poniedziałek, 28 września 2020

„Przebaczam Ci” – czyli o tym, co kryje się pod „żyli długo i szczęśliwie” RECENZJA PRZEDPREMIEROWA – PATRONAT OGRODU KWITNĄCYCH MYŚLI

 


 

Ale pogadanki na rekolekcjach to jedno, a prawdziwe życie to drugie.

 

 

Kilka miesięcy temu recenzowałam dla Was debiutancką powieść Małgorzaty Lis „Kocham cię mimo wszystko”. Już za dziesięć dni ukaże się ciąg dalszy opowieści o losach bohaterów poznanych na jej kartach. Tom drugi nosi tytuł  „Przebaczam ci”, a akcja zaczyna się tuż po powrocie z podróży poślubnej Ani i Marcina. Czyli, odwrotnie do bajek, które kończą się ślubem i zdaniem „i żyli długo i szczęśliwie”, tutaj mamy okazję dowiedzieć się, co kryje się pod tym „długo i szczęśliwie”.

 

Jeśli czytaliście debiutancką powieść Małgorzaty Lis to zapewne, podobnie jak ja, kibicowaliście miłości dwójki głównych bohaterów i wiecie, że ich losy ich miłości były tak burzliwe, że teraz naturalne wydaje się, że sakrament, który ich wreszcie połączył, gwarantuje im miłość, która

 

cierpliwa jest,
łaskawa jest.
(… ) nie zazdrości,
nie szuka poklasku,
nie unosi się pychą;
nie dopuszcza się bezwstydu,
nie szuka swego,
nie unosi się gniewem,
nie pamięta złego;
nie cieszy się z niesprawiedliwości,
lecz współweseli się z prawdą.
Wszystko znosi,
wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję,
wszystko przetrzyma.
( 1 Kor 13, 4-7 )

 

Czy aby na pewno? Ale nie uprzedzajmy faktów. Małgorzata Lis w „Przebaczam ci”, równolegle do losów świeżo poślubionych Ani i Marcina, pokazuje nam zmagania i rozterki bliskich im Patrycji i Mikołaja, czyli narzeczonych przygotowujących się dopiero do zawarcia małżeństwa. Data zaplanowanego ślubu jest dość odległa, a młodzi, zakochani i spragnieni siebie, muszą stawić czoła wielu wątpliwościom dotyczącym wiary, moralności chrześcijańskiej, wyznawanego systemu wartości. Stęsknieni siebie, co naturalne, spędzają razem coraz więcej czasu i stawiają sobie takie same pytania jak wielu innych młodych ludzi. Oboje marzyli o tym, by znowu być razem tylko we dwoje. Z każdą chwilą coraz bardziej utwierdzali się w przekonaniu, że pomieszkując ze sobą, nie robią nic złego. Mikołajowi przez głowę przemknęła nawet myśl, że skoro ślub tak blisko, Patrycja mogłaby już wprowadzić się do niego na stałe. Po co ponosić dodatkowe koszty wynajmu? Przyznajcie sami, czy te argumenty nie brzmią znajomo?

 

Jednocześnie jednak Autorka wprowadza do fabuły nowych bohaterów i zapewniam Was, że ich pojawienie się będzie nie lada wyzwaniem w życiu młodych małżonków i młodych narzeczonych. Po raz kolejny okaże się, że przeszłość rzuca długie cienie, a konsekwencje dawnych błędów mogą odbić się czkawką nawet po wielu latach. Jednak celowo nie chcę Wam zdradzać nic z fabuły, bo w tym wypadku nawet wydarzenia z pierwszych stron książki mają wpływ na rozwój akcji niemal do ostatnich kartek, a ja nie lubię psuć Wam radości z lektury. Uwierzcie mi jednak na słowo, że opowieść snuta przez Małgorzatę Lis wciąga od pierwszych zdań, angażuje emocjonalnie czytelnika i sprawia, że żal odłożyć lekturę choćby na moment. Przyznaję, że sama zarwałam dwie noce na czytanie, Autorka ma bowiem świetne, lekkie pióro. Poza tym ma dar tworzenia autentycznych do bólu bohaterów, którzy momentami nawet irytują, doprowadzają swoim zachowaniem do rozpaczy, ale tym samym całkowicie angażują uwagę czytającego.

