środa, 26 czerwca 2019

"Zimny kolor nieba", czyli opowieść o demonach w ludzkich sercach i o sile rodzinnych więzi



Na pewno pamiętacie doskonale, że byłam zachwycona pierwszym tomem „Sagi nadmorskiej” Magdaleny Majcher, który nosił tytuł „Obcy powiew wiatru”. Losy żyjącej na Wołyniu rodziny Zielczyńskich oraz ich krewnych i przyjaciół chwytały za serce, a fabuła ksiązki zmuszała do postawienia sobie wielu trudnych pytań. Tym z Was, którym być może umknęła moja recenzja i ta książka, podaję link do niej: https://ogrodkwitnacychmysli.blogspot.com/2019/04/obcy-powiew-wiatru-czyli-opowiesc-o.html?fbclid=IwAR2Az5rozk1YBpmbpI7Q-pPN5SP_jlmql-i2gGns4QP4Ex6hKrUwTnF9f5s

Nic dziwnego, że po TAKIM tomie pierwszym niecierpliwie czekałam na kolejny. Tym bardziej, że „Obcy powiew wiatru” kończył się w momencie, gdy udręczona wojennymi doświadczeniami rodzina Zielczyńskich dociera do Ustronia Nadmorskiego gdzie ma nadzieję zakotwiczyć na stałe. Druga część sagi, „Zimny kolor nieba”, zaczyna się wiele lat później, w momencie gdy córka Marcjanny, a wnuczka Janiny, Gabriela, wchodzi w dorosłość. Podobnie jak przed laty jej matka, tak i ona ma głowę nabitą marzeniami, a najważniejszym jest zdobycie posady nauczycielki w miejscowej szkole. Życie wydaje się jej oferować wszystko, co najlepsze. Co prawda istnieją pewne napięcia w relacjach między matką, a córką, ale Gabrysi osładza to wszystko niekwestionowana miłość przybranego ojczyma, Emila. Przybranego, ponieważ jego związek z Marcjanną przypomina trochę słynny duet żuraw i czapla z wiersza Brzechwy. Może tylko z taką różnicą, że o ile w wierszu zawinili oboje, o tyle w związku Emila i Marcjanny wina kładzie się wyraźnie po stronie tej ostatniej…

„Uciekasz przed demonami, ale im szybciej zrozumiesz, że twoje starania są skazane na niepowodzenie, tym łatwiej odnajdziesz się w nowej sytuacji. Przed demonami nie uciekniesz, bo gdziekolwiek pójdziesz, będą ci towarzyszyć. One są w tobie”. ( str. 248 ). Choć te słowa Emil wypowiada w pewnej sytuacji do Gabrysi, tak naprawdę dotyczą one większości bohaterów najnowszej książki Magdaleny Majcher. Tyle, że owe osobiste demony każdego z nich różnią się między sobą. Inne zatem nękają Marcjannę, którą pamiętamy z poprzedniego tomu równie wrażliwą, czułą i ciekawą świata jak teraz jej córka, inne jeszcze ciotkę Rozalię, samego Emila czy właśnie Gabrysię. W książce pojawia się jeszcze jedna postać pierwszoplanowa, porucznik Sławomir Cymer, nowy dowódca jednostki WOP-u w Ustroniu. Mężczyzna, który odegra niebagatelną rolę w życiu młodej panny Zielczyńskiej i zmieni zupełnie zapis jej losów.

Po raz kolejny Magdalena Majcher udowadnia, że nie boi się trudnych tematów, a gdy już się za jakiś zabierze, potrafi go pokazać w taki sposób, że czytelnik czuje się w nim zanurzony, a w wypadku jednego z głównych wątków tej konkretnej książki użyłabym nawet określenia zbrukany. Myślę, że to słowo tutaj najbardziej pasuje, a to dlatego, że Autorka z porażającą wiarygodnością maluje portret związku, w którym dominuje przemoc psychiczna. Robi to pokazując wszelkie niuanse emocjonalne, które sprawiają, że ofiary w takich związkach tkwią w nich latami nie umiejąc się za nic wyzwolić, wyplątać, uciec. Niektóre sceny były wręcz miażdżące emocjonalnie właśnie przez to, że pokazywały bardzo dokładnie jak narasta uzależnienie ofiary od kata. Jestem pełna podziwu dla wnikliwości z jaką pokazane zostały obie strony związku. Choć nie mamy złudzeń co do tego, kto jest katem, jednocześnie czujemy te same wątpliwości, które targają jego ofiarą ilekroć pomyśli o odejściu. Bo strach nie jest tak naprawdę dominującym uczuciem w takim związku. Dużo bardziej zdradliwe jest współczucie dla oprawcy, który kiedyś też stał się czyjąś ofiarą. To właśnie współczucie jest kulą u nogi, która nie pozwala odejść osobie krzywdzonej od tego, kto krzywdzi. Uważam, że to bardzo ważny i potrzebny wątek, który nie tylko czyni fabułę jeszcze bardziej interesującą, ale prawdopodobnie zachęci do niejednej dyskusji.

