sobota, 30 stycznia 2021

"Sekretne życie pszczół" - książka, która zapada w duszę i w serce, do której się wraca - RECENZJA Z ARCHIWUM BLOGA PRZED PREMIERĄ KOLEJNEGO WYDANIA

 


„Sekretne życie pszczół” Sue Monk Kidd to jedna z moich ukochanych książek, takich, do których się wraca całe życie. Teraz okazją do jej przypomnienia stało się wznowienie tej zapadającej w duszę i serce powieści przez Wydawnictwo Literackie w przepięknej szacie graficznej, która natychmiast przyciąga wzrok. Po tak wydaną książkę ręce same się wyciągają.

 

Po raz pierwszy czytałam ją przed laty, gdy została wydana w Polsce niedługo po swojej premierze w Stanach Zjednoczonych. Jednak z dobrymi książkami jest tak, jak z dobrym winem. Z czasem zyskują tylko na wartości. Mam wrażenie, że lektura „Sekretnego życia pszczół” za każdym razem sprawia mi jeszcze więcej radości niż poprzednio. A muszę wspomnieć, że poza przeczytaniem książki obejrzałam chyba trzykrotnie jej, skądinąd bardzo udaną, ekranizację! Szczerze mówiąc, mogę tylko szczerze pozazdrościć tym, którzy lekturę tej cudownej i mądrej książki mają dopiero przed sobą, choć nie ukrywam, że cieszę na powrót do świata wykreowanego przez Sue Monk Kidd na kartach tej ujmującej powieści.

 

Narratorką tej historii, dziejącej się w połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, w Karolinie Południowej, jest czternastoletnia Lily. Wrażliwa i nad wiek rozwinięta dziewczynka, która musi zmagać się z ciężarem przerastającym możliwości nawet dorosłego człowieka. Mając cztery lata, wskutek tragicznego zbiegu okoliczności, Lily zastrzeliła swoją matkę. Odtąd wychowuje ją oschły, apodyktyczny ojciec, który za jedyny skuteczny środek wychowawczy uznaje wymyślne kary w rodzaju klęczenia godzinami na kaszy. Jedyną osobą która, mimo pozorów surowości, otacza Lily prawdziwą czułością i opieką jest ich czarnoskóra pomoc domowa, Rosaleen., o której młodziutka bohaterka mówi: „…jej serce było delikatniejsze aniżeli skórka kwiatu i kochała mnie do szaleństwa”. Lily w skrytości tęskni jednak za matką, po której zostało jej tylko jedno zdjęcie, para rękawiczek, i tajemniczy obrazek z Czarną Madonną i napisem na odwrocie ”Tiburon, Kar. Płd.” Dziewczynka godzinami marzy o tym, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o nieżyjącej matce, a ów tajemniczy Tiburon, miejscowość oddalona o zaledwie dwie godziny drogi od jej domu, jawi się jej niczym Ziemia Obiecana.

 

Tak jak wspomniałam powyżej, akcja toczy się na południu Stanów Zjednoczonych, w gorącym okresie przemian, gdy teoretycznie czarnoskórzy mieszkańcy zyskują nowe prawa, w tym prawo do głosowania, ale w praktyce rasizm pleni się wciąż jak chwasty. Nieustannie dochodzi do nowych aktów agresji, bo biali mieszkańcy Karoliny nie mogą przełknąć zniewagi jaką, w ich odczuciu, jest zrównanie praw białych i czarnych obywateli. Chwiejna równowaga może być zachowana tylko pod warunkiem, że jedni i drudzy, jak dotąd, będą żyli OBOK siebie, a nie razem. W jednym z fragmentów książki Sue Monk Kidd wkłada w usta Lily takie słowa: „Skąd pochodzisz? (…) To najczęściej zadawane pytanie w całej Karolinie Południowej. Chcemy wiedzieć, czy jesteś kimś z naszej paczki, czy wasz kuzyn zna naszą kuzynkę, czy wasza młodsza siostra chodziła do szkoły z naszym starszym bratem, czy chodzisz do tego samego kościoła baptystów co nasz były szef. Szukamy miejsc, w których zazębiają się nasze historie. Bardzo rzadko jednak zdarza się, by Murzyn pytał kogoś białego, skąd pochodzi, ponieważ nic z tego i tak nie wyniknie; ich historie raczej się ze sobą nie krzyżują.”