 

Wiem już z recenzji przedpremierowych moich koleżanek blogerek, że tematem, który szczególnie zwraca uwagę jest dla wszystkich przebaczenie i jego niebagatelna rola w życiu. I rzeczywiście, już nawet sam tytuł nakierowuje na ten trop, a doświadczenia, które dotykają wszystkich bohaterów wymagają od nich nieustannego przebaczania – bliźnim, ale również samym sobie, co bywa czasem o wiele trudniejsze. „Przebaczam ci” to książka o miłości, a przecież nie ma prawdziwej miłości bez przebaczenia. Gwarantuję, że przeżyjecie wiele wzruszających momentów podczas lektury.

 

Ale moją uwagę zwróciło coś innego. Coś, co czyni z tej powieści pozycję wyjątkowo wartościową. Małgorzata Lis w sposób fenomenalny pokazuje w „Przebaczam ci” jak bardzo niedojrzali i nieprzygotowani bywają ludzie decydujący się na zawarcie sakramentalnego małżeństwa, nawet jeśli są bardzo wierzący, dobrzy, szlachetni i pełni ideałów. Jeśli pamiętacie „Kocham cię mimo wszystko” to pewnie, podobnie jak ja, podziwialiście niesamowitą dojrzałość Ani oraz hart ducha Marcina. Tych dwoje wydawało się być idealnym wręcz materiałem na dojrzałe małżeństwo. Tymczasem prawda jest taka, że dwoje ludzi zaczynających wspólne życie to dwa różne światy. Dźwigają już na barkach osobiste traumy, nierzadko również bagaż niechcianych błędów, mają różne temperamenty i czasem zupełnie rozbieżne oczekiwania. Już pierwsze doświadczenie, które dotyka Anię i Marcina, fakt, że wyjątkowo trudne i bolesne, tak bardzo narusza fundamenty, na których budowali, że ich związek przeżywa potężny kryzys. Kryzys, który szczególnie mocno uderza w Anię. Ta silna i dotąd tak zdeterminowana dziewczyna nagle też okazuje się być zupełnie zwykłym człowiekiem, zamyka się w swoim cierpieniu i bólu, a jej zachowanie rykoszetem uderza w Marcina. W dodatku o tego ostatniego upomina się jego burzliwa przeszłość. Czy Ania, choć świadomie związała się z mężczyzną z przeszłością, będzie umiała stawić czoła jej konsekwencjom, gdy okażą się dużo trudniejsze do przyjęcia niż ktokolwiek mógłby przypuszczać?

 

Tak jak wcześniej wspomniałam, Autorka jednocześnie pokazuje losy narzeczeństwa Patrycji i Mikołaja. Dzięki temu zabiegowi pokazuje również bardzo ważną prawdę – ani wzorcowe narzeczeństwo nie gwarantuje szczęśliwego małżeństwa, ani popełnione błędy go nie przekreślają. Jednak trzeba bardzo uważać, bo nikt nie daje gwarancji na szczęście bez wysiłku, nawet Pan Bóg. Sakrament małżeństwa to nie obrzęd magiczny, który ma zapewnić powodzenie, ale początek żmudnej współpracy z łaską. Bez zrozumienia tego łatwo o błąd. Niby dobrze wiemy, że nie ma ludzi idealnych, a jednak łudzimy się, że sami tacy jesteśmy. A życie pokazuje, że bywa różnie. Idzie sobie człowiek leśną ścieżką i śmieje się z towarzysza wyprawy, że ten wdepnął w błoto, po czym sam w nie wchodzi nieraz jeszcze głębiej. Tylko że wówczas nie ma co rozpaczać, tylko trzeba umyć buty i iść dalej, patrząc uważnie pod nogi. swoje, nie bliźniego. Przekonują się o tym zarówno Ania z Marcinem jak i Patrycja z Mikołajem.

