poniedziałek, 29 kwietnia 2019

"Pewnej zimy nad morzem", czyli o egzorcyzmowaniu rzeczywistości śmiechem ;) !



Lubicie komedie kryminalne? Podejrzewam, że co najmniej duża część z Was odpowiedziałaby, że tak, bo to gatunek bardzo popularny. Trudno się temu dziwić jeśli wziąć pod uwagę fakt, że łączy on w sobie to, co czytelnicy lubią najbardziej, czyli zagadkę kryminalną do rozwiązania oraz dużą dawkę humoru. Porządny trup i porcja śmiechu gwarantują relaks i swoiste SPA dla zmęczonego codziennością ducha. Nie będę ukrywała, że i ja kocham komedie kryminalne i sięgam po nie zawsze z przyjemnością. A gdy w dodatku chodzi o książkę kogoś z moich ulubionych, sprawdzonych autorów, przyjemność jest podwójna. I taką właśnie przyjemność zafundowałam sobie w ostatnich dniach sięgając po najnowszą książkę Iwony Banach, „Pewnej zimy nad morzem”. Obiecałam Wam jej recenzję jeszcze kilka dni temu, przepraszam za opóźnienie, ale nie zawsze da się wszystko zaplanować. Myślę jednak, że początek majówki, zwłaszcza takiej deszczowej majówki, sprzyja poleceniu porządnej komedii kryminalnej.

Tak jak już wspomniałam, bardzo lubię książki Iwony Banach i bawiłam się przednio również przy lekturze jej poprzednich komedii, ale „Pewnej zimy nad morzem” rozbawiło mnie wyjątkowo. Podoba mi się bardzo humor Autorki, który w tej konkretnej książce jest miejscami porządnie doprawiony ironią i sarkazmem, oparty na bystrej obserwacji świata i ludzi, wydobywający na światło dzienne absurdy ludzkich zachowań. Czytelnik zwija się ze śmiechu, ale gdzieś w głębi ducha zdaje sobie sprawę z tego, że opisane sytuacje, choć odpowiednio podkoloryzowane, są z życia wzięte. Ale do rzeczy! 

Senne miasteczko nad morzem, poza sezonem letnim właściwie wymarłe, ożywia nieoczekiwanie przyjazd do pensjonatu Magiczna Latarnia grupy blogerek zaproszonych przez aspirującą do miana pisarki Satanię, autorkę jednej książki o wymownym tytule „Demoniczny kochanek”. W tym samym czasie, dodajmy, że przed Bożym Narodzeniem, do niejakiej Genowefy Dziuby, zwanej potocznie Dziubową, czyli uroczo - upiornej staruszki cierpiącej na wszelkiego rodzaju fobie i wierzącej wszelkiej maści szarlatanom przyjeżdża niespodziewany i niechciany gość, spokrewniona z nią Julita. Do tego grona należy jeszcze doliczyć kwartet nieznośnych pań, których wiek metrykalny rozmija się niebezpiecznie z tym odczuwanym w sercu, przez co sieją zgorszenie w małomiasteczkowej społeczności, pewnego pana Stasia, którego wszyscy, ale to absolutnie wszyscy, chcą zabić, planując zamachy przy pomocy najbardziej nieprawdopodobnych narzędzi, z garnkiem bigosu na czele oraz stado kotów, do którego, między innymi, zaliczają się kot pornograficzny oraz koty antykoncepcyjne. Nie słyszeliście o takich gatunkach ;) ?! Zapewniam, że dużo tracicie! 

Zapomniałabym – gdzieś w tle plącze się jeszcze, last but not least*, niejaki umarnik. Umarnik jest pojedynczy, ale okaże się być postacią znacząco wpływającą na losy miasteczka. Taka mieszanka charakterów i temperamentów w jednym małym miasteczku musi okazać się zabójcza. I rzeczywiście, nie trzeba długo czekać, a pojawia się pierwszy, makabryczny trup, a ustaleniem jego tożsamości oraz szukaniem mordercy zajmuje się sympatyczny policjant Marek. Prywatnie syn Kazi, należącej do niesławnego żeńskiego kwartetu, który zamiast klepać bezmyślnie zdrowaśki urządza zbereźne, zakrapiane(!) imprezy, na których pojawiają się demony! Markowi pomaga w śledztwie Majka, córka właścicielki pensjonatu Magiczna Latarnia, w którym zatrzymało się stadko demonicznych blogerek. Trupy się mnożą i dublują, tropy mylą, ale czy to może kogokolwiek dziwić w miasteczku, którym zawładnął umarnik z grupą demoniątek? Bo te pojawiające się demony są takie lekko niedorobione, niewyrośnięte, bardziej właśnie demoniątka. Za to demoniczne blogerki nadrabiają za nie dziesięciokrotnie. Śledztwo wydaje się być od pierwszych chwil na straconej pozycji…

