pan pokusy powrotu do świata bohaterów „Cenevole” w kolejnych książkach? Przyznam szczerze, że chętnie bym się dowiedziała jak potoczyły się dalsze losy pana Stanisława i porucznika Pola. Czy w tym ostatnim zwycięży iskra dobra czy ciemna strona mocy…

Napisałem już kolejną część przygód pana Gorszewskiego pod tytułem “Clervaux”, ale trochę potrwa zanim przepiszę ją do komputera.

Jeśli chodzi o dalsze losy porucznika Pola i innych bohaterów to nie będzie łatwo. Bo nie może być. Jak w życiu. Ale jest nadzieja i o niej też jest “Cevenole”. O nadziei dla każdego i bez względu na wszystko.

Miałem kiedyś przyjaciela...Był czas, w mojej młodości, gdy razem karmiliśmy się czy też byliśmy karmieni kultem śmierci, pesymizmu, nihilizmu (coldwave, Joy Division). Ten mój przyjaciel po latach popełnił samobójstwo. Powody były pewnie inne, ale czy to nie wtedy ktoś zasiał w nim to potworne ziarno? W Polsce co roku około 5 tysięcy osób popełnia. To małe miasteczko!

Miałem też i ja w swoim życiu bardzo mroczny moment, ale dzięki Bogu, przeżyłem. Twórcy nie powinni nikogo ściągać w Nicość. To ogromna odpowiedzialność.

Po pierwsze nie szkodzić, po drugie w miarę swych skromnych możliwości dawać nadzieję. Mimo całego zła, cierpienia. Jest nadzieja!

Mówi o tym pan Gorszewski w najważniejszym momencie “Cevenole” i nie jest to chwila ujawnienia mordercy. Juliana z Norwich miała szokujące widzenie ukrzyżowanego, uśmiechniętego Chrystusa. Słyszała też i zapisała Jego zadziwiające słowa “wszystko będzie dobrze”.

To najważniejsze przesłanie.

 Nie moje. “Cevenole” jest tylko pośredniczką.

Czego życzyłby Pan czytelnikom swojej książki?

Tyle już moich słów, tłumaczeń, objaśnień, a Państwo niech sobie czytają “Cevenole” tak jak chcą😊

O jedno proszę tych, którym może trudno.., aby się nie złościli, nie zgrzytali zębami, aby spróbowali zaakceptować, że są takie stwory jak katolicy i mają prawo do istnienia i można z nimi nawet porozmawiać. Kto wie może nawet mają coś mądrego do powiedzenia. Pewnie nie, ale może :)

Zawsze przecież można po prostu odłożyć książkę.

Nie rzucajmy się sobie do gardeł.

Nie chciałem nikogo zranić, ukąsić... Nie będę kąsał.

Miłego dnia.

Miłej lektury.

Ps. Zachęcam do czytania bloga Pani Kingi Kosiek “Ogród Myśli Kwitnących”. Pani Kinga to nie tylko osoba o wyjątkowej mądrości, inteligencji, świetnym piórze, ale przede wszystkim wielkiej dobroci.

*****

Panu Markowi serdecznie dziękuję za udzielenie wywiadu i dobre słowa :) , a Was zachęcam do sięgnięcia po "Cenevole", powieść nieoczywistą, mądrą, zmuszającą do refleksji i do zatrzymania się chociaż na chwilę w codziennym pędzie.




niedziela, 26 lutego 2023

„Cenevole” Marka Żaromskiego – przypowieść o zbrodni i karze w rytmie tajemniczej symfonii - RECENZJA PATRONACKA!

 

 

Zaczyna się delikatnie, od pojedynczych taktów i dźwięków, łagodnie jak kołysanka, jak bajka na dobranoc. Lata sześćdziesiąte, czas głębokiego PRL-u zachowującego pozory politycznej odwilży. Mała, urokliwa miejscowość uzdrowiskowa i pensjonat o wdzięcznej nazwie „Fraszka”, prowadzony przez Annę Małecką, córkę przedwojennego pisarza. Właścicielka pensjonatu przygotowuje własną imprezę urodzinową dla garstki obecnie przebywających tu kuracjuszy i dla kilkorga najbliższych. Atmosfera wydaje się być wręcz sielankowa, jak ze starej pocztówki z urokliwego uzdrowiska. Goście pensjonatu to w końcu tak zwani ludzie na poziomie…

 

Pani Małecka miała szczęście i była tego świadoma. Tak się złożyło, że jej goście to wyłącznie ludzie z pozycją, wpływowi. Zapewniało jej to spokój i brak kontroli ze strony władz. Nikt właściwie nie wtrącał się do jej interesu. Nikomu nie musiała się nawet opłacać. Dlaczego ci wpływowi wybierali jej Fraszkę? Może na początku przyciągała ich przebrzmiewająca już sława ojca pani Anny. Może niektórych nobilitowało to, że mieszkają właśnie u niej, że im usługuje.