Kolejnym ważnym wątkiem, jakby w tle, a tak naprawdę stanowiącym rdzeń opowieści i przesądzającym jak potoczą się losy poszczególnych bohaterów są więzy rodzinne, skrywane traumy oraz ich wpływ na wybory dokonywane przez kolejne pokolenia. „Każdy w jej rodzinie za czymś tęsknił. Matka i babka – za przeszłością. Za Kresami, za domem, który kiedyś był ich, a który został gdzieś w głębi Związku Radzieckiego. A ona? Ona tęskniła za ojcem, to pewne. I za przynależnością, którą sukcesywnie odbierały jej starsze pokolenia, pielęgnując swój strach”. ( str. 86 ) To właśnie przemilczenia, tajemnice, lęk przed otwartością popychają Gabrysię do podjęcia decyzji, które zaważą na całym jej życiu. Jednocześnie jednak w swojej książce Magdalena Majcher pokazuje, że ta sama rodzina, która popełnia błędy, rani i naznacza swoim strachem jest jednocześnie najsolidniejszym fundamentem i oparciem gdy świat się chwieje w posadach.

Mogłabym tak pisać i pisać, a przecież nie o to chodzi. Sięgnijcie sami po drugi tom „Sagi nadmorskiej”, bo warto! Ta opowieść Was pochłonie, sprawi, że nie będziecie się mogli od niej oderwać i, mimo trudnych wątków, zostawi Was z uczuciem, że życie, choć trudne i przewrotne, jest piękne, a każde doświadczenie jest jak mały kawałeczek puzzli w rodzinnej układance. Ma swoje miejsce i bez niego nie byłoby tak efektownej całości.

Na koniec nie mogę nie wspomnieć po raz kolejny o tym jak estetycznie została zapakowana przesyłka dla recenzentów i jak ładna jest szata graficzna książki! Brawa dla Wydawnictwa Pascal! A mnie pozostaje czekać na tom trzeci, w którym opisane zostaną losy Jagody, córki Gabrieli.

Za egzemplarz recenzyjny dziękuję serdecznie Wydawnictwu Pascal!

sobota, 8 czerwca 2019

"Księżycowa kołysanka", czyli wnikliwy, psychologiczny thriller emocjonalny!



Bardzo lubię pisać o ciekawych książkach, które przeczytałam i dzielić się wrażeniami z lektury, ale przyznam, że czasem towarzyszy temu pewien stres. Stres wynikający z chęci jak najbardziej trafnego oddania atmosfery książki, a tym samym oddania jej sprawiedliwości, pokazania jej tak, jak na to zasługuje. I tak mam tym razem, gdy chcę Wam opowiedzieć o moich wrażeniach z lektury „Księżycowej kołysanki” Katarzyny Misiołek. Książka swoją premierę miała w ubiegłą środę, piątego czerwca, a więc zaledwie trzy dni temu. Swój egzemplarz otrzymałam tuż przed premierą, i zarwałam dwie noce na czytanie, tak mnie wciągnęła opowieść o dwóch parach małżeńskich, które wspólnie kupiły i wyremontowały dom na letnie i weekendowe wypady za miasto. Potem jednak musiałam dać sobie trochę czasu na poukładanie wrażeń z lektury.

