wtorek, 17 września 2019

"Narzeczona z getta", opowieść o miłości w czasach zarazy - RECENZJA PRZEDPREMIEROWA!!!



„Na wojnie każda miłość jest dobra. Trzeba kogoś kochać, bo to jedyne lekarstwo na rany głów i szerzący się świerzb. Jeśli się kocha, wystarcza sił, aby walczyć”.

Podejrzewam, że wielu z Was kojarzy nazwisko Sabiny Waszut oraz tytuły jej poprzednich książek i, podobnie jak dla mnie, i dla Was są to dobre skojarzenia. Nie będę tutaj wymieniała wszystkich, wspomnę choćby debiutanckie, świetnie przyjęte przez czytelników oraz krytyków „Rozdroża”. Doceniając kunszt Autorki, z dużą ciekawością przyjęłam zapowiedź jej najnowszej powieści, „Narzeczona z getta”. Jej premiera jest zapowiedziana na najbliższą środę, 18 września, a ja, dzięki uprzejmości Wydawnictwa Książnica, miałam okazję i przyjemność przeczytać ją przedpremierowo.

Ta opowieść zaczyna się od …starej szafy. Nie wiem jak Wam, ale mnie przepastne, stare szafy zawsze już będą się kojarzyły ze światem Narnii wykreowanym na kartach powieści C. S. Lewisa, a potem pięknie przeniesionym na ekran w kolejnych filmach. Podobnie ten użyteczny mebel kojarzy się bohaterce najnowszej powieści Sabiny Waszut, Barbarze. Niestety, nie jest to jej jedyne skojarzenie. Ale nie uprzedzajmy faktów. Barbara to młoda mężatka, z wykształcenia farmaceutka, chwilowo na utrzymaniu męża, z którym zdążyła po ślubie zwiedzić kawał świata korzystając z faktu, że jego praca wymaga wyjazdów w różne egzotyczne zakątki. Teraz jednak młode małżeństwo wróciło do Polski, kupiło dom i zaczyna wić sobie gniazdko. Ale skrytych potrzeb Basi nie zaspokajają meble z Ikei. Chciałaby urządzić swój dom przedmiotami z duszą. I właśnie dlatego, gdy przyjaciółka jej zmarłej teściowej nieoczekiwanie proponuje jej starą, przedwojenną szafę w prezencie, bez wahania decyduje się ją przygarnąć. Nie wie jeszcze, że ten mebel faktycznie ma duszę. Zaklętą między skrzypiącymi deskami duszę minionych czasów i dawnych właścicieli. Duszę, która koniecznie chce zostać usłyszana i wysłuchana.

Sabina Waszut pięknie konstruuje swoją opowieść unikając wszelkich potencjalnych płycizn, na które taki wątek mógłby zepchnąć fabułę. Tu nie ma miejsca na tanie chwyty czy ckliwy romantyzm, choć jednym z głównych motywów tej książki jest miłość. Stara szafa ma wiele znaczeń. Nie tylko przechowuje stare historie. Dla Barbary jest też symbolem jej własnych lęków i demonów, obiektem fascynacji i jednocześnie narzędziem psychicznych tortur. Poszukując odpowiedzi na swoje pytania, rusza śladem dawnych właścicieli starej szafy i mozolnie odkrywa powikłane losy pewnej żydowskiej rodziny, która dostała się między żarna naszej bolesnej, okrutnej historii i została przez nie przemielona. Barbara musi jednocześnie stawić czoła własnym lękom oraz niewiarygodnie trudnej historii poprzednich właścicieli szafy. Czy uda się jej doprowadzić swoje śledztwo do końca? Czy będzie w stanie udźwignąć prawdę o sobie oraz o losach nieznanych jej ludzi, z którymi połączył ją stary mebel?

Celowo nie chcę Wam zdradzać nawet najmniejszej części fabuły. Autorka w każdym kolejnym rozdziale odkrywa maleńki kawałek historii Barbary oraz tego, co działo się z właścicielami szafy. Pierwsza część książki toczy się współcześnie, druga to przywołanie wydarzeń z czasów Drugiej Wojny Światowej. Świetnym zabiegiem literackim jest zderzenie współczesnej traumy, która dotknęła Basię z wojenną traumą Sary, dziewczyny z rodziny, do której należała szafa. Pomimo tego, że bohaterkę książki dotknęło ogromne cierpienie, w porównaniu z tym, które zmiażdżyło tamtych ludzi, wszystko odzyskuje właściwe proporcje. Nasze najgorsze lęki bledną wobec tego, co spotykało ludzi w czasach wojny. A dokładniej, co spotykało żydowskie rodziny.