 

Imprezę można zaliczyć do udanych – goście świetnie się bawią, jubilatka trzyma poziom zapewniając smakowite potrawy i odpowiadającą wszystkim atmosferę. Autor prowadzi narrację właśnie jakby w rytm muzyki, w której delikatne dźwięki przeplatają nagłe mocniejsze uderzenia w klawisze, niczym zapowiedź zbliżającego się niebezpieczeństwa… Po imprezie urodzinowej wszyscy rozchodzą się do swoich pokojów, syci, rozbawieni, zadowoleni i nic nie zapowiada tragedii kolejnego, niedzielnego poranka. A ta zmieni sielski obrazek z początku opowieści w dużo bardziej ponury, malowany ciemnymi barwami i podejrzeniami portret dotąd spokojnej społeczności. Bo ktoś z obecnych w urodzinowy wieczór nie wstanie już w niedzielę z łóżka i nie zacznie kolejnego dnia…

 

Zastanawiałam się w jaki sposób opowiedzieć Wam o „Cenevole”, bo dla mnie ta powieść to coś więcej niż tylko klasyczna powieść kryminalna retro. Marek Żaromski bawi się gatunkami, w moim odczuciu prześlizguje się od jednego do drugiego, wytrąca czytelnika z równowagi, z dającego satysfakcję poczucia przewidywalności i rutyny. Z jednej strony mamy rzeczywiście fabułę kryminalną, poprowadzoną konsekwentnie, zgodnie z regułami gatunku. Jest trup, jest zamknięta, na pozór spokojna społeczność. Jest grono podejrzanych zawężone do grona biesiadników z pięćdziesiątych urodzin właścicielki pensjonatu. Do śledztwa zostaje oddelegowany porucznik Pol z komendy powiatowej w pobliskim Krzyżowcu. Nieoficjalnie w śledztwo włącza się przyjaciel pani domu, Stanisław Gorszewski. Prywatnie wuj prowadzącego śledztwa milicjanta, choć to bardzo niefortunne pokrewieństwo dla tego ostatniego. Były więzień ubeckich katowni nie prezentuje się dobrze w drzewie genealogicznym porządnego obywatela PRL-u, a już tym bardziej milicjanta robiącego karierę. Początkowo nieufnie nastawiony do wuja Pol szybko docenia w nim cichego sojusznika w szukaniu rozwiązania zagadki, która tylko z pozoru wydawała się prosta. Powoli opadają maski, na jaw wychodzą kłamstwa i kłamstewka, ale też prawdziwe podłości. Na pozór porządni kuracjusze, domniemane elity, prezentują pełen wachlarz skrupulatnie skrywanych grzechów głównych.

 

Z drugiej strony, przy okazji opisu prowadzonego śledztwa, Autor dyskretnie, ale przejmująco pokazuje tło społeczno – polityczne tamtych czasów. Przemyca bolesną prawdę o poziomie skomplikowania ludzkich losów, a także inwigilacji społeczeństwa przez aparat władzy. W tle śledztwa o morderstwo słychać echa przesłuchań ubeckich katowni. Przedstawicielem wrogów reżimu staje się właśnie Stanisław Gorszewski. Pokazując etapy jego prywatnego śledztwa Autor jednocześnie pokazuje jak bardzo skomplikowane stają się relacje międzyludzkie w reżimowych państwie, w którym każda prywatna rozmowa może trafić do akt w raporcie tajnego współpracownika służb, którym może być najbliższy kolega. Pokazuje również represje jakie nawet lata po wojnie dotykały ludzi związanych z konspiracją.

 

Ale to ciągle nie wyczerpuje wszystkich wątków tej powieści. Jest przecież również wątek muzyczny, który spaja klamrą wszystkie pozostałe i z którego zaczerpnięty został tytuł książki. „Cenevole” to tytuł symfonii skomponowanej w 1886 roku przez Vincenta d'Indy, której pełna nazwa to "Symphonie sur un chant montagnard français" ( Symfonia na temat francuskiej pieśni góralskiej ). W powieści z prawdziwym nabożeństwem słucha jej Stanisław Gorszewski i, przynajmniej w moim odczuciu, jest ona czymś w rodzaju metafizycznego antraktu pomiędzy kolejnymi aktami dramatu. Dodałabym, że ten dramat wykracza dalece poza kryminalną fabułę i zmusza czytelnika do postawienia sobie pytań o walkę Dobra ze Złem w świecie, o przestrzeń niewidoczną dla oczu, a jednak istniejącą i będącą tematem sporów filozofów i teologów. Autor splata w przedziwny sposób historię Stanisława i jemu podobnych z historią popełnionego właśnie morderstwa. Tematy kłamstwa i prawdy, zdrady i przebaczenia, strachu i odwagi nabierają wielu znaczeń. A gdzieś w tle, niczym cichy …Obecny? jest On. Bóg, Opatrzność, Los, każdy może nazywać Go innym imieniem, a jednak ta wielka (nie)Obecność jest również bohaterem tej opowieści.