 

W pewnym momencie dochodzi do zatargu ukochanej opiekunki Lily, Rosaleen, z grupką miejscowych zajadłych rasistów. W efekcie ta ostatnia ląduje w więzieniu gdzie, za cichym przyzwoleniem szeryfa, zostaje dotkliwie pobita przez swoich prześladowców. Gdy Rosaleen zostaje przewieziona do szpitala, czternastoletnia Lily właściwie ją porywa, bojąc się o jej życie, i kierowana impulsem, wyrusza z nią do Tiburonu, swojej Ziemi Obiecanej, w której chce poszukać też śladów swojej matki. Czarna Madonna z obrazka – pamiątki po matce, zaprowadzi obie uciekinierki do gościnnego domu sióstr Boatwright, noszących imiona wiosennych i letnich miesięcy: May, June i August. Lily będzie mogła pomóc August w pracy przy pszczołach, poznając ich sekrety, a przy okazji dowiadując się coraz więcej o sobie, i odnajdując wreszcie miłość, dobroć i akceptację.

 

Nie chcę zdradzać treści tej pięknej opowieści, to trzeba przeczytać. Mam też problem z wymienieniem mocnych punktów „Sekretnego życia pszczół”, bo dla mnie ta książka ma wyłącznie mocne strony. Pierwszym, co trafia do czytelnika jest piękny, poetycki język, którym posługuje się Sue Monk Kidd. To język charakterystyczny dla tej autorki, czytałam dotąd jej trzy książki, i wszędzie rozpoznaję ten sam styl. Połączenie prostoty z pewną poetyką, w idealnych proporcjach. Ot, choćby taka mała próbka: „Kiedy noc uderzyła mnie w twarz, miałam ochotę się roześmiać.” Polski przekład, autorstwa Andrzeja Szulca, jest doskonały, tak samo jak było w przypadku tłumaczenia „Czarnych skrzydeł” przez Martę Kisiel-Małecką. Również bohaterowie powieści Sue Monk Kidd to ludzie z krwi i kości, skomplikowani, reagujący często w sposób niewytłumaczalny, budzący emocje od miłości do nienawiści. Każda postać w „Sekretnym życiu pszczół” jest dopracowana, wręcz dopieszczona przez autorkę. Myślę, że właśnie to przesądziło o wielkim powodzeniu ekranizacji, naprawdę trudny byłoby zepsuć tak dobry gotowy materiał na film, z tak wyrazistymi bohaterami! Wrażliwa, ale silna i mądra Lily, buntownicza i pyskata Rosaleen o złotym sercu, mądra i zrównoważona August, kapryśna i gniewna June, wreszcie krucha i nadwrażliwa May, która „…ma serce na samym wierzchu.” Sue Monk Kidd nadała ludzkie cechy nawet podłemu ojcu Lily, budząc w czytelniku współczucie. Kolejną perełką w tej historii jest mnóstwo wiadomości o życiu pszczół, wplecionych w całą historię jak kolorowe nitki w kilimie, tworzące jego wzór. Ta opowieść, choć nie brak  niej technicznych konkretów, jest przecież metaforą ludzkiego życia, poszukiwania wolności i prawdy. Kiedy myślę o „Sekretnym życiu pszczół”, to słyszę ich kojące brzęczenie, czuję zapach i słodycz złocistego miodu, ale pamiętam też o możliwości bolesnego użądlenia.

 

Na koniec pewna ciekawostka związana z Czarną Madonną pojawiającą się w książce. Byłam nią zaintrygowana, ponieważ na niektórych okładkach wydań „Sekretnego życia pszczół” pojawił się słoik miodu z naklejonym na nim obrazkiem … polskiej Czarnej Madonny! Tymczasem w książce, w jednej z rozmów Lily z August, pojawia się wyjaśnienie, że Madonna z obrazka, który siostry Boatwright naklejają na słoikach z produkowanym u nich miodem to Czarna Madonna z Breznicharu w Czechach. Przeprowadziłam drobne śledztwo, buszując w przepaściach Internetu, i znalazłam prawdopodobny wizerunek Madonny, o której mowa w książce. Powiedziałabym nawet, że bardzo prawdopodobny, bo opis z książki pokrywa się z tym, co widać na obrazku. Niejako przy okazji znalazłam też obraz Naszej Pani w Łańcuchach, namalowany przez Nica Phillips’a, zainspirowany pewną historią opowiedzianą w książce. Dołączam je do recenzji, jako ciekawostkę. A książkę po prostu z całego serca polecam, również tym wszystkim, którzy oglądali już film – z pewnością i tak nie będziecie się nudzić czytając!