„Narzeczona z getta”, tak jak już wcześniej wspomniałam, to również opowieść o miłości. O różnych jej rodzajach, odcieniach, barwach. O miłości rodzicielskiej, siostrzanej, przyjacielskiej, ale i o miłości małżeńskiej, narzeczeńskiej, młodzieńczej. A także o miłości do życia. Miłości, która może stać się zarówno przyczyną zguby jak i ocalenia. Szczególnie wyraźnie pokazuje to wątek Sary i jej ukochanego Janka, ale również wątek Hannah. Nawet wtedy, gdy świat wokół wariuje, ludzie chcą kochać i być kochani. „Jakby wbrew temu, co dzieje się dookoła, plastrem na wszelkie zło, do którego ludzie powoli przywykają, jest właśnie małżeństwo. Prawie w każdy piątek w którymś z domów odbywa się ceremonia zaślubin. (…) Goście szepczą: «Rozmnażajcie się», choć tak naprawdę nikt nie chce, aby jakiekolwiek dzieci przychodziły na świat. «Poczekajcie, aż to się skończy, poczekajcie, aż wróci dawny  świat», dopowiadają w myślach. Wszyscy mają świadomość, że młodzi czekać nie będą. Wojna to czas, w którym chce się przeżyć wszystko, chce się zachłysnąć małżeństwem, rodzicielstwem, życiem. Kto wie, ile pozostało czasu, aby się tym cieszyć”. ( str. 210 – 212 )

„Narzeczona z getta” to opowiedziana pięknym, ale bardzo oszczędnym, wyważonym językiem historia miłości i nienawiści, życia i śmierci, nadziei wbrew nadziei. Nasza Noblistka, Wisława Szymborska, w swoim wierszu „Obóz głodowy pod Jasłem” napisała takie znamienne słowa:

„Hi­sto­ria za­okrą­gla szkie­le­ty do zera.
Ty­siąc i je­den to wciąż jesz­cze ty­siąc”.

A ja powiedziałabym, że książka Sabiny Waszut, nadając imiona, nazwiska oraz konkretne twarze bohaterom tamtych dni, wydobywa ich historie z mroków zapomnienia i sprawia, że czytelnik z nową wrażliwością odczytuje dramat Holocaustu oraz dramat narodu żydowskiego. Potrzebujemy takich historii.

Gorąco polecam! To książka, dla której warto zarwać noc. Budzi pamięć.

niedziela, 1 września 2019

"Bezsenne nocy, senne dni", czyli o pokrewieństwie z Barbarą Niechcic i jego skutkach ;)



Bardzo lubię niesztampowe powieści obyczajowe, a Alina Białowąs należy do tych polskich autorek, które z powodzeniem unikają sztampy i wszelkiego rodzaju schematów w swoich książkach. Znając jej poprzednie powieści ( mowa o świetnej serii o Karolinie, którą recenzowałam ), tym bardziej nie mogłam się doczekać najnowszej. Ta autorka ma bowiem dar bezpardonowego wyrzucania czytelnika z jego strefy psychicznego komfortu i zmuszania go do głębszej analizy zachowań bohaterów czy też wydarzeń opisanych w fabule. A dlaczego użyłam określenia „bezpardonowego”? Ano dlatego, że bohaterowie książek Aliny Białowąs nierzadko doprowadzają czytelnika do ciężkiej irytacji, która zmienia się w przerażenie, gdy niektóre ich cechy nagle odnajdujemy w sobie.

„Bezsenne noce, senne dni” to opowieść o Ewelinie, kobiecie dojrzałej, mężatce z trzydziestoletnim stażem, która nagle, z powodu banalnej naprawy latarni za oknem jej małżeńskiej sypialni, podczas bezsennych nocy zaczyna niekończącą się analizę swojego małżeństwa. Analizę, która stopniowo prowadzi ją do przerażających wniosków. Ale nie uprzedzajmy faktów. Bohaterka książki, obecnie farmaceutka, to kobieta żyjąca legendą o swoim ziemiańskim pochodzeniu. Legendą, bo do kilku zdań wypowiedzianych kiedyś w emocjach przez ciotkę, młoda Ewelina dopisała sobie całą pasjonującą historię. A wszystko po to, by się upewnić we własnej wyjątkowości, utwierdzić w przekonaniu o tym, że zasługuje na wszystko, co najlepsze. Cóż z tego, skoro zamiast księcia, spotyka na swojej drodze zwykłego chłopaka ze wsi, Radka, który, już jako magister agrotechniki i inżynier leśnictwa Radosław Klofta, zostaje jej mężem. Nikt Eweliny nie zmusza do małżeństwa, prawdę mówiąc, ona sama wybiera swój los uwodząc Radka i zachodząc w nieplanowaną ciążę. Decyzja o małżeństwie, choć wymuszona okolicznościami, wydaje się być jedyną właściwą. Jak w setkach i tysiącach podobnych przypadków w czasach młodości obojga bohaterów, czyli w latach siedemdziesiątych. Przypomnijmy, że wolne związki czy konkubinaty nie cieszyły się wtedy taką akceptacją jak obecnie.