 

I jeszcze jeden wątek, na który chciałam koniecznie zwrócić uwagę, bo jest pięknie pokazany w „Przebaczam ci”. To towarzyszenie sobie w drodze duchowego rozwoju, wzajemne wsparcie, zarówno w wymiarze sakramentalnego małżeństwa jak i w przyjaźni ludzi o podobnych poglądach. W tej części to Ania wydaje się być słabsza i tracić grunt pod nogami, a Marcin, choć z mniejszym zapleczem w kwestiach wiary, z trudniejszą przeszłością, okazuje się być wsparciem. Bo tak powinna wyglądać wspólna droga – gdy jedno słabnie, drugie je podtrzymuje. Nigdy przecież nie jest tak, że jeden jest zawsze silny, a drugi słabszy. To niezdrowa relacja. Podobnie działa to w przyjaźni – gdy Patrycja popełnia błędy, w imię prawdziwej przyjaźni dyscyplinuje ją Ania. Ale gdy to Ania zapieka się w swoim bólu i poczuciu krzywdy, gorzkie, trzeźwiące słowa słyszy z ust Patrycji, a potem Mikołaja. Każdy ma swoje problemy – powiedziała już łagodniejszym głosem. – Każdy. I nieważne, jak są wielkie, ważne, jak sobie z nimi radzimy. Bo nawet drobna rzecz potrafi nas zniszczyć, a poważna – wzmocnić. Twój wybór.

 

Zachęcam Was z całego serca do lektury „Przebaczam ci”. Powiem szczerze, sama poleciłabym ją jako lekturę obowiązkową dla par przygotowujących się do sakramentu małżeństwa. Jest niesamowicie trzeźwiąca, a przy tym pełna ciepła, czułości, przesycona nadzieją i wiarą w triumf prawdziwej miłości, takiej jak ta z Hymnu o miłości świętego Pawła. I, podobnie jak w przypadku debiutanckiej powieści Małgorzaty Lis, chciałabym prosić, żebyście się nie uprzedzali ze względu na prezentowany w niej światopogląd chrześcijański nawet jeśli sami jesteście niewierzący. To przede wszystkim mądra i pełna ciepła opowieść o życiu, o tęsknocie za prawdziwą miłością i walce o szczęśliwy związek. Gorąco, szczerze polecam!

 

Za możliwość zrecenzowania powieści, a także patronowania jej, dziękuję serdecznie Autorce oraz Wydawnictwu eSPe.




czwartek, 10 września 2020

„Oświęcim Praga. Czas miłości i nadziei” – opowieść, która leczy pamięć

 


Zacznę nietypowo. Z czym kojarzy się Wam Oświęcim? Podejrzewam, że co najmniej dziewięćdziesiąt procent z Was będzie miało jedno nasuwające się skojarzenie – z nazistowskim obozem koncentracyjnym Auschwitz. Czy nie tak właśnie jest? I to nie jest zarzut z mojej strony, bo sama miałam do niedawna wdrukowane identyczne skojarzenie. Co gorsza, jedyne. Dlatego od samego początku, od pierwszej zapowiedzi, zaintrygowała mnie książka „Oświęcim Praga. Czas miłości i nadziei”, która jest wspólnym dziełem trójki pasjonatów, Iwony Mejzy pisarki, autorki komedii kryminalnych „Wszystkie grzechy nieboszczyka”, „Wyszedł z domu i nie wrócił” oraz „Przepis na zbrodnię”, Tomasza Klimczaka – dziennikarza radiowego i telewizyjnego, miłośnika historii i Mirosława Ganobisa – miłośnika i propagatora historii Oświęcimia, twórcy prywatnego muzeum poświęconego historii miasta. Jest też częścią większego projektu, ponieważ oprócz książki powstał również film. To oparta na faktach opowieść o przedwojennym przedsięwzięciu biznesowym, które znacząco zmieniło ówczesne oblicze miasta i wpłynęło na losy dużej części jego mieszkańców dzięki powstałym miejscom pracy. Ale to przede wszystkim opowieść o pasji, o marzeniach, o ówczesnych wizjonerach, którzy mieli dość odwagi, żeby te swoje wizje przekuć w rzeczywistość, podjąć ryzyko, rzucić losowi rękawicę.