Mam nadzieję, że mój opis pozwolił Wam choć trochę wyobrazić sobie klimat książki, bo to on jest tutaj najważniejszy. Wspominałam na początku tej recenzji, że Iwona Banach jest kapitalnym obserwatorem rzeczywistości. I w swojej książce robi coś podobnego, co robił w kultowych dziś komediach Bareja – przekuwa zupełnie nieśmieszną, zgrzebną, irytującą rzeczywistość w kapitalną komedię. Skoro nie możemy nic poradzić na pewne zjawiska, egzorcyzujmy je śmiechem! Podejrzewam, że każdy z nas miał kiedyś lub, nie daj Boże, ma takiego sąsiada jak wspomniany pan Stanisław. Kogoś, komu nawet wiosenny świergot ptaków przeszkadza i jest zamachem na jego dobro osobiste. Albo taką znajomą jak Dziubowa, która wierzy w kosmitów, zatrute szczepionki i uzdrawiające piramidy. Znamy też, niestety, wirtualne ( i nie tylko ) towarzystwa wzajemnej adoracji, które w rzeczywistości są oparte na manipulacji przez silniejsze osobowości i lęku przed byciem wyrzuconym z grupy. Albo na zupełnie przyziemnych, czysto biznesowych zależnościach – ty mi coś, to i ja tobie coś w zamian. Autorka obnaża bezwzględnie takie mechanizmy. Robi to jednak przy pomocy humoru, dzięki czemu książka nie przygnębia czytelnika, ale go od początku do końca bawi do łez! Już dawno tak się nie uśmiałam podczas czytania! Szczęka i przepona mnie bolała! Chciałam Wam nawet wspomnieć o ulubionych scenach, ale było ich tyle, że mam problem z wyborem. Na pewno jednak na czele wysuwa się ta, w której Marek czyta, w celach instruktażowych, „Demonicznego kochanka”! Oraz scena z kotami antykoncepcyjnymi – popłakałam się ze śmiechu!

Podsumowując, powiem tylko tyle – jeśli potrzebujecie poprawy humoru i gwarantowanej dobrej zabawy podczas lektury, KONIECZNIE sięgnijcie po książkę „Pewnej zimy nad morzem” Iwony Banach. Nie tylko będziecie się świetnie bawić. Jestem przekonana, że docenicie również zmysł obserwacyjny Autorki. Bo choć jej książka to komedia kryminalna, świat w niej przedstawiony, po starciu z niego grubej warstwy humoru, jawi się czytelnikowi jako podejrzanie znajomy ;) ! Gorąco, gorąco polecam! A sama chyba będę wracała do tej książki za każdym razem, gdy będę potrzebowała dawki uzdrawiającego śmiechu!

Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Autorce!

* ostatni, ale nie mniej ważny

Wydawnictwo: Lucky
Liczba stron: 320
Data wydania: 10 kwietnia 2019

wtorek, 23 kwietnia 2019

"Świat w płomieniach" - czyli o czytelniku poobijanym - RECENZJA PRZEDPREMIEROWA!



Stali bywalcy mojego bloga wiedzą już dobrze, że jestem zagorzałą fanką serii „Owoc granatu” Marii Paszyńskiej i że czekam niecierpliwie na każdy kolejny tom. Przyznam jednak, że tym razem moja niecierpliwość mieszała się trochę z lękiem, bo dwie pierwsze części są na tak wysokim poziomie, że zastanawiałam się jak Autorka poradzi sobie z tak postawioną poprzeczką. Jednocześnie niecierpliwie czekałam na ciąg dalszy losów Halszki i Stefci, do których się zdążyłam przywiązać.   

Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Książnica dostałam wyczekiwany tom trzeci, „Świat w płomieniach”, jeszcze przed Świętami Wielkanocnymi, dzięki czemu mogłam zatopić się w lekturze przed oficjalną premierą. Słowo „zatopić” jest w tym wypadku jak najbardziej adekwatne, bo opowieść Marii Paszyńskiej znowu mnie pochłonęła bez reszty i sprawiła, że nie potrafiłam się od niej oderwać. Jest rok 1963, w Iranie zachodzą ciągłe zmiany i początkowo wszystko wskazuje na to, że są to zmiany na lepsze. Czterdziestoletnie Halszka i Stefania wiodą uporządkowane życie u boku swoich mężów. Wydawać by się mogło, że wojna odeszła w zapomnienie i wszystko wróciło do normy. Takie złudzenie dają też początkowe rozdziały opowieści: Halszka robi karierę w branży farmaceutycznej, wyjeżdża w liczne podróże, ale wraca z nich zawsze do swojego azylu, domu, który stworzyła wspólnie z Mehrdadem. Dla kogoś patrzącego z boku stanowią oni małżeństwo idealne, oparte na głębokiej, prawdziwej przyjaźni. Z kolei Stefania, która osiągnęła cel wychodząc za Jędrzeja jest podziwianą przez sąsiadów, piękną panią doktorową. Kobietą fascynującą i godną pożądania, kimś w rodzaju zmysłowej Maleny ze znakomitego filmu Giuseppe Tornatore. Różni się od bohaterki filmu jedynie typem urody, ale epatuje podobną zmysłowością i urzeka otaczającą ją tajemnicą. Wszyscy zazdroszczą doktorowi tak pięknej żony… Kiedy jednak Autorka pozwala czytelnikowi zajrzeć głębiej w życie obu sióstr, wejść niepostrzeżenie za próg ich domów, do ich kuchni i do sypialni, poznać ich myśli, okazuje się, że te sielskie obrazki mają niewiele wspólnego z rzeczywistością.  „Czas nie leczy ran, ale daje dystans, który sprawia, że można oswoić się z bólem, co zmniejsza cierpienie”. ( str. 18 )