 

Gorąco Wam polecam „Cenevole”. To nieoczywisty kryminał, nieoczywisty traktat filozoficzny, a może przypowieść o życiu i siłach nim targających? I o odwiecznej walce Dobra ze Złem, w której wcześniej czy później każdy musi się opowiedzieć po którejś stronie?... Jeśli szukacie powieści zmuszających do refleksji, oferujących coś więcej niż tylko chwile dobrej rozrywki, „Cenevole” Was nie zawiedzie!




niedziela, 5 lutego 2023

„Bezdroża”, czyli opowieść o meandrach miłości i samotności, pamięci genetycznej i traumie, z dźwigającym się z kolan powojennym Gdańskiem w tle

„Bezdroża” Ewy Popławskiej to moje pierwsze spotkanie z tą Autorką, ale nie ukrywam, że spotkanie wyczekiwane, więc propozycję zrecenzowania tej powieści przyjęłam z radością. Wpadła mi ona w oko już w zapowiedziach i liczyłam na coś innego, nietuzinkowego, co mnie zaskoczy. Czy się nie zawiodłam? O tym zaraz Wam opowiem :) .

 

Głównymi bohaterami „Bezdroży” jest pochodzące z Wilna młode małżeństwo, Ania i Kazik Warszawscy. Jest rok 1946, zmienia się mapa polityczna Europy. Polska, na nieszczęście, dostaje się w strefę wpływów sowieckich. Warszawscy opuszczają Wilno jak wielu innych Kresowiaków, zmuszeni właśnie sytuacją polityczną. Ich rodzinne miasto to już nie Polska, a Litwa. Na nowe miejsce zamieszkania wybierają Gdańsk, o którego pięknie pisała w listach ciocia Ani, Pola. Decydują się zatem na wyjątkową trudną i męczącą podróż w tych powojennych, surowych warunkach, z nadzieją na nowe, lepsze życie. Za sobą zostawiają nie tylko strony rodzinne, ale też groby wielu bliskich im osób i mroczne, niszczące wspomnienia z czasów wojny. Wspomnienia, które będą regularnie do nich wracać, nierzadko wpływając na ich decyzje i zachowania, a nawet dominując nad zdrowym rozsądkiem czy instynktem samozachowawczym.

 

Tymczasem Gdańsk z listów cioci Poli już nie istnieje. Okazuje się być jedną wielką ruiną i jednocześnie areną bezwzględnej walki o przetrwanie. Chcesz zacząć nowe życie? Musisz siłą lub sprytem znaleźć sobie i zająć puste mieszkanie zostawione przez uciekających w popłochu Niemców. Kto pierwszy, ten lepszy. Tu nie ma miejsca na sentymenty ani na przedwojenną kindersztubę. Liczy się wyłącznie siła i bezwzględność. I tak od pierwszych stron swojej powieści Ewa Popławska zanurza czytelnika w duszącej atmosferze tamtych czasów, gdy wybory, do podejmowania których codziennie byli zmuszani bohaterowie, były w najlepszym wypadku na granicy moralnej dwuznaczności. Do tego dochodzi osaczający wszystkich niczym iperyt trujący żołnierzy podczas Pierwszej Wojny Światowej jedyny „słuszny” system komunistyczny. Określenie obywatel nabiera zupełnie nowego sensu – to już nie podmiot, nie «członek społeczeństwa danego państwa mający określone prawa i obowiązki zastrzeżone przez konstytucję” ( patrz Słownik Języka Polskiego ), ale pionek w grze nowych władz, jednostka bez wartości wobec woli ogółu reprezentowanego przez komunistyczne wierchuszki. Autorka konsekwentnie i z dużą wprawą odmalowuje ten dławiący klimat represji, który w ludziach politycznie uświadomionych zabija radość z końca wojny. Opresyjny system nie zostawia nikogo apolitycznym, nie ma w nim miejsca na dyskusję czy miłosierdzie. Błędów się nie wybacza, a co gorsza, błędem może być właściwie wszystko.