 

Macie sentyment do okresu dwudziestolecia międzywojennego? Myślę, że my, Polacy, mamy chyba słabość do tej epoki wpisaną gdzieś w genach. Przynajmniej mnie przez bardzo długi czas te dwadzieścia lat kojarzyło się z młodym, jeszcze zachłyśniętym świeżo zdobytą wolnością państwem, z radością, niespożytą energią, sukcesami, rozwojem. I z obrazkami trochę rodem z filmów z przedwojennego kina, w których przystojni, szarmanccy mężczyźni zdobywają piękne, eleganckie kobiety i jeżdżą cudnej urody limuzynami. Oczywiście, czas, wiedza o epoce i życiowe doświadczenie mocno utemperowały te moje filmowe wizje. Teraz wiem, że był to również czas biedy, a nawet nędzy, czas ogólnoświatowego krachu, licznych bankructw firm czy ogromnej przestępczości. A jednak wiadomość o książce, która opisuje powstanie jednej z najprężniej działających w tamtym okresie fabryk produkujących samochody podziałała mi od początku na wyobraźnię. Tym bardziej, że właściwie do tej pory nie wiedziałam nic o rynku motoryzacyjnym w przedwojennej Polsce i nie słyszałam nigdy wcześniej nazwy Oświęcim Praga. A gdybym ją nawet usłyszała, to na pewno nie wpadłabym na to, że chodzi o nazwę pięknego i, jak na tamte czasy, nowoczesnego samochodu!

 

„Oświęcim Praga. Czas miłości i nadziei” to z jednej strony opowieść ściśle oparta na faktach, z drugiej podbarwiona dzięki wyobraźni autorów historia pasji, namiętności, miłości i zawikłanych ludzkich emocji. Większość bohaterów to postacie historyczne, faktycznie istniejące, wskrzeszone na kartach książki na potrzeby opowiedzenia historii założenia w Oświęcimiu fabryki. To hrabia Artur Potocki i hrabia Roger Raczyński, pomysłodawcy i założyciele firmy, ksiądz Jan Skarbek i rabin Eliasz Bombach, filary oświęcimskiej społeczności. Nie brak w tej historii również postaci powszechnie znanych, które, jak się okazuje, miały związek z tą marką samochodu ponieważ go reklamowały w szeroko zakrojonej kampanii reklamowej, jak słynny śpiewak Jan Kiepura czy malarz Wojciech Kossak. Obok nich zaś pojawiają się bohaterowie fikcyjni, jak choćby elektryzująca kierowczyni i rajdowczyni Halina Toeplerowa czy wierny pracownik firmy, Jan Kozaczek, reprezentujący jedną z wielu rodzin, których losy były ściśle związane z losami fabryki.

 