Agata i Adam, Baśka i Bartek – te dwie zaprzyjaźnione pary pewnego dnia podejmują, dość spontaniczną, decyzję o zakupie i wyremontowaniu domu niedawno zmarłej staruszki, Wiktorii. Katarzyna Misiołek nie zachowuje w swojej książce chronologii zdarzeń, przeciwnie, przeplata konsekwentnie fragmenty z przeszłości z tymi z teraźniejszości mieszając je niczym kawałki układanki puzzle 1000 elementów. Każdy kolejny, krótki rozdział, to nowy kawałek układanki pozwalający czytelnikowi rozpoznać inny fragment obrazka. Szkopuł w tym, że niemal do końca obraz zakłócają luki w postaci brakujących kawałków. Czytelnik już myśli, że ma wyobrażenie o tym, co się stało, tymczasem niemal natychmiast okazuje się, że brakujący maleńki fragmencik nie pozwala na jednoznaczną interpretację. Uważam, że ten zabieg pomieszania chronologii zdarzeń udał się Autorce znakomicie i spełnił swoje zadanie dodając dramatyzmu i tempa opowieści, a jednocześnie w żaden sposób nie zakłócając płynności narracji. Dzięki temu książkę czyta się dosłownie jednym tchem, pomimo jej znakomitej i bynajmniej nie lekkiej warstwy psychologicznej.

No właśnie! „Księżycowa kołysanka” to przede wszystkim wnikliwe studium psychologiczne relacji między głównym bohaterami powieści oraz osobami z ich otoczenia. Nikt nie jest samotną wyspą. To, co dzieje się między Agatą, Adamem, Baśką oraz Bartkiem rzutuje również na ich bliskich i znajomych. Na dzieci, czyli Jaśka i Kingę, na ich rodziny i przyjaciół. Choć w centrum jest ta czwórka bohaterów, inni ludzie są jak krążące wokół nich satelity. Czasem dojdzie do kolizji czy spięcia, a czasem wręcz do katastrofy. Katarzyna Misiołek w swojej książce stawia czytelnikowi wiele trudnych pytań, a dzieje się tak dlatego, że wykreowani przez nią bohaterowie są boleśnie wiarygodni w swoich zachowaniach, aż do szpiku kości prawdziwi. Czytałam powieść i oczami wyobraźni widziałam niejedną parę z mojego otoczenia, która zachowuje się często dokładnie tak samo jak wymieniona wyżej czwórka. Są razem, niby się kochają, a jednak niemal bez przerwy skaczą sobie do oczu, drą koty, wbijają sobie szpile, nierzadko skrywana frustracja prowadzi do eskalacji agresji. Od drobnych przytyków do poważnych przykrości. Główni bohaterowie książki niby się przyjaźnią, tymczasem przez lata narastają w nich wzajemne pretensje – kryzysy pomiędzy małżonkami rzutują też na przyjaźń między obiema parami, bo żyjąc pod jednym dachem, nawet tylko okresowo, wszyscy wplątują się we wzajemne konflikty. Z biegiem lat rozrasta się sieć relacji i powiązań, ktoś odchodzi, ktoś wiąże się z inną osobą, dzieci rosną, dorośleją i wprowadzają w krąg rodziny swoich znajomych. Mnożą się napięcia i niedopowiedzenia.

Szczerze mówiąc, opowieść Katarzyny Misiołek w pewien sposób skojarzyła mi się z filmem „Rzeź” Romana Polańskiego, gdzie mała grupka bohaterów też w jakimś momencie daje ujście swoim frustracjom i emocjom, a te obnażają ich motywacje i skrywane urazy. Tyle, że w „Księżycowej kołysance” wszystko to jest rozciągnięte w czasie. Jednak akcja w dużej części toczy się w domu nad jeziorem, stąd również pewne wrażenie małego, odciętego od świata miejsca. Raz jeszcze chciałabym jednak podkreślić – nie bójcie się tej psychologicznej warstwy powieści, ponieważ narracja płynie wartko i wciąga niczym w rasowym thrillerze. Zresztą, jest w tej powieści i element thrillera czy kryminału, ale nie chcę nic więcej zdradzać, żeby Wam nie psuć przyjemności z lektury! Uwierzcie mi, nuda nie grozi Wam nawet przez moment! To się doskonale czyta! A to, co od pierwszej aż do ostatniej strony dzieje się między bohaterami śmiało można nazwać emocjonalnym thrillerem. Takim, który w pewnym momencie prowokuje dramatyczne wydarzenia…

Dodatkowo nie mogę wspomnieć jeszcze o dwóch sprawach. O wątku Wiktorii, czyli poprzedniej właścicielki domu, który dodaje dramatyzmu historii oraz o przepięknie dobranej okładce. Muszę przyznać, że dziewczyna z okładki skojarzyła mi się automatycznie z szekspirowską Ofelią. Wydawnictwo Książnica z każdą kolejną książką punktuje u mnie za klimatyczne, świetne okładki i nie inaczej jest z „Księżycową kołysanką”. Brawo!