No właśnie! W recenzji tomu drugiego ( patrz tutaj: https://www.facebook.com/OgrodKwitnacychMysli/photos/a.838193519625755/1688765111235254/?type=3&theater )  pisałam już, że obie bohaterki serii Marii Paszyńskiej są jak Kaj z baśni o Królowej Śniegu. Wojna wypaczyła im widzenie świata, pokazała go w krzywym zwierciadle. Doświadczenie ludzkiej podłości, niesprawiedliwości oraz niewyobrażalnego wręcz zła sprawiły, że noszą w sobie, niczym Kaj odłamki diabelskiego lustra, okruchy potwornych, raniących wspomnień. Okruchy, które kaleczą, a skaleczenia się jątrzą, bolą, i choć dobrze zakryte przed ludźmi, nie pozwalają normalnie funkcjonować. Chylę czoła przed Autorką za to, w jaki sposób pokazała zmagania z traumą ludzi, którym dane było doświadczyć bezwzględności wojny. Wydawać by się mogło, że tyle lat po niej nie ma już na ten temat nic więcej do powiedzenia. Ale Maria Paszyńska pokazuje w swojej książce ludzi dobrych, szlachetnych, wrażliwych, pełnych marzeń i ideałów, których doświadczenia wojenne zmroziły i sprawiły, że duchowo skarłowacieli. 

Co ważne, tym razem dane jest nam dostrzec pęknięcia w duszy Halszki, która pozornie najlepiej poradziła sobie z traumą syberyjskiego piekła. Wstrząsające jest też odkrycie cierpień Stefanii oraz …Jędrzeja. Portret dwojga poranionych ludzi krzywdzących się nawzajem, prześladowanych przez demony najgorszych wspomnień, jest wprost wstrząsający. Po lekturze tomu pierwszego nie cierpiałam Stefanii. Jej postępowanie i wybory z części drugiej też nie nastawiły mnie pozytywnie do tej bohaterki. Tymczasem Autorka zagrała swoim czytelnikom wręcz koncertowo na nosie odsłaniając w tomie trzecim wewnętrzne życie Stefanii, jej dylematy oraz pokazując skąd wzięły się pewne jej zachowania. I tym samym przypominając, że każdy z nas jest nieodkrytym lądem, pełnym ciemnych zakamarków, niebezpiecznych urwisk, studni bez dna, i że nikt nie rodzi się zły czy zepsuty, ale obrasta z czasem w doświadczenia, które go takim czynią. Jednocześnie tom trzeci odbrązowił też w pewien sposób Halszkę. Nie mogłam tak do końca pogodzić się z niektórymi jej wyborami. Choć wydawało się, że to ona jest najsilniejsza z trójki bohaterów, została również naznaczona okrucieństwami doznanymi na Syberii, i to uczyniło z niej w pewnym aspekcie życia kalekę krzywdzącą przy tym człowieka, który ją kochał. Jestem pełna podziwu dla sposobu, w jaki Autorka obnaża wnętrze swoich bohaterów i pokazuje jak długotrwałe oddziaływanie na życie ludzkie miały doświadczenia wojenne. Przypominam, akcja tomu trzeciego zaczyna się w roku 1963, a więc niemal dwadzieścia lat po zakończeniu Drugiej Wojny Światowej! 
 
Ale te świetnie, z wyczuciem i przenikliwością, nakreślone portrety bohaterów to nie jest jedyny walor „Świata w płomieniach”, choć już dla niego warto sięgnąć po książkę. Autorka opisuje bowiem przy okazji również przemiany zachodzące w tamtym czasie w społeczeństwie irańskim. Pokazuje jak reformy, które początkowo wydawały się zbliżać Iran w stronę zachodnioeuropejskich demokracji i czynić krajem otwartym przyczyniły się w pewnym momencie do załamania sytuacji i odbicia w przeciwnym kierunku – w stronę religijnego fundamentalizmu, zamknięcia i represji. Stało się tak nie bez winy Wielkiej Brytanii oraz Stanów Zjednoczonych, które wzięły odwet na rządzie Mosaddegha za nacjonalizację irańskiej ropy. „Mosaddegh stworzył Chomeiniego, bo pozwolił Irańczykom uwierzyć we własną moc sprawczą. W to, że Iran nie jest krajem Trzeciego Świata i nie potrzebuje pomocy Zachodu, jak wmawiano nam przez dziesięciolecia, by wielkie mocarstwa mogły zaspokajać tu swoje potrzeby i osiągać własne cele naszym kosztem”. – mówi Mehrdad do Elżbiety ( str. 292 ).  To, co byłoby niezrozumiałe jako suchy, historyczny wykład, widziane oczami bohaterów, żyjących w Iranie, kochających go i ze zgrozą obserwujących zachodzące zmiany, stało się jasne, logiczne i …przerażająco aktualne. Już kolejny raz czytając książki Marii Paszyńskiej mam mrożące krew w żyłach poczucie aktualności poruszanej tematyki. Zmiany zachodzące w Iranie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wzięły się z wykluczenia pewnych warstw społecznych, z krótkowzroczności jednych polityków i cynizmu pozostałych. Obserwując to wszystko, co dzieje się we współczesnej Europie mam wrażenie, że zachodzą tutaj podobne mechanizmy. Tym bardziej „Świat w płomieniach” zyskuje na aktualności. 