 

A ja już zacieram łapki na myśl o najnowszym wydaniu w baśniowej okładce! Będzie moje ;) !!!



poniedziałek, 11 stycznia 2021

„Ta sama rzeka”, opowieść o budowaniu na zgliszczach RECENZJA PRZEDPREMIEROWA!

 


Kiedy po raz pierwszy przeczytałam zapowiedź nowej powieści Edyty Świętek, „Ta sama rzeka”, przyznaję, że bardzo się ucieszyłam. Pomyślałam, że jestem bardzo ciekawa jak temat miłości dwojga dojrzałych ludzi opowie ta mistrzyni wciągających sag, której książki w mojej rodzinie wyrywamy sobie nawzajem z rąk. Uradowała mnie zatem bardzo świąteczna niespodzianka od Wydawnictwa Pascal, które swoim recenzentom podarowało możliwość wcześniejszej lektury. Zabrałam się do niej z zapałem, wywarła jednak na mnie tak duże wrażenie, że przed napisaniem recenzji musiałam ją sobie przemyśleć. Od razu, od momentu przeczytania zapowiedzi, a potem pierwszych rozdziałów, niemal automatycznie, gdzieś w środku „zagrała” mi piosenka „Czy te oczy mogą kłamać?” z nieśmiertelnym tekstem Agnieszki Osieckiej:

 

A gdy się zejdą, raz i drugi,
kobieta po przejściach, mężczyzna z przeszłością,
bardzo się męczą, męczą przez czas długi,
co zrobić, co zrobić z tą miłością.

 

W książce „Ta sama rzeka” kobietą po przejściach jest Małgorzata, na pozór żona idealnego, kochającego Piotra i mama Szymona. Niestety, na pozór. Piotr to wzorcowy przykład psychopaty maskującego się znakomicie przed otoczeniem i pokazującego swoje prawdziwe oblicze tylko wobec osób od niego słabszych lub zależnych. W tym wypadku wobec żony i syna. Od pierwszych stron szczerze znienawidziłam Piotra nękającego Małgorzatę na dziesiątki sposobów, stosującego wobec niej przemoc psychiczną, seksualną i ekonomiczną. Zaszczuta kobieta odlicza dni, miesiące i lata do osiemnastki syna planując ucieczkę od męża – tyrana. Bohaterka „Tej samej rzeki” realizuje konsekwentnie plan, który w przyszłości ma jej dać wolność. Niestety, w momencie, w którym ją poznajemy, napotyka na pierwszą nieplanowaną przeszkodę.

 

Jedynym azylem Małgosi jest praca, na którą mąż kiedyś nieopatrznie jej pozwolił, choć teraz wykorzystałby każdy chwyt poniżej pasa byle ten błąd naprawić. I to właśnie w pracy kobieta poznaje Darka, mężczyznę, który kiedyś, w przeszłości, jako nastolatek, podkochiwał się w niej, i którego uczucia odżywają w momencie spotkania. Niestety, Darek też tkwi w nieszczęśliwym związku, w którym znalazł się z powodu banalnej wpadki i poczucia odpowiedzialności za poczęte dziecko. Po latach jego sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej z powodu postępującej choroby żony. Jako człowiek odpowiedzialny i prawy wywiązuje się ze wszystkich obowiązków, ale widok kobiety, w której był kiedyś szczerze zakochany burzy w nim wszelkie bariery. Uświadamia sobie tym boleśniej ile stracił wiążąc się z poczucia odpowiedzialności, a nie z prawdziwej miłości.