Przyznaję, że bardzo się cieszę, że ta historia ujrzała światło dziennie, bo jest fascynująca i pobudza wyobraźnię. To opowieść o trudnej, ale jednocześnie ekscytującej drodze od pasji i marzeń do ich zrealizowania. Myślę, że mało kto, poza miłośnikami motoryzacji, słyszał o takim samochodzie jak Praga Oświęcim, tymczasem szeroko imponująca kampania reklamowa sprawiła, że było to auto, o którym marzyło wiele osób. Nie należy też zapominać, że mówimy o epoce ledwo kiełkującej motoryzacji, zwłaszcza w naszym kraju, który ledwo podniósł się z kolan i który dopiero walczył o odzyskanie należnej rangi na mapie Europy. Zrealizowanie takiego przedsięwzięcia jak założenie fabryki samochodów w tamtym czasie wymagało czegoś więcej niż tylko kapitału – wymagało wielkiej odwagi, wizji i brawury! Jeśli dodać do tego świat rajdów samochodowych, w których brali udział sami założyciele fabryki oraz całe ekipy startujące samochodami marki Praga Oświęcim, i to z dużymi sukcesami, mamy gotową, pełną rozmachu historię na film! I te piękne kobiety, rywalizujące między sobą w rajdach na równi z mężczyznami, pasje, namiętności, wzloty i upadki – ta historia porywa czytelnika, choć została opowiedziana ze szlachetną elegancją. A jeśli dodać jeszcze najprawdziwsze dziejowe zawirowania, w tym słynny krach ekonomiczny, trzeba przyznać, że w tej historii do końca nie braknie nerwu.

 

Jednak moim zdaniem największą, niezaprzeczalną zaletą tej książki, poza tym, że jest to pięknie napisana, fascynująca opowieść, jest fakt, że przywraca ona utraconą tożsamość miastu Oświęcim. Wskrzeszając je na kartach książki jako miejsce, gdzie mieszkali ludzie, którzy kochali, marzyli, ulegali złudzeniom, mocowali się z losem, walczyli, ŻYLI zwraca mu tożsamość, którą straciło w momencie, gdy powstał tam nazistowski obóz zagłady i niejako wymazał całą jego piękną przeszłość. I dlatego chylę czoła przed pomysłodawcami i twórcami książki i filmu, a sama zachęcam Was gorąco – sięgnijcie po „Oświęcim Praga. Czas miłości i nadziei”, bo to piękna część naszej historii i dobrze, że możemy ją odzyskać!





środa, 2 września 2020

„Zakłamane życie dorosłych” – czyli o sztuce degustacji wytrawnej prozy RECENZJA PREMIEROWA!

 


„Wierzę, że książki, kiedy już zostaną napisane, nie potrzebują swoich autorów. Jeśli książki te mają coś ważnego do powiedzenia, prędzej lub później znajdą czytelników; jeśli nie mają, to ich nie znajdą…”

 

Elena Ferrante to pisarka tak znana i wywołująca w czytelnikach oraz krytykach tyle skrajnych emocji, że pisanie na temat jej książek musi budzić jednocześnie ekscytację i lęk, i takie właśnie uczucia towarzyszą mi w tej chwili. Jednak z prawdziwą przyjemnością podzielę się z Wami recenzją jej najnowszej książki, „Zakłamane życie dorosłych”, która właśnie dziś ma swoją światową i polską premierę!

 

Parafrazując początek Ewangelii według świętego Jana, na początku było słowo. A dokładniej jedno zdanie wypowiedziane przez ojca głównej bohaterki, dwunastoletniej Giovanny, który w rozmowie z jej matką porównuje ją do swojej siostry, Vittorii. To pozornie niewinne zdanie kryje w sobie trujący ładunek – siostra ojca to osoba, która jest w ich rodzinie synonimem prostactwa oraz brzydoty moralnej i fizycznej. To jedno zdanie odbija się jak pocisk i rykoszetem uderza w podsłuchującą dziewczynkę rozrywając jej psychikę i jej poukładany dotąd świat, w którym rodzice jawili się jako chodzące ideały. Dla Giovanny zaczyna się gwałtownie proces dorastania, negowania wszystkiego, w co dotąd wierzyła, podważania autorytetów, ale również chaotycznego i pełnego pochopnych decyzji i błędów poszukiwania własnej tożsamości. Bolesnego, uwierającego najbardziej ją samą, doprowadzającego na zmianę do rozpaczy i do ekstazy.