Pozostaje wątek jednej z drugoplanowych, ale ważnych bohaterek, który mnie zbulwersował i kompletnie rozbił psychicznie, a stało się tak ze względu na jego bolesne wręcz prawdopodobieństwo. Kolejny raz Autorka pokazuje, że w życiu nie zawsze istnieją tylko dobre rozwiązania, że czasem pozostaje wybór mniejszego zła, nie dlatego, żeby kogoś usprawiedliwić, ale żeby kogoś innego nie skrzywdzić jeszcze bardziej. Wybór, którego musi dokonać w pewnym momencie Halszka, przeraża i chwyta za gardło, a przede wszystkim wyrzuca czytelnika daleko poza strefę psychicznego komfortu. Sprawia, że czuje się poobijany, zły, a przede wszystkim obnażony, bo dostrzega całą złożoność sytuacji, w której znalazła się bohaterka i uwikłanie, z którego nie sposób się wyplątać. Nadal nie mogę się otrząsnąć po lekturze, a ten konkretny wątek tkwi we mnie jak zadra. 

Polecam Wam gorąco „Świat w płomieniach”! Maria Paszyńska po raz kolejny udowodniła, że jest w stanie sprostać wysoko postawionej już w poprzednich tomach poprzeczce, zachwycić czytelnika, urzec, ale też wstrząsnąć nim i porządnie go poobijać wewnętrznie. Lubię lektury, które we mnie zostają, uczą mnie czegoś nowego, zmuszają do głębokich refleksji. Książki Marii Paszyńskiej, oprócz tego, że zapewniają znakomitą rozrywkę wciągając czytelnika od pierwszych stron, równocześnie go edukują, uwrażliwiają i zmuszają do myślenia. Absolutnie ich nie przegapcie!!!   

Za egzemplarz recenzyjny dziękuję bardzo Wydawnictwu Książnica! 

Wydawnictwo: Książnica
Data wydania: 24 kwietnia 2019
Liczba stron: 320

niedziela, 14 kwietnia 2019

Z ARCHIWUM POPRZEDNIEGO BLOGA - „Świtezianki”, czyli bezcukrowa ballada o współczesnych wiedźmach



Chciałabym Wam dziś opowiedzieć o pewnej szczególnej książce, na którą czekałam bardzo niecierpliwie, bo urzekł mnie już sam pomysł wykorzystania dla potrzeb fabuły znanej ballady naszego wieszcza Adama Mickiewicza. Po takim wstępie każdy, kto trochę się orientuje w nowościach wydawniczych zapewne od razu się domyślił, że tą książką są „Świtezianki” Teresy Moniki Rudzkiej wydane przez Wydawnictwo Lucky. Balladę Adama Mickiewicza „Świtezianka” analizuje się obowiązkowo w szkole, więc generalnie każdy ją zna. A nawet jeśli ktoś zapomniał już szczegóły, nie jest trudno znaleźć cały tekst „Świtezianki” w Internecie, więc zachęcam, żeby go sobie odświeżyć.

Kim była Świtezianka z ballady? Zdradzoną dziewczyną, a jednocześnie mszczącą się okrutnie na kochanku nimfą, która wciągnęła go w odmęty jeziora Świteź. A kim są współczesne Świtezianki wykreowane na kartach najnowszej książki Teresy Moniki Rudzkiej? To trzy pokolenia kobiet z jednej rodziny. Pierwsza to twardogłowa, trzeźwo myśląca chłopka spod Tomaszowa, Zofia, która zostaje żoną dużo starszego od niej wdowca wychodząc z założenia, że, niczym w słynnej piosence zespołu 2 plus 1 „..dziewczyna przez świat nie może iść całkiem sama, życie jest życiem(…)”. Drugą bohaterką jest jej córka, późny i niespodziewany owoc niechcianych amorów jej męża – Barbara. Trzecią zaś, i jednocześnie główną bohaterką opowieści, tą, wokół której zbudowana jest cała fabuła, jest Nathalie, czyli córka Barbary z jej zawartego z czystej kalkulacji związku z bogatym Francuzem. I o ile babka i matka kierują się w życiu głównie zdrowym rozsądkiem i trzeźwym osądem sytuacji, o tyle Nathalie, jako pierwsza w tym klanie kobiet, podąża głównie za emocjami i złudzeniami. Beznadziejnie zakochana w Jimie, ukochanym koleżanki z pracy, jest gotowa na wszystko, żeby go zdobyć i do siebie przywiązać.