 

Na tych ruinach, w tym trującym klimacie, Ania i Kazik zaczynają odbudowywać swoje życie. On, przed wojną uznany muzyk, dość szybko znajduje pracę zgodną z jego wykształceniem i w pewnym stopniu odzyskuje dawny splendor. Władza komunistyczna też chce się bawić, organizować gale i koncerty. Ania odnajduje się w tej rzeczywistości dużo gorzej. Pracuje w sklepie rybnym, jest wściekła na męża za pracę dla komunistów. Aż do momentu gdy dostaje pewną niebezpieczną propozycję – w ramach współpracy z nielegalnym podziemiem, jako wyjątkowo piękna kobieta, ma uwodzić wybranych komunistów w celu zdobycia o nich informacji i zdekonspirowania ich. Jest to tym niebezpieczniejsze, że obok Kazika i Ani pojawia się brat tego pierwszego Kostek, którego Ania podejrzewa o współpracę z komunistami. Do Gdańska przyjeżdża również Hania, siostra Ani. Ich relacje są bardzo napięte i trudne. Ania oddaje się swojemu nowemu zadaniu z zaskakującą pasją. Czy jednak manipulowanie ludźmi, kłamstwa, zabawa uczuciami, nawet w imię szlachetnych celów, mogą pozostać bezkarne?  Jak to wpłynie na małżeństwo Ani i Kazika? Jak tych dwoje młodych ludzi, już przeoranych trudną wojenną przeszłością, poradzi sobie z nowymi wyzwaniami?

 

Zaczęła zauważać w sobie zmianę, której pierwszym objawem była niedawna kłótnia z Hanią. To, że z bezwzględnością wygarnęła siostrze naiwność, niewiele przy tym czując, wydawało jej się z początku straszne. Jednak później, gdy biegła z paltem w dłoni, w obcasach włożonych tuż przy wyjściu z kamienicy, zdała sobie sprawę, że emocjonalny chłód jaki czuła, mógł pomóc jej w wykonywaniu zadań. Coraz częściej myślała właśnie o nich, a przede wszystkim o tym, ilu mężczyzn mogłaby w sobie rozkochać zupełnie bezkarnie, za pozwoleniem i wiedzą Kazika. Sądziła, że nigdy nie zrobiłaby niczego prawdziwie złego, a przeciwstawienie się systemowi uznawała za swój nadrzędny cel. ( str. 149 )

 

O świetnie odmalowanym tle historycznym i politycznym już wspomniałam. Duszna atmosfera tych czasów osacza i dławi czytelnika podobnie, jak dławi i przygważdża do ziemi bohaterów. Ale to nie jest jedyna zaleta tej powieści. „Bezdroża” to również wnikliwe, bolesne, momentami brutalne studium psychologiczne bohaterów, zwłaszcza Ani. Czytam bardzo dużo, dlatego ja już wiem, że wykreowanie bohaterki, która momentami budzi gniew, rozczarowanie, wręcz pogardę, żeby za chwilę z kolei wzruszyć czytelnika i sprawić, że zaskoczony odkrywa całą jej złożoność psychologiczną to nie lada sztuka. A Ewie Popławskiej to się w pełni udało. Czytając powieść, chwilami łapałam się za głowę i myślałam, że nigdy w życiu nie chciałabym spotkać osoby tak pozbawionej uczuć i egocentrycznej jak Ania Warszawska. Miotałam się od chwilowej sympatii aż do gniewu, od współczucia do pogardy. Tymczasem Autorka pomalutku, bez sztucznego przyśpieszania, odkrywa kolejne karty i pozwala poznać Anię, jej historię, jej rany. Bo „Bezdroża” to także opowieść o tym jak wielką wagę ma w życiu człowieka jego poczucie tożsamości, historia rodzinna zapisana niejako w genach, często nieuświadamiana, ale programująca nas na konkretne, niezrozumiałe dla nas samych zachowania. Pojawiający się pod koniec wątek pewnej pozłacanej popielniczki i tego, co z nią związane, uderza czytelnika obuchem i rozbija w proch całe jego wyobrażenie o Ani, cały ten portret złożony z małych kawałeczków podrzucanych w fabule przez Autorkę. Jak jest Ania? Dobra czy zła? Szlachetna czy wyrachowana? Zimna czy wrażliwa? Nie odpowiem Wam na te pytania, ale gorąco zachęcam do lektury i do samodzielnego poszukania odpowiedzi, bo jestem pewna, że Ania Warszawska nikogo nie pozostawi obojętnym ;) ! A ja, cóż, po dramatycznym i miażdżącym finale „Bezdroży” czekam na kolejną część historii Ani i Kazika Warszawskich. Gorąco, gorąco polecam, a Wydawnictwu PASCAL dziękuję za możliwość zrecenzowania tej powieści.

 

niedziela, 8 stycznia 2023

"Kocha, lubi, morduje", czyli o tym czy strzygi używają broni palnej i po co komu cmentarz w ogródku ;)

2/2023 „Kocha, lubi, morduje” Iwona Banach

 

Komedie kryminalne Iwony Banach traktuję trochę jak …kroplówki z ratującą życie dawką dobrego humoru ;) . Czasem specjalnie nie czytam ich od razu tylko chowam na takie okazje, gdy życie mnie zmęczy lub mi chwilowo dokopie i potrzebuję resetu i dużej dawki śmiechu. Nie jest to proste, bo zwykle, ledwo dopadnę nową powieść tej Autorki, już mnie korci, żeby się zabrać za lekturę ;) .