 

To dojrzewanie Elena Ferrante pokazuje zderzając ze sobą dwa światy, dwa oblicza Neapolu. Z jednej strony mamy część reprezentowaną przez rodziców Giovanny i ich znajomych. Świat intelektualistów, ludzi zamożnych, szanowanych, dla których potwierdzeniem ich statusu intelektualnego i społecznego jest miejsce zamieszkania. Mieszkają w dzielnicy na górze podczas gdy dzielnice znajdujące się na dole Ferrante przedstawia jako trzewia Neapolu, odrażające, brudne, pełne moralnego zepsucia, biedoty, nieudacznictwa życiowego. To w tych odrażających trzewiach miasta żyje ciotka Vittoria, która młodą bohaterkę zaczyna fascynować w niezdrowy, momentami wręcz bałwochwalczy sposób. Boi się jej, podziwia ją, gardzi nią, pragnie jej miłości i akceptacji. Jednak w zderzeniu tych dwóch światów zaczyna z przerażeniem i fascynacją odkrywać coraz więcej niespójności między tym, co wpoili jej rodzice jako jedynie słuszne i moralnie właściwe, a ich zachowaniem w rzeczywistym życiu. Ojciec odmalowywał ciotkę Vittorię niczym mitycznego smoka, który zionie nienawiścią, kłamie i niszczy wszystko na swojej drodze. Według niego to ona może odebrać niewinność Giovannie i wciągnąć ją w swoje gierki. Jednak w zderzeniu z faktami dziewczyna odkrywa coraz więcej pęknięć na starannie pielęgnowanym obrazku własnej rodziny. A im głębiej Giovanna wchodzi w świat Vittorii, tym bardziej wali się świat dotąd budowany przez jej rodziców. W tym zabiegu widać coś, o czym Ferrante mówi otwarcie definiując swoje pisarstwo: „Interesuje mnie pisanie, w którym wykształceni ludzie, w uścisku emocji, odstawiają na bok wyrafinowane formułki. Bardzo lubię rozbijać pancerz dobrej edukacji i manier moich bohaterów. Zaburzać ich przekonania o samych sobie. Podkopywać ich determinację. Odsłaniać inną, bardziej szorstką duszę”. ( Cytat pochodzi z „Frantumaglii” – zbioru listów i esejów* ) Dokładnie tak dzieje się z rodzicami Giovanny, zwłaszcza z jej ojcem. Nagle dziewczynka odkrywa, że przecież on sam pochodzi z tych pogardzanych trzewi Neapolu, a wykształcenie oraz intelektualna swoboda to za mało, żeby uważać się za moralnie lepszego od swojej rodziny. Późniejsze zachowanie rodziców dobitnie pokaże, że świństwa, podłości i zdrady nie wybierają adresu zamieszkania i panoszą się równie często pod najlepszymi neapolitańskimi adresami co w slumsach Neapolu. Ostatecznie to przez nich Giovanna utraci dziecięcą niewinność, a sposób, w jaki autorka odmalowuje wewnętrzne splątanie zagubionej nastolatki to prawdziwe mistrzostwo. W sercu i duszy Giovanny tworzy się najprawdziwszy kołtun sprzecznych emocji, twór nie do rozplątania, bo każda próba, choćby najdelikatniejsza, musi przynieść ból.

 