Podsumowując, gorąco Wam polecam „Księżycową kołysankę” Katarzyny Misiołek, bo to starannie skonstruowana, przemyślana w każdym detalu powieść obyczajowa z elementami thrillera psychologicznego. Oraz z mocno osadzonymi w rzeczywistości, psychologicznie dopracowanymi i wiarygodnymi bohaterami. Warta zarwania nocy na czytanie!

Za egzemplarz recenzyjny dziękuję bardzo Wydawnictwu Książnica!


Z ARCHIWUM POPRZEDNIEGO BLOGA - „Alicja w Krainie Czasów”, czyli co Ałbena Grabowska ma wspólnego z …Szeherezadą;)



Nie ukrywam, że Ałbena Grabowska należy do ścisłego grona moich ulubionych pisarzy i pisarek odkąd sięgnęłam po pierwszy tom jej barwnej i chwytającej za serce sagi „Stulecie Winnych”. Kto z Was jeszcze nie czytał tej sagi, a lubi literaturę obyczajową na wysokim poziomie, z pełnokrwistymi bohaterami i mnóstwem niespodziewanych zwrotów akcji, niech koniecznie po nią sięgnie! Nawiasem mówiąc, aż zazdroszczę tym, którzy lekturę trzech kolejnych tomów „Stulecia Winnych” mają wciąż przed sobą;). Sama, zachęcona tą lekturą, sięgnęłam również po inne książki tej autorki i w tej chwili pozostaje mi już tylko jedna do przeczytania. Ale nie ta najnowsza, „Alicja w Krainie Czasów. Czas zaklęty”, którą dosłownie pochłonęłam w jedno popołudnie i wieczór i nie mam pojęcia jak teraz wytrzymam aż do dnia premiery tomu drugiego!

„Alicja w Krainie Czasów. Czas zaklęty” to pierwszy tom opowieści przewidzianej jako trylogia, a sama tytułowa bohaterka to owoc grzesznych postępków hrabiego Jana Księgopolskiego ze służącą Natalią. Opowieść zaczyna się od mocno działającej na wyobraźnię czytelnika sceny, w której Natalia odwiedza potajemnie miejscową szeptuchę, Iwasię, żeby prosić o niezwykłe dary dla swojego dziecka. Przewrotny los sprawił, że naiwna służąca zaszła w ciążę ze swoim chlebodawcą w tym samym czasie, w którym tenże począł dziecko również ze swoją żoną. Dla ciotki Natalii, Bytowej, kucharki we dworze, która przygarnęła dziewczynę po śmierci rodziców, jest jasne jak słońce, że ciężarna służąca nie ma czego szukać u hrabiego, bo jej ciąża to dla niego wyłącznie kłopot i widoczny wyrzut sumienia. Zresztą, byłoby to jasne dla wszystkich, ale tylko Bytowa jest początkowo wtajemniczona w położenie dziewczyny. Niestety, Natalię zaślepiła miłość do hrabiego. Taka, która sprawia, że nie widzi się przeszkód, ludzkich kpin, wad ukochanego, tylko roi się naiwne sny o złotej przyszłości. Tymczasem przyszło jej odegrać rolę w starej jak świat opowieści, o dziewczynie, która kochała za bardzo i panu, który nie kochał wcale. Bo gdy Natalia niemal zwariowała na punkcie Jana, on „(…) postanowił, że zwiąże się z nią na tak długo, póki jej czarne oczy i zdrowe ciało będą przyprawiać go o gorączkę i zmuszać do szukania pretekstów, aby wymykać się po kolacji i kochać z nią na mchu”. ( str. 18 ). Szkopuł w tym, że z potajemnych schadzek na mchu nijak nie idzie utkać wspólnej przyszłości. W odruchu buntu przeciwko swojemu losowi, pomieszanego z zazdrością i złością, nieszczęsna dziewczyna ucieka się do zaklęć i czarów. Nie dociera jednak do niej, że kto czarami wojuje, od czarów ginie i wszystko może się jej wymknąć spod kontroli… Mała Alicja przychodzi na świat jako niechciany przez ojca owoc skrywanej namiętności, ale w zamian otrzymuje pełny pakiet zdolności i darów na przyszłe życie. Życie, które okaże się niezwykłe, jak z opowieści z tysiąca i jednej nocy…