 

Brakowało mi jednego tytułu spośród ubiegłorocznych premier, a dokładnie „Kocha, lubi, morduje”, który został wydany przez @Lekkie Wydawnictwo. Książkę zdobyłam dzięki kiermaszowi w pewnym owadzim dyskoncie, który mnie podstępnie napada i atakuje czytelniczymi pokusami ilekroć wstąpię po masło lub serek ;) . To już trzecia część serii, która mnie podbiła nie tylko treścią, ale i fantastycznymi, zabawnymi okładkami.

 

Główny bohater, Sebastian, razem ze swoją narzeczoną, Paulą, muszą się udać do Strzygomia, gdzie mieszkają ciotki Sebastiana oraz siostra komendanta policji ( i zarazem jego przełożonego). I gdzie dzieją się rzeczy co najmniej …niezrozumiałe, a przez to wymagające niezwłocznej interwencji. Siostra komendanta znajduje zwłoki lokalnego księcia z bajki, z kolei ciotki młodego policjanta, Teodora i Teofila, pieszczotliwie zwane Todzią i Dorą, dziedziczą w spadku dom o gotyckiej i budzącej u większości mieszkańców grozę urodzie ni to zameczku, ni to starego kościoła. Jeśli dodać do tego tajemniczy cmentarz …w ogródku, niesubordynowane strzygi pałętające się to tu, to tam, oraz przemykającą z wdziękiem wężycę, parze młodych bohaterów nuda w żadnym razie nie grozi! Zwłaszcza że krwiożercze strzygi nie umieją się zdecydować czy swoją ofiarę zagryźć czy …zastrzelić, tajemniczy cmentarz, a więc z definicji królestwo umarłych, objawia wręcz niespotykaną żywotność, zwłaszcza nocą, bliżej niezidentyfikowany młodzieniec poszukuje u ciotek diabła Boruty, a Lutosław Wyciorek, miejscowy miłośnik mocnych, własnoręcznie pędzonych trunków, z determinacją godną podziwu szuka towarzystwa do konsumpcji tychże ;) .

 

Iwona Banach po raz kolejny udowadnia, że jest świetną obserwatorką życia i w tę szaloną opowieść wplata wiele refleksji na temat współczesnego świata, ludzkich absurdalnych zachowań i reakcji. Czytelnik zaśmiewa się do łez podczas lektury, ale jeśli na moment zatrzyma się i zechce zajrzeć pod wierzchnią, słodką warstwę wspaniałego humoru, dostrzeże zdecydowanie mniej lukrowane i różowe prawdy o ludzkiej kondycji i jej ułomnościach. Tym razem Autorka rozprawia się w zabawny sposób, między innymi, z kobiecą romantyczną naiwnością oraz z ludzką skłonnością do konfabulacji ;) .Bawiłam się znakomicie, ta komedia poprawiła mi znacząco humor w chorobie i z całym przekonaniem polecam ją Wam jako cudowny antydepresant i remedium na smutki codzienności!

 

piątek, 9 grudnia 2022

„Spadek nieboszczyka” Iwony Mejzy - poruszająca podróż w czasie na tropie zaginionej oświęcimskiej Brigitte Bardot…

 

Iwona Mejza, pisarka z Oświęcimia która ostatnio podbiła serca swoich czytelników serią o miasteczku Anielin, po dłuższej przerwie powróciła do gatunku, od którego zaczęła się jej kariera literacka, czyli do klasycznego kryminału. Mnie ten powrót bardzo ucieszył, bo jestem zagorzałą czytelniczką kryminałów, ale poziom okrucieństwa i epatowanie brutalnością we współczesnych powieściach tego gatunku sprawiają, że bardzo uważnie wybieram to, co czytam. A Iwona Mejza pisze świetne, klasyczne kryminały, w których najważniejsza jest, jak w najlepszej klasyce gatunku, choćby u nieśmiertelnej Agathy Christie, zagadka kryminalna i jej rozwikłanie, a nie mnożenie sposobów zadania śmierci ofierze w najbardziej wynaturzony sposób.