Książkę Teresy Moniki Rudzkiej nazwałabym hardcorową powieścią obyczajową z elementami magii. Tak, magii i wątków nadprzyrodzonych, które towarzyszą dwóm z trzech bohaterek dodając kolorytu i pazura całej opowieści. „Świtezianki” zakwalifikowałabym również jako powieść feministyczną. Autorka pokazuje silne kobiety bez złudzeń, współczesne wiedźmy biorące się z życiem za bary. Nawet jeśli któraś z nich, jak Nathalie, zapętli się i zamota w sieci własnych nieuporządkowanych pragnień, pozostałe pomagają jej się wyplątać a nawet, gdy zajdzie potrzeba, są gotowe przywołać ją do porządku silną ręką. Jednocześnie jednak feminizm u Teresy Moniki Rudzkiej to feminizm bez złudzeń, bo pokazuje ona również kobiecą małostkowość, zazdrość, zawiść i różne małe i duże świństewka i świństwa, które kobiety są w stanie sobie nawzajem zrobić. Innymi słowy, jest to literatura boleśnie pozbawiona nie tylko lukru, ale choćby łyżeczki zdrowszego cukru trzcinowego dodanej dla złagodzenia gorzkiego smaku. Równie mało złudzeń autorka wykazuje w stosunku do głównych męskich bohaterów, czyli Piotra Borowskiego i Jima. Zwłaszcza tego ostatniego. Jego bezduszność, lenistwo, egzaltacja i narcyzm rażą szczególnie w zderzeniu z jeszcze jedną ważną postacią kobiecą – Anastazją Bojanovą -Nastią, koleżanką Nathalie. Nastia uosabia z kolei to wszystko, co w kobiecości najlepsze – kobiecość kojącą, szlachetną, otwartą, łączącą ludzi. Jest jak kolorowy ptak wśród stada ponurych wron. Aż chciałoby się ją zobaczyć i ogrzać się w cieple jej obecności.

„Świtezianki” to świetna książka, a jej wielowarstwowość sprawia, że z pewnością każdy czytelnik odkryje coś dla siebie. Jestem przekonana, że interpretacji niektórych wątków będzie tyle samo, co czytelników, bo Teresa Monika Rudzka nie podsuwa gotowych odpowiedzi. Przeciwnie, ona się z czytelnikiem bawi, drażni go, prowokuje. Dla mnie bardzo ciekawym wątkiem był wątek czarnego ptaka towarzyszącego Nathalie oraz tajemniczego obrazu. Więcej jednak nie zdradzę, bo sami powinniście odkryć każdy poszczególny wątek i zinterpretować go dla siebie. Przy dużym ciężarze gatunkowym poruszanych tematów proza Teresy Moniki Rudzkiej jest jednocześnie bardzo lekka w odbiorze – sama pochłonęłam „Świtezianki” w jeden wieczór, bo narracja unosi czytelnika jak płynąca rzeka. Myślę, że każdy zinterpretuje „Świtezianki” inaczej, bo tak bywa w przypadku tak wielowątkowych powieści. Dla mnie to, między innymi, historia o miłości i zazdrości, straconych złudzeniach, o granicach odpowiedzialności za drugiego człowieka, o sile, ale i słabości kobiet, również, paradoksalnie, o sile marzeń i determinacji. Polecam ją z całego serca!

Za egzemplarz książki dziękuję Autorce oraz Wydawnictwu Lucky.

Wydawnictwo: Lucky Data wydania: lipiec 2017 Liczba stron: 304

środa, 3 kwietnia 2019

"Obcy powiew wiatru", czyli opowieść o człowieczeństwie - RECENZJA PREMIEROWA!!!



Obiecałam Wam wczoraj recenzję pierwszego tomu „Sagi nadmorskiej” Magdaleny Majcher, „Obcy powiew wiatru”. Tymczasem siedzę nad klawiaturą i kotłuje się we mnie wciąż tyle emocji, że zastanawiam się jak je uporządkować, żeby niczego nie uronić. Już dawno nie przeżyłam tak mocno lektury nowej książki, a czytam dużo, w dodatku wybieram różne gatunki, bo lubię literacki płodozmian. I choć nierzadko sięgam po literaturę czysto rozrywkową, to nawet wtedy wybieram bardzo sprawne pióro i ciekawe historie. Posunę się dziś do małej prywaty. Miałam okazję porozmawiać chwilę z Autorką na Targach Książki w Krakowie. Dobiegłam na spotkanie niemal w ostatniej chwili, ale się udało. I podczas tej rozmowy zdradziła mi, że pracuje nad sagą z wątkami historycznymi. A moja intuicja aż zaczęła wtedy wrzeszczeć z radości ;) . Miałam przeczucie, że to będzie bardzo ciekawa saga. Nie wzięło się ono znikąd. Wcześniej Magdalena Majcher urzekła mnie wnikliwością i mądrością w kreowaniu świata wojennej Warszawy w książce „W cieniu tamtych dni”. Pokazała w niej Powstanie Warszawskie w tak sugestywny sposób, że czytelnik wślizgiwał się w skórę ludzi tamtych czasów, zaczynał rozumieć ich motywacje, ową koszmarną plątaninę emocji wywołaną długą wojną, upokorzeniem przez okupanta, nadzieją na zmianę. Dla mnie to była najlepsza książka Magdaleny Majcher. No właśnie, była ;) . Aż do teraz.