No właśnie, kiedy zastanawiałam się jak wytłumaczyć Wam najbardziej obrazowo i prawdziwie fenomen stylu Ałbeny Grabowskiej przyszło mi do głowy, że na firmamencie naszych znakomitych polskich pisarek jest ona Szeherezadą, która tak oczarowuje czytelników swoimi opowieściami jak córka wezyra oczarowywała sułtana. Nie przesadzam, bo książki Ałbeny Grabowskiej mają w sobie magię i czar dalekowschodnich opowieści, choć dzieją się w rzeczywistości bliskiej polskiemu czytelnikowi. Nie brakuje w nich magii i czarów, prawdziwych namiętności i zdrad, a nawet zbrodni w imię miłości. Nie brakuje elementów metafizyki i tajemnicy. To wszystko zaistniało już w sadze o rodzinie Winnych, ale w „Alicji w Krainie Czasów”, ze względu na szczególny charakter tej opowieści, zostało jeszcze uwypuklone. W końcu Natalia walczy o miłość hrabiego za pomocą czarów. Ale dla mnie najmocniejszą stroną książek tej autorki jest niezwykła wręcz wiarygodność psychologiczna postaci. To nie są czarno-białe postaci z papieru. To są ludzie, którzy swoim postępowaniem, podejmowanymi decyzjami czy życiowymi wyborami mieszczą się wciąż bardziej w sferze rozmytych szarości niż zdecydowanej czerni lub bieli. Jak w życiu! I tak Natalia, która w pewnych momentach wręcz przeraża, jednocześnie wzbudza najzwyklejsze ludzkie współczucie. Żona Jana Księgopolskiego, Elżbietka, wzbudza momentami politowanie, niechęć, pogardę, gniew, ale również i zrozumienie czy, podobnie jak jej rywalka, współczucie. Podobnie jest z Janem, którego, pomimo niektórych popełnionych przez niego podłości, nie da się zaklasyfikować jako łotra bez serca. Równie żywe emocje wzbudzają również bohaterowie drugiego i trzeciego planu. Ałbenie Grabowskiej wystarcza czasem kilkanaście zdań, żeby nakreślić portret bohatera, który zapada w pamięć i serce.

Dużo by pisać o „Alicji w Krainie Czasów”. Na docenienie zasługuje również tło historyczne, wspomnę tylko choćby o spotkaniu młodej Alicji z Henrykiem Sienkiewiczem w salonie słynnej Deotymy. W książce nie brak takich przemyconych perełek, zarówno historycznych jak i literackich odwołań, ale każdy powinien mieć frajdę i przyjemność odkrywać je sam;). Dodatkową atrakcją jest wysmakowana okładka, do której pozowała …sama autorka. Podobnie zresztą jak do okładek dwóch kolejnych tomów, których zapowiedź można znaleźć na skrzydełku książki. Przyznaję, że to bardzo udany eksperyment kolejnej urodziwej polskiej pisarki. I również rodzaj oczka puszczonego w stronę czytelnika.

Polecam Wam „Alicję w Krainie Czasów” z całego serca! Ałbena Grabowska jako nasza literacka Szeherezada sprawdza się znakomicie! Zapewniam Was, że dacie się uwieść jej opowieści podobnie jak kiedyś sułtan baśniom Szeherezady;)! Gorąco polecam!!!

Wydawnictwo: Zwierciadło

poniedziałek, 3 czerwca 2019

„Bądź moim marzeniem” – pieśń pochwalna dla życia! RECENZJA PRZEDPREMIEROWA!!!



Przyznaję się od razu – recenzja tej książki musiała mi się w duszy spokojnie „uleżeć”. Lub, używając określenia mojej koleżanki ze stancji, jeszcze z zamierzchłych czasów studenckich, „nabrać mocy piekielnej” ;) . Co prawda owo określenie miało na celu wytłumaczenie się z odłożonych do późniejszego umycia naczyń ;) , ale na zasadzie serii szalonych skojarzeń przyszło mi akurat do głowy. To jedna z takich recenzji, których nie da się napisać bezpośrednio po lekturze.

Do książki, o której bardzo chcę Wam dzisiaj, przedpremierowo, opowiedzieć, mam podwójnie emocjonalny stosunek i nie zamierzam tego ukrywać. Po pierwsze, znam osobiście Autorkę, Monikę Michalik, a poznałyśmy się w szczególnych okolicznościach, podczas ubiegłorocznych warsztatów pisarskich zorganizowanych przez Wydawnictwo Znak dla laureatek konkursu „Jak zostać ulubioną pisarką Polek?”. Dobrym duchem tego przedsięwzięcia była Magdalena Kordel, której książki kocham, o czym dobrze wiecie. Po drugie, książka „Bądź moim marzeniem” to debiut Moniki. Debiut, któremu bardzo mocno od początku kibicuję. Zatem nie zamierzam ukrywać, że pisaniu tej recenzji towarzyszą duże emocje, ale też zapewniam Was, że postaram się, jak zawsze, być maksymalnie obiektywna.