Akcja „Spadku nieboszczyka”, bo taki tytuł nosi najnowsza powieść Iwony Mejzy, toczy się na dwóch płaszczyznach: współcześnie oraz w Oświęcimiu początku lat sześćdziesiątych. Współcześnie znany już z „Wyszedł z domu i nie wrócił” nadkomisarz Sławomir Ożegalski, wskutek wypalenia zawodowego, decyduje się przejść na emeryturę i podjąć pracę w firmie Henk & Henk – usługi konserwatorskie, u swojego kolegi ze szkoły, Maurycego. Pod niewinną nazwą kryje się …sprzątanie mieszkań po zmarłych. W mniemaniu nadkomisarza dobra, nie wymagająca myślenia fucha dla kogoś komu, tak jak jemu, czkawką odbijało się już ciągłe zderzanie z mało skuteczną i nieprzewidywalną machiną sprawiedliwości. Co z tego, że on nabiegał się, natrudził, żeby ująć sprawcę, jeśli o jego faktycznym losie przesądzała potem decyzja sądu, spryt prawników, rozgrywki prokuratorów? Ale instynktu policyjnego nie da się tak łatwo wysłać na emeryturę…

 

Traf sprawia, że już w pierwszym mieszkaniu, które pomaga sprzątać, trafia wraz z Maurycym na zagadkę. Zmarła, Leokadia Królikowska - Wnuk, miała córkę, Jankę, która zaginęła bez śladu w sylwestra 1962 roku. Na trop tej historii najpierw wpada Maurycy, oczarowany znalezionym podczas porządków zdjęciem zjawiskowo pięknej dziewczyny.  Kiedy przy porządkowaniu papierów po zmarłej trafiają, razem z ciotką Maurycego, Kornelią, na zapiski zaginionej dziewczyny, sprawa staje się jeszcze bardziej zagadkowa i fascynująca. Co wydarzyło się w ostatni dzień grudnia 1962 roku? Jakim cudem Janka rozpłynęła się w powietrzu nie pozostawiając po sobie żadnych śladów? Czy to było morderstwo? A może tylko świetnie ukartowane zniknięcie, które miało pozwolić pięknej dziewczynie wyrwać się w tak zwany wielki świat? Jaki związek z jej zniknięciem mógł mieć fotograf Zenobiusz Żak i sesje, na które zapraszał dziewczynę do Atelier Miraż? Tym samym, odtwarzając losy Janki, Autorka przenosi nas w lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku. Poznajemy kolejne elementy układanki razem ze współcześnie prowadzącymi śledztwo emerytowanym policjantem i jego kolegą. Każdy kolejny odsłonięty element sprawia, że atmosfera się zagęszcza i robi się niebezpiecznie. Czyżby, po tylu latach, ktoś jeszcze miał coś do ukrycia w związku z nierozwiązaną sprawą zaginięcia sprzed ponad pięćdziesięciu lat?

 

Po raz kolejny Iwona Mejza robi to, o czym wspominałam już choćby przy okazji recenzowania książki „Oświęcim Praga. Czas miłości i nadziei”. Przywraca tożsamość i historię miasta, które Druga Wojna Światowa wyjątkowo okaleczyła. Dla wielu pokoleń powojennych nazwa Oświęcim jednoznacznie kojarzyła się wyłącznie z nazistowskim obozem zagłady. Tymczasem Autorka w swojej najnowszej powieści, już po raz kolejny, niejako rekonstruuje żyjącą tkankę miasta. Oświęcim w „Spadku nieboszczyka” to miasto epoki głębokiego PRL-u, poszarzałej, pozbawionej kolorów, ze wszechobecną inwigilacją obywateli, z widmem patrzących każdemu na ręce milicjantów i ubeków. A przecież ludzkie pragnienia i marzenia są w każdej epoce i pod każdą szerokością geograficzną takie same, i jak pokazuje historia, nie zduszą ich nawet najsurowsze reżimy. Dlatego, mimo panującej wokół szarzyzny, ludzie tęsknią za kolorami, za pięknem, za elegancją, choćby w postaci nielegalnie sprzedawanych spod lady przez Leokadię zagranicznych ubrań. Iwona Mejza odmalowuje w swojej powieści ówcześnie panującą atmosferę strachu przed władzą, powszechnej nieufności, wszechmocy milicji i ubecji, które mogły jednym posunięciem zniszczyć życie szarego obywatela. I nie musiał wcale angażować się politycznie, wystarczyło, że miał smykałkę do prywatnego biznesu i marzyło mu się coś więcej niż przeciętna egzystencja.

 

Jednak najbardziej poruszającym wątkiem tej powieści, przynajmniej dla mnie, jest walka o wyrwanie się z tej wszechobecnej szarzyzny, którą reprezentuje właśnie postać Janki. Dziewczyny, która swoją zjawiskową urodą, delikatnością, aspiracjami odstaje od burego, stłamszonego otoczenia jak odstawałby egzotyczny kwiat pośrodku pola uschniętych, przekwitłych badyli. Janka jest świeża, młoda, naiwna, pełna wiary w przyszłość. Dzisiaj świat stałby przed nią otworem. Ale w tamtych czasach jej naiwne marzenia i pragnienia narażały ją na mnóstwo niebezpieczeństw. Nie wiem czy był to zamierzony zamysł Autorki czy efekt osiągnięty intuicyjnie, ale nie zmienia to faktu, że historia Janki, choć ściśle wpleciona w fabułę kryminalną powieści, to również historia wybijającej się jednostki przetrąconej przez ponury, nieprzyjazny system. I jest to obraz tym bardziej rozdzierający, że pokazuje, że nie trzeba było mieć poglądów czy aspiracji politycznych, można było być szaraczkiem, a system i tak niszczył każdego, kto w jakikolwiek sposób się wychylił.