Niesamowita jest ta część opowieści, która dzieje się właśnie w biednych dzielnicach, w których żyją Vittoria i im podobni. Proza Ferrante jest jednocześnie wytrawna i soczysta. Wytrawność intelektualnych dyskursów zderza z soczystością prawdziwego życia warstw ubogich. Neapol u Ferrante jest jednocześnie fascynujący i odrażający, budzący zachwyt i lęk. Politycznej poprawności i zakłamaniu ludzi wykształconych i bogatych, reprezentowanych przez rodziców Giovanny oraz ich przyjaciół, Mariano i Costanzę, autorka przeciwstawia momentami groteskową, rodem z oper mydlanych, emocjonalność ludzi zamieszkujących biedne dzielnice, w których kochanka razem z żoną wychowują wspólnie dzieci i obie celebrują pamięć po zmarłym ukochanym oraz cieszą się prawem do wdowieństwa. Sceny z domu Margherity, w którym Vittoria zachowuje się niczym pełnoprawny, szanowany członek rodziny to kwintesencja neapolitańskiej soczystości. Kto nigdy nie słyszał awantury zrobionej przez rodowitą neapolitankę nie będzie w stanie docenić kunsztu z jakim Ferrante stworzyła postać Vittorii. Ja miałam okazję zwiedzać Neapol i słyszeć soczystą awanturę wywołaną przez krewką neapolitankę i dlatego wiem, że Vittoria jest kwintesencją tego świata i jego złożoności. Zresztą,  w tym wypadku możemy w wypowiedziach autorki znaleźć wyjaśnienie dla owych fragmentów jakby z opery mydlanej lub, bo i takie skojarzenie miałam, z magicznych opowieści Gabriela Garcíi Márqueza: „Lubię wykorzystywać niskie rejestry. Przestałam wstydzić się tego, jak bardzo podobają mi się śmieciowe historyjki o miłości i zdradzie, które znajduję w kolorowej prasie kobiecej. Rozbudzają one we mnie pożądanie fabuły – niekoniecznie logicznej – i silnych emocji”. ( Cytat pochodzi z „Frantumaglii” – zbioru listów i esejów* )

 

To zderzenie dwóch światów być może bierze się również z doświadczeń samej autorki, która kiedyś przyznała: "Nie dorastałam w dostatku. Wspinanie się po drabinie ekonomicznej było dla mnie ciężkim doświadczeniem. I wciąż mam poczucie winy wobec tych, których pozostawiłam za sobą". ( Wywiad z Deborah Orr ) Może stąd wzięło się obnażenie małości ojca Giovanny, który ten świat za sobą zostawił i się go wstydzi, oraz zderzenie go z postacią Roberto, który urasta do roli kogoś w rodzaju charyzmatycznego proroka, a jego spłatą długu ma być powrót z Mediolanu, gdzie robi karierę naukową i bryluje wśród elity intelektualnej, do Neapolu, oraz małżeństwo z piękną, ale nie dorastającą mu intelektualnie do pięt Giulianą. Nawiasem mówiąc, to kolejna niesamowita bohaterka, a ja chętnie przeczytałabym powieść Ferrante o losach jej i Roberto po ślubie.

 

Mogłabym pisać bez końca o „Zakłamanym życiu dorosłych”, jego wielowarstwowości, ukrytych znaczeniach, przemyconych treściach, kunsztownie stworzonych postaciach, ale chciałabym, żebyście odkryli wyjątkowość tej prozy sami. Jej czytanie przypomina degustację wina przez sommeliera – im bardziej wytrawny i uważny czytelnik, tym lepiej oceni barwę, klarowność, lepkość oraz złożony bukiet tej prozy ;) . Wybaczcie te kulinarne porównania, ale książka Ferrante ma w sobie tak dużą dawkę sensualności, że nie sposób odbierać jej zmysłowo! Gorąco polecam!

 

Za egzemplarz do recenzji dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sonia Draga

*  Tłumaczenie cytowanych fragmentów pochodzi ze znakomitego artykułu Jakuba Zgierskiego: https://www.dwutygodnik.com/artykul/7743-inteligenci-bez-tradycji.html





„Herbaciane róże” - Wzruszająca opowieść o tym, że choć prawda wyzwala zrywając bez znieczulenia opatrunki pozorów i kłamstw to przecież nawet stare, jątrzące się latami, zaniedbane rany da się uleczyć balsamem przebaczenia i miłości.

  Miłość to nie jest przygoda. Ma smak całego człowieka. Ma jego ciężar gatunkowy. I ciężar całego losu. Nie może być chwilą. Wieczność czło...