Przesyłkę z „Obcym powiewem wiatru” dostałam w poniedziałek. Tutaj raz jeszcze muszę wyrazić zachwyt nad pomysłowością całej ekipy z Wydawnictwa Pascal oraz samej Autorki. Ta przesyłka dla recenzentów to był majstersztyk! Przemyślana w każdym calu! Brawo! Dorwałam się do książki jeszcze tego samego wieczoru i … przepadłam na amen! Na drugi dzień rano, gdy zadzwonił budzik, klęłam jak szewc, ale i tak nie żałowałam zarwanej nocy! Warto było!

Na początku poznajemy żyjącą w Lubomlu na Kresach, a konkretnie na Wołyniu, rodzinę Zielczyńskich. Właśnie świętują zdaną pomyślnie przez ukochaną córkę, Marcjannę, maturę. Janina i Władysław pękają z dumy, ale też ze wzruszeniem obserwują dorastającą córkę na progu samodzielnego życia. Tymczasem Marcjanna, zgodnie z prawami jej wieku, jest zawieszona między dzieciństwem a dorosłością, patrząca w przyszłość z lękiem, ale i z tęsknotą. Marząca o miłości, o studiach, rozdarta między miłością do Lubomla, w którym spędza większą część roku, a Woli Ostrowieckiej, w której żyją jej ukochani dziadkowie i ciocia z ukraińskim mężem i kuzynostwem. Typowa rozmarzona nastolatka, jak tysiące przed nią i po niej. Czytelnik od razu czuje sympatię do Marcjanny, do jej rodziców, i ulega urokowi tego przedwojennego świata. Magdalena Majcher pięknie pokazuje ten tygiel narodowości oraz religii, jakim był przedwojenny Wołyń. Tygiel w którym żyli obok siebie i ZE SOBĄ Polacy, Ukraińcy i Żydzi. W którym ludzie chodzili razem na niedzielne nabożeństwa, rozdzielali się dopiero przed kościołem i cerkwią, a wszelkie rodzinne uroczystości świętowali wspólnie, nie patrząc na wyznanie. Tak samo żyje rodzina Marcjanny, która po przyjeździe na wakacje do dziadków najpierw szuka towarzystwa ukraińskiej przyjaciółki. Świat jest piękny, a ludzie są dobrzy.

Jednocześnie jednak Autorka pokazuje jak ten sielski obrazek zaczyna się stopniowo rozsypywać. Nad wszystkimi kładzie się coraz większym cieniem widmo nadciągającej wojny. Atmosfera zagrożenia i napięcia sprawia, że pojawiają się pierwsze animozje między ludźmi. Zaczynają brać górę instynkty i nacjonalizmy. Podoba mi się sposób, w jaki Magdalena Majcher pokazuje eskalację nienawiści. Zaczyna się od maleńkich gestów. Takich, które łatwo jeszcze zbagatelizować, wytłumaczyć nieporozumieniem. Ot, młoda ukraińska sąsiadka nagle przestała się kłaniać babci Marcjanny i przychodzić do tej ostatniej. Ucieka zawstydzona na ich widok. Ale łatwo to wytłumaczyć złym wpływem męża, ukraińskiego nacjonalisty. Zbagatelizować.
Muszę się z Wami podzielić pewną wstrząsającą refleksją z lektury. Czytałam opowieść o losach Marcjanny i jej bliskich i zastanawiałam się czy zawsze jesteśmy podobnie ślepi na nadchodzące zło i niebezpieczeństwo? Tak łatwo oceniać nam ludzi żyjących w tamtych czasach. Ubolewać nad ich naiwnością, nad tym, że widząc, co wyczynia Hitler, łudzili się, że wojny nie będzie. Że widząc rosnącą wrogość ich ukraińskich sąsiadów, słysząc o pierwszych morderstwach, nie poszli po rozum do głowy i nie uciekali czym prędzej na drugi koniec świata. Że nie ratowali życia zostawiając dorobek całego życia. Tymczasem Magdalena Majcher pozwala czytelnikowi wejść w skórę jej bohaterów i poczuć, co znaczy zakorzenienie w konkretnym miejscu. Zwłaszcza dla ludzi starych, takich, którzy już dużo przeszli i zwyczajnie nie mają siły ruszać dalej. Ale pokazuje też inną, ważną rzecz. Człowiekowi o choćby przeciętnej wrażliwości i odporności psychicznej po prostu nie mieści się w głowie taka skala nienawiści i okrucieństwa, jaka spotkała Wołyniaków ze strony ich ukraińskich sąsiadów.