 

Jest jeszcze inna strona tej opowieści – historia pięknej, ale naiwnej kobiety w brutalnym świecie mężczyzn. Janka fascynuje każdego swoją niezwykłą urodą, ale jej wielbiciele są jak stado wilków tylko czyhających na to, żeby udało się oddzielić bezbronną ofiarę od stada. „Spadek nieboszczyka” to powieść wielowarstwowa i zapewniająca całą gamę wrażeń, To także naprawdę poruszającą podróż do słusznie minionej epoki i jej realiów. Przeplatanie tych dwóch płaszczyzn czasowych pomaga Autorce jeszcze bardziej zagęścić intrygę kryminalną prowadząc ją do, zapewniam, bardzo zaskakującego zakończenia. Wielokrotnie gmatwane tropy sprawiają, że czytelnik to przybliża się, to oddala od prawdy, ale z pewnością z każdą stroną coraz bardziej pragnie poznać rozwiązanie zagadki sprzed lat. Czy bohaterom uda się odtworzyć ten ostatni dzień stycznia 1962 roku? Czy rozwiążą tajemnicę zniknięcia oświęcimskiej Brigitte Bardot? Tego Wam nie zdradzę, ale z całego serca zachęcam do lektury tego niezwykle klimatycznego kryminału. I zapewniam, i Wam stanie przed oczami uśmiechnięta twarz młodziutkiej Janki…




 

poniedziałek, 21 listopada 2022

„Namaluj mi anioła”, czyli portret anielski sercem malowany, bez Photoshopa popkultury i słitaśnej obróbki ;)

 

 

Ojciec niebieski w drodze, po której do ojczyzny zdążamy, poruczył dozór nad każdym z nas aniołom, abyśmy ich pomocą i przezornością osłonięci, uniknęli zdradzieckich sideł ustawionych przez nieprzyjaciół i odparli ich ciężkie napaści; byśmy pod ich wodzą szli prostą drogą.

 ( fragment „Katechizmu Rzymskiego” z szesnastego wieku zacytowany w książce )

  

Właśnie skończyłam czytać najnowszą powieść Małgorzaty Lis, czyli „Namaluj mi anioła”, która ukazała się, podobnie jak wszystkie poprzednie, w serii „Opowieści z Wiary” wydawanej przez Wydawnictwo eSPe. Serii, którą wielu z Was z pewnością również zna i ceni, bo ukazują się w niej książki sięgające głębiej, mające zawsze drugie dno, dotykające w mniej lub bardziej otwarty sposób spraw z dziedziny duchowości, tajemnic ludzkiej wiary i niewiary.

 Przyznam się od razu, że urzekła mnie już sama zapowiedź tej powieści obyczajowej, ponieważ anioły i tematyka anielska to coś wyjątkowo mi bliskiego od wielu, wielu lat. Poza tym, znając już pióro i możliwości Autorki miałam nadzieję, a może nawet pewność, że nie potraktuje tego pięknego tematu szablonowo. A o to nietrudno, zważywszy, że współczesna popkultura zaanektowała anioły na swoje potrzeby. Szkopuł w tym, że przy okazji chrześcijańską wiarę w potężne, dobre, opiekuńcze duchy zamieniła w słodką jak wata cukrowa papkę, w której aż roi się od słitaśnych, różowiutkich aniołków przypominających bardziej pogańskie amorki lub karykaturę istot, które zostały nam posłane po to, abyśmy „stopy nie urazili o kamień”. I od razu zaznaczam – nie czepiam się słodkich wizerunków aniołów czy prawa artystów do interpretowania ich wizerunków na własną modłę. A jednak serce mnie boli, gdy widzę jak często rozmywa się głęboki sens wiary w niewidzialną obecność aniołów, gdy ich piękno zostaje spłycone. Czy zatem Małgorzata Lis nie zawiodła moich, nie ukrywajmy, wysokich wymagań dotyczących tematyki anielskiej ;) ?