Czytelnik, poznając stopniowo historię znajomości i małżeństwa Eweliny i Radka, początkowo czuje empatię wobec głównej bohaterki i zastanawia się jakim typem jest jej mąż, skoro aż tak dalece zalazł jej za skórę. Jednak z każdą kolejną kartką farmaceutka, mimo metrykalnej dojrzałości, zaczyna coraz bardziej denerwować czytelnika niedojrzałością emocjonalną. A już sposób, w jaki Alina Białowąs prowadzi fabułę na kilkudziesięciu ostatnich stronach, wybija czytelnika kompletnie z rytmu pokazując całą historię w innym świetle i burząc wszelkie, jak by się wydawało wiarygodne, wyobrażenia o tym, co działo się przez trzydzieści lat między dwojgiem bohaterów.

Pewnie wielu z Was zastanawiało się, czemu do zapowiedzi swojej recenzji na blogu, na facebooku, wykorzystałam zdjęcie bohaterki znakomitych książki i filmu „Noce i dnie”, Barbary Niechcic. A nie stało się to przypadkiem. Otóż Ewelina z „Bezsennych nocy, sennych dni” Aliny Białowąs to taka współczesna Barbara Niechcic. Domniemana ziemianka, która tak bardzo skupia się na tym, co POWINNA mieć i co by się jej należało, że dostaje swoistej emocjonalnej zaćmy i nie dostrzega człowieka, z którym przyszło jej żyć, w całej jego złożoności. Zachowuje się, pomimo przekroczonej pięćdziesiątki, jak rozkapryszona dziewczynka w piaskownicy, która w złości łamie swoje grabki i łopatkę, bo chce koniecznie mieć takie same jak koleżanka obok. I w furii nie zauważa, że koleżanka ma identyczne zabawki, różniące się tylko kolorem… Tyle, że tamta przeżywa dzięki nim radość budowania zamiast skupiać się na tym, że mogłaby dostać lepszy zestaw…

Bardzo lubię czarne poczucie humoru Aliny Białowąs i jej umiejętność kreowania wyrazistych, boleśnie wręcz prawdziwych bohaterów. Zdarzyło mi się poznać i w prawdziwym życiu niejedną taką Ewelinę… A przecież to nie jedyna godna uwagi postać. Wspaniała jest matka Eweliny ( jak dobrze, że w polskich książkach coraz częściej zaczyna się pokazywać prawo do życia pełną piersią seniorów! ), świetnie pokazana jest jej koleżanka z apteki, syn czy pewien tajemniczy przyjaciel matki. Na szczególną uwagę zasługuje postać spotkanej w pociągu Julii, zwróćcie na nią uwagę, bo jest w pewien sposób symboliczna. Nie zdradzę jednak dlaczego, pozostawiam Wam odkrycie wszystkiego podczas lektury.

Podsumowując, chciałabym się z Wami podzielić jeszcze jednym wnioskiem – „Bezsenne noce, senne dni” powinny zostać wciągnięte na listę obowiązkową lektur dla narzeczonych, gdyby kiedykolwiek takowa powstała. To kolejna książka Aliny Białowąs, która działa na czytelnika otrzeźwiająco. Ale to bardzo potrzebne otrzeźwienie. A dzięki lekkości pióra Autorki oraz jej starannej polszczyźnie zafundowane czytelnikowi zderzenie z rzeczywistością w żaden sposób nie umniejsza przyjemności z lektury. Pomimo irytującej bohaterki;). W przygotowaniu jest już drugi tom, „Leniwe wieczory, burzliwe poranki” i, wierzcie mi, czekam na niego z zapartym tchem ciekawa, co tym razem zrobi Ewelina;). Gorąco polecam tym z Was, którzy lubią literaturę obyczajową unikającą schematów!

Za egzemplarz recenzyjny dziękuję Autorce oraz Wydawnictwu Replika!


„Herbaciane róże” - Wzruszająca opowieść o tym, że choć prawda wyzwala zrywając bez znieczulenia opatrunki pozorów i kłamstw to przecież nawet stare, jątrzące się latami, zaniedbane rany da się uleczyć balsamem przebaczenia i miłości.

  Miłość to nie jest przygoda. Ma smak całego człowieka. Ma jego ciężar gatunkowy. I ciężar całego losu. Nie może być chwilą. Wieczność czło...