Gdyby ktoś zapytał mnie o czym jest „Obcy powiew wiatru”, powiedziałabym, że to opowieść o człowieczeństwie poddanym okrutnej próbie wojny i zagłady. Rodzinę Zielczyńskich oraz ich przyjaciół i znajomych dotyka wszystko to, co dotknęło setki rodzin żyjących na Kresach. Pogarszające się warunki życia. Zmieniający się kilkakrotnie okupanci, a wraz nimi zmieniające się, ale nigdy nie malejące, niebezpieczeństwo. Odzieranie z dorobku życia, a potem z godności. Upokorzenia. Rozczarowania. Bieda przechodząca w nędzę. Głód i choroby. Zsyłki na Sybir. Lęk o losy bliskich. Wywózki i śmierć przyjaciół. I wreszcie to najgorsze. Niewytłumaczalne do dziś. Nawet po tylu latach, czytając książkę Magdaleny Majcher, po raz kolejny pomyślałam, że takie ludobójstwa jak to na Wołyniu to nic innego jak chichot szatana. I tutaj muszę się przyznać, że bałam się jak Autorka poradzi sobie z niewyobrażalnie trudnym tematem rzezi wołyńskiej. Bo tak łatwo popaść w pułapkę eskalacji brutalnych obrazów. Po filmie Smarzowskiego ( choć i tak nie epatował okrucieństwem tak, jak by mógł ) przez tydzień nie mogłam spać, a przecież na wielu scenach po prostu zamknęłam oczy. Zastanawiałam się w jaki sposób opisze ten wątek Magdalena Majcher. I powiem Wam tylko jedno – wybrała kapitalne rozwiązania fabularne! Nie zdradzę szczegółów, powiem tylko tyle, że nie uciekając się do atakowania obrazami przemocy porusza tak mocno czytelnika, że łkałam czytając pewne fragmenty. Oszczędną i wyważoną narracją osiągnęła więcej niż osiągnęłaby brutalnymi opisami. Uderza czytelnika tak mocno, że brak tchu. Pani Magdo, dziękuję zwłaszcza za babcię Józefę. Przemówiła mocniej niż ktokolwiek inny. Od poniedziałku wieczorem nie umiem przestać o niej myśleć.

Celowo nie zdradziłam Wam prawie nic z treści książki. Sięgnijcie po nią koniecznie! To uniwersalny portret rodziny w obliczu wojny i nienawiści. Uniwersalna opowieść o tęsknocie za krainą dzieciństwa, o walce o zachowanie godności i nadziei. A przede wszystkim, to piękna opowieść o Kresach i Kresowiakach, o świecie, którego już nie ma, po którym pozostały tylko mogiły, a i te zaniedbane, zachwaszczone, ukryte przed światem. Tym ludziom należy się nasza pamięć. A Magdalena Majcher, podobnie jak zrobiła to w książce o Powstaniu Warszawskim, również i w tej wskrzesiła dawne światy. A dzięki wielkiej empatii i wrażliwości przeniosła tam swoich czytelników. Bo choć saga nosi tytuł „Saga nadmorska”, to ten pierwszy tom jest tak naprawdę o Kresach i Wołyniu. I o ludziach siłą przesadzonych w inne miejsce. A także o nadziei, która podnosi ze zgliszczy. Nie przegapcie tej książki! U mnie stanie na półce z ulubionymi.

Za egzemplarz recenzyjny ( przepięknie przygotowany! ) dziękuję serdecznie Wydawnictwu Pascal i Autorce!

wtorek, 2 kwietnia 2019

"Szept syberyjskiego wiatru", czyli szepty i koronki - RECENZJA PRZEDPREMIEROWA!!!



Już jutro premiera najnowszej książki Doroty Gąsiorowskiej „Szept syberyjskiego wiatru”, więc na koniec naszego wspólnego odliczania dni do premiery postanowiłam zachęcić Was ostatecznie do lektury …recenzją. Co prawda fanów twórczości tej Autorki do czytania jej książek namawiać nie trzeba, ale zawsze liczę się z tym, że na mój blog zajrzy ktoś, kto nie zna danego autora / autorki i będzie chciał się dowiedzieć, czego się spodziewać po lekturze. 

Ilekroć myślę o książkach Doroty Gąsiorowskiej, nasuwa mi się pewne pięknie brzmiące słówko francuskie. „Delikatesse”, czyli delikatność. To idealne określenie klimatu jej książek oraz polszczyzny, jaką się posługuje. W te opowieści wchodzi się jak w obraz. Pięknie namalowany, głównie pastelowymi barwami, rozświetlony słońcem. Czytelnik zaczyna czytać i mimowolnie się odpręża, reguluje mu się oddech i spada ciśnienie podniesione wariackim tempem życia. 