Już sam pomysł na fabułę jest bardzo urokliwy. Główna bohaterka, Angelika, młoda dziennikarka, zostaje wydelegowana przez swojego redaktora naczelnego na Podlasie, do pewnego tajemniczego malarza obrazów, których głównym motywem są …anioły. W samym ich malowaniu nie ma nic niezwykłego, to wdzięczny i popularny temat w sztuce. Ale nabywcy obrazów Serafina Kowalskiego, bo tak nazywa się tajemniczy malarz, twierdzą, że po tym jak je kupili, w ich życiu nastąpiły prawdziwe cuda. Bezpłodna dotąd para doczekała się potomka, niewidomy chłopczyk odzyskał wzrok. Szef Angeliki wyczuwa tutaj wielkie oszustwo i szarlatanerię, czyli temat na pasjonujący artykuł. Dziewczyna ma kupić jeden obraz, żeby sprawdzić osobiście jego cudowne działanie, a raczej …jego brak. Już sama podróż przyczynia się do wielu dziwnych zdarzeń wymagających interwencji …anielskich. Kim jednak jest tajemniczy anioł, nie zdradzę. Tak samo jak nie zdradzę Wam co stało się po tym, gdy Angelika kupiła i przywiozła do domu obraz, który wybrał dla niej artysta. Dodam tylko, że to pierwsze spotkanie przyczyni się do splątania wielu ścieżek, ale i do rozplątania innych. A w tle wszystkich wydarzeń słychać trzepot potężnych anielskich skrzydeł oraz widać uśmiech tajemniczej, niebieskookiej Maryi z obrazów Serafina… Czy Angelika, twardo stąpająca po ziemi i nie oczekująca niczego od Boga, będzie w stanie znaleźć w swoim życiu miejsce dla Jego anielskich wysłanników? I jak to jest z tymi cudami, są czy ich nie ma? A może opowieści nabywców obrazów Serafina to tylko efekt jakiejś zbiorowej histerii lub przejaw egzaltacji? I kim jest tajemniczy anioł, którego spotyka na Podlasiu Angelika? Jakie kryje tajemnice? A sam Serafin? To prawdziwy człowiek Boży czy hochsztapler żerujący na ludzkich tęsknotach i brakach?

 „Namaluj mi anioła” to nie jest tylko ciepła, kojąca, osłodzona anielskim wątkiem powieść obyczajowa. To namalowany piórem, pełen ukrytych detali, gry światła i cienia, symboli i nawiązań portret aniołów. Tych prawdziwych, niewidzialnych, a przecież potężnych istot danych nam do pomocy. Jak mówi w pewnym momencie Serafin: Świat duchowy istnieje i ludzie w niego wierzą, ale wolą wywoływać duchy, przebierać się za wampiry w Halloween i chodzić do wróżki, niż zwrócić się do aniołów, duchów pełnych mocy, ale też miłości i życzliwości do człowieka. Małgorzata Lis wykorzystuje historię Serafina, Angeliki, jej rodziny, cioci Doroty ( przepiękna postać ) oraz tajemniczego Gabriela do pokazania, że istnieje też niewidzialna, najczęściej niezrozumiała dla nas rzeczywistość, w której szczególne miejsce mają anioły, a wiele „przypadkowych” wydarzeń to nic innego jak ich cicha, subtelna interwencja. Jedni nazwą ją cudem, inni tylko przypadkiem, wszystko zależy od tego na ile otwarte będą nasze serca. Ale nie martwcie się, bo ta piękna powieść to nie jest nudny traktat o aniołach pisany pod wcześniej przyjętą tezę ( o ile w ogóle pisanie o aniołach mogłoby być nudne ;) )! To również wyciskająca łzy z oczu ( i to dosłownie ) opowieść o wielkiej miłości, ludzkich błędach, tęsknocie, o zdradzie i przebaczeniu. O tym, że nawet wtedy, gdy po ludzku patrząc, nasze życie wydaje się jednym wielkim nieporozumieniem i przegraną, znajdzie się w nim miejsce na cud, pod warunkiem, że my sami to miejsce zrobimy. A cuda bardzo często zaczynają się od pogodzenia z samym sobą i od przebaczenia. To również opowieść o różnych życiowych powołaniach i drodze do nich, o chorobie, cierpieniu, odchodzeniu. A w tle każdego z tych wątków przemykają dostojnie, ale z pełnym ciepła uśmiechem, potężne anioły i archanioły. Dla mnie dodatkową wisienką na torcie było wplecenie przez Autorkę w losy jej bohaterów biblijnej Księgi Tobiasza, która jest jedną z moich ulubionych :) .

 

Z całego serca polecam Wam „Namaluj mi anioła”, ta historia Was z pewnością wzruszy, poruszy, dotnie, a być może sprawi również, że i w swoim życiu dostrzeżecie nagle subtelny, znikający cień anielskich skrzydeł za Waszymi plecami ;) .




„Zapisane w sercu” Agaty Sawickiej, opowieść o korzeniach, tęsknocie, przyjaźni i miłości w czasach zagłady oraz o PAMIĘCI. RECENZJA PATRONACKA OGRODU KWITNĄCYCH MYŚLI

  Ratując jednego człowieka, ratuje się całe pokolenia.   Mam zawsze bardzo emocjonalny stosunek do moich patronatów i wkładam w ich pro...