 

Czy dwoje tak poharatanych przez życie ludzi ma jakiekolwiek szanse na szczęście i miłość? Jeśli spodziewacie się klasycznego romansu to od razu ostrzegam – „Ta sama rzeka” wykracza poza proste schematy i pokazuje miłość niemożliwą, zakazaną, obarczoną poczuciem winy, ze wszystkimi jej konsekwencjami. Byłoby krzywdzące zaklasyfikowanie tej powieści jako typowo miłosnej. Tak naprawdę to jest opowieść o budowaniu siebie od nowa. O stawianiu nowego gmachu na zgliszczach starego, co zawsze jest dużo bardziej skomplikowane niż budowa od zera, nieobarczona koniecznością wywożenia gruzów, burzenia starych ścian, ubrudzenia się i umęczenia zanim się w ogóle zacznie. Podoba mi się ogromnie pewien fragment – refleksja Małgorzaty:

– Po prostu myślę o tym, że w życiu ważne jest szczęście – odparła. – Ale nie w postaci fuksa, dzięki któremu wszystko z łatwością przychodzi. I nie w postaci wygranej w lotto. Sami je budujemy. Niekiedy idzie nam mozolnie jak układanie cegieł z odzysku. Bywa, że mija

wiele czasu, zanim znajdziemy te odpowiednie, pasujące do naszej wizji. Wśród nich mogą się trafić zmurszałe i jeśli zostaną użyte, budowla nie będzie dość silna, by przetrwać wichry i burze. Czasami popełniamy błąd, biorąc tę niewłaściwą i kładąc ją pomiędzy dobre. Wtedy trzeba rozebrać kawałek konstrukcji i dokonać wymiany – mówiła zapalczywie, z niepodobnym do niej zaangażowaniem. – To jest bolesne, bo nikt nie lubi wracać do punktu wyjścia i zaczynać pracy od nowa. Można odczuwać strach, że nie wystarczy czasu na osiągnięcie upragnionego celu. Ale trzeba próbować naprawiać błędy.

 

Edyta Świętek w swojej książce pokazuje w sposób bardzo mocny, miejscami wstrząsający, na czym polega odbudowywanie siebie po toksycznym, przemocowym związku. Małgorzata, wychowanka domu dziecka, z wyjątkowo dramatyczną historią, nawet jak na takie miejsce, jest doskonałym, wręcz wymarzonym łupem dla psychopaty w rodzaju Piotra. Jej wrodzona niepewność, brak poczucia własnej wartości, brak oparcia w rodzinie sprawiają, że pozwala mężowi przesuwać kolejne granice i nawet tego nie zauważa. Nie zapala się jej czerwona lampka nawet wtedy, gdy Piotr stosuje wobec niej obrzydliwą przemoc seksualną pod przykrywką mężowskiej namiętności. Daje sobą manipulować całymi latami, jak klasyczna ofiara. Edyta Świętek stworzyła w swojej książce przejmujące studium toksycznej relacji. Tej książki nie da się czytać spokojnie, od początku aż do samego, pełnego dramatycznych zwrotów akcji, końca! Autorce udała się trudna sztuka utrzymania uwagi czytelnika od pierwszej aż do ostatniej strony!

 

Tak jak napisałam wcześniej – ta książka opowiada o budowaniu na zgliszczach. Małgorzacie trafiły się w tym budowaniu bardzo zdradliwe cegły, takie, pod którymi czaił się jadowity wąż. Czy da się budować na zmarnowanym życiu? I czy można faktycznie mówić o zmarnowanym życiu i zmarnowanych latach czy może póki życia, póty nadziei? Bo, jak mówi piosenka:

 

A gdy się czasem w życiu uda,
kobiecie z przeszłością, mężczyźnie po
przejściach.
Kąt wynajmują gdzieś u ludzi
i łapią, i łapią trochę szczęścia.

 

Czy Małgorzacie i Darkowi uda się „złapać trochę szczęścia”? I czy możliwe jest bezkarne wyjście ze związku z psychopatą? A co z klątwą genów, czy syn Małgorzaty i Piotra może wyjść niedraśnięty z takiej rodziny? To tylko niektóre z pytań, jakie stawia czytelnikowi Autorka w swojej książce. Książce, która wzrusza, wstrząsa, potrząsa czytelnikiem. Zmusza do refleksji, daje nadzieję, ale i ostrzega. Gorąco polecam!

 

Za egzemplarz recenzyjny oraz możliwość przedpremierowego przeczytania powieści dziękuję Wydawnictwu Pascal.



 


„Herbaciane róże” - Wzruszająca opowieść o tym, że choć prawda wyzwala zrywając bez znieczulenia opatrunki pozorów i kłamstw to przecież nawet stare, jątrzące się latami, zaniedbane rany da się uleczyć balsamem przebaczenia i miłości.

  Miłość to nie jest przygoda. Ma smak całego człowieka. Ma jego ciężar gatunkowy. I ciężar całego losu. Nie może być chwilą. Wieczność czło...