Tym razem bohaterką powieści jest Kalina, wnuczka tajemniczej Leonii Fiodorow. Kalina bardzo wcześnie straciła rodziców, a po ich śmierci wyjechała do swojej ciotki, Moniki, do Anglii. Niestety, nieuczciwa wspólniczka oszukała dziewczynę i jej ciotkę. Te przykre okoliczności zmuszają ją do przyjęcia oferty od nielubianej, a dokładniej, nieznanej babki. Zatem Kalina przyjeżdża do Polski, żeby podjąć pracę w należącej do seniorki rodu fabryce porcelany. Już w pierwszych chwilach po przyjeździe jej ścieżki krzyżują się ze ścieżkami tajemniczego i, jak się wydaje, nieprzychylnie do niej nastawionego, Sergiusza. Wszystko jest dla młodej kobiety nowe i nieznane. Na osłodę dostaje się jednak pod opiekuńcze skrzydła kucharki babki, przeuroczej Katii. Katia to jedna z najjaśniejszych postaci w tej opowieści. Uśmiechałam się za każdym razem, gdy czytałam fragmenty, w których się pojawiała. Dorota Gąsiorowska ma dar kreowania takich postaci, do których chciałoby się pobiec i przytulić gdy życie doskwiera. W fabryce porcelany Kalina poznaje też przemiłą Renatę i sympatycznego Bartka, ale jednocześnie nieświadomie wchodzi w drogę zawistnej Anecie. Więcej o każdym z bohaterów dowiecie się podczas lektury. Niebagatelne znaczenie ma też pięknie poprowadzony wątek mieszkającej po sąsiedzku Joasi.  

Podobnie jak w przypadku poprzednich książek, i tutaj Dorota Gąsiorowska serwuje nam koktajl, w którym składnikami są tajemnice z przeszłości, niejasne więzi rodzinne, rodzące się uczucia i piękno otaczającego nas świata. Kalina będzie musiała się zmierzyć z własnymi lękami przed nowym życiem, zbadać swoje, często sprzeczne, uczucia względem dwóch mężczyzn, którzy pojawią się w jej życiu, a także udać się tropem tajemnic z przeszłości swojej rodziny. Zwłaszcza ta wędrówka tropem rodzinnych tajemnic jest smakowita, ponieważ Autorka zabiera czytelnika w podróż do Rosji. I robi to z takim wdziękiem, że po jej opisach podróży Kaliny do Petersburga sama nabrałam ochoty na wycieczkę do tego miasta. To jest właśnie jedna z największych zalet pisarstwa Doroty Gąsiorowskiej – umiejętność malowania słowem takich obrazów, że czytelnik nabiera ochoty na podróże i delektowanie się pięknem otaczającego go świata. Podobnie jest z opisem podróży bohaterki na Syberię, nad baśniowe jezioro Bajkał – ta kraina, dla Polaków mająca głównie negatywne skojarzenia, to przecież również jeden z najpiękniejszych zakątków świata. Kraina surowa, ale również piękna. I taką ją właśnie maluje Autorka. W dodatku subtelność jej pióra pasuje do babki Leonii, z jej nienagannymi manierami, starymi koronkami i umiłowaniem zamordowanej przez bolszewików carskiej rodziny Romanowów. Już chyba na zawsze zostaną mi przed oczami piękne portrety córek cara, które odszukałam w internecie zainspirowana opisami z książki. Kiedyś już pisałam, że delikatność koronek pasuje do stylu Doroty Gąsiorowskiej i nadal to podtrzymuję. 

Ważny jest również, poruszony w „Szepcie syberyjskiego wiatru”, wątek niepełnosprawności oraz reakcji bliskich i otoczenia na nią. Myślę, że to taki temat, na który nigdy dość dużo się nie powie i dobrze, że pojawia się w literaturze popularnej. Poza tym wątek z książki jest, przede wszystkim, bardzo ciekawy, angażuje czytelnika, który kibicuje serdecznie bohaterom. 

I jeszcze jedna myśl, tak na podsumowanie. Pomyślałam sobie, że nawet tytuł książki idealnie wpisuje się w styl Autorki. „Szept syberyjskiego wiatru”. Właśnie szept. Historie malowane przez Dorotę Gąsiorowską to właśnie takie opowieści szeptane do ucha, które pozostawiają niezatarty ślad w wyobraźni. Kojące i przyjazne. O delikatności koronek i subtelności pasteli. Wyrywające z gwaru, huku, z kakafonii codzienności. I właśnie dlatego znajdują one tylu czytelników i, wierzę w to głęboko, znajdą rzesze kolejnych. A ja zachęcam Was ze szczerego serca do lektury! A potem rezerwujcie bilet na wycieczkę do Rosji ;) !!!

Za egzemplarz recenzyjny dziękuję serdecznie Wydawnictwu Między Słowami!

PRZEDŚWIĄTECZNA NIESPODZIANKA - WYWIAD Z TERESĄ MONIKĄ RUDZKĄ, AUTORKĄ "CZASU EMILA"

  1)        Skąd pomysł na taką konstrukcję powieści, czyli powieść szkatułkową?   Sama bardzo lubię twórczość niekonwencjonalną, czyli ...