Myślę, że niejedną osobę planującą wakacje przyciągnie okładka tego debiutu. To chyba jedna z najbardziej radosnych, pozytywnych, wakacyjnych okładek, jakie widziałam w tym sezonie. Piękna dziewczyna siedząca na molo, roześmiana, wpatruje się w turkusową wodę pod jej stopami. Chciałoby się krzyknąć: „Chwilo, trwaj!”. Powiem Wam szczerze – choć wiedziałam pewnie więcej niż przeciętny czytelnik na temat tego, jakich tematów mogę się spodziewać w książce, to jednak i mnie ta okładka zmyliła! I teraz cały czas się zastanawiam na ile jej zaprojektowanie to czyste działanie marketingowe, a na ile swoiste działanie z premedytacją Wydawcy! Skąd określenie „z premedytacją” w stosunku do okładki? Już za chwilę zrozumiecie.

Pozornie chodzi o historię jakich wiele. Niespełna trzydziestoletnia Natalia wybiera się ze swoim narzeczonym, Tomkiem, w podróż marzeń na Korfu. Tymczasem w wieczór przed wylotem ukochany oznajmia jej, że …kocha inną i odchodzi! Trzeba przyznać, że ma chłopak wyczucie chwili! Zdezorientowana, zrozpaczona, zła i zagubiona Natalia podejmuje spontaniczną decyzję o tym, że mimo dramatycznej zmiany w jej życiu osobistym nie zrezygnuje już z wyczekiwanej podróży. I wsiada w samolot. Na miejscu od samego początku zaczyna iskrzyć między młodą kobietą a pracującym w hotelu Polakiem, Michałem. Mamy zatem wszystkie oczekiwane elementy wakacyjnej powieści: piękne krajobrazy, złamane serce leczone zgodnie ze starą zasadą „klin klinem”, dwoje młodych, budzących sympatię, zakochanych bohaterów. Wszystko zgodnie z regułami gatunku. I choć opowieść napisana jest bardzo zgrabnie, a opisy Korfu są tak wysmakowane, że już chciałoby się tam polecieć to, nie bez kozery, niejeden z Was mógłby mnie zapytać, co tak szczególnego jest w tym debiucie. Zapewniam Was, jest w nim dużo więcej niż opis wakacyjnej przygody.

Natalia wraca do Polski, zakochana, rozmarzona, snująca już plany zrobienia niespodzianki Michałowi i wybrania się do niego jeszcze na kilka dni. Tyle, że irytują ją dziesiątki niezrozumiałych przypadłości, które zaczęły się już na Korfu. Siniaki pojawiające się na jej ciele niemalże całymi stadami. Ciągłe zmęczenie. Szumy w uszach. Omdlenia. Pod naciskiem swojej mamy i koleżanki z pracy, niechętnie, idzie zrobić rutynowe badania krwi. I …zonk!!! Wybrała pani nie tę bramkę!!! Zamiast wyjazdu na Korfu i namiętnych chwil na plaży dostaje pani szpitalne łóżko i początek długiej, ciężkiej walki o życie. No właśnie, kochani. „Bądź moim marzeniem” to nie jest piękna, przewidywalna opowieść o wakacyjnej miłości z happy endem. Przeciwnie. To opowieść o tym, jak podle, paskudnie, bez ostrzeżenia może nas zaskoczyć życie. W środku wakacji na Korfu, zakochania, snucia planów na przyszłość. To również wstrząsające, rozbijające w proch czytelnika świadectwo wielkiej samotności i wielkiej odwagi osób, na które nagła diagnoza spada jak wyrok. Przeorała mnie ta książka koszmarnie. A stało się tak, ponieważ wiedziałam to, czego Autorka nie kryje, co jest nawet zaznaczone na okładce książki – że wydarzenia w niej opisane były inspirowane doświadczeniami z jej życia. W wywiadzie, który Wam gorąco polecam jako uzupełnienie tej recenzji, i do którego link tutaj wkleję, Monika Michalik wprost opowiada o swoich doświadczeniach z czasu choroby => https://www.styl.pl/magazyn/news-monika-michalik-swojego-dlugu-sama-nie-splace,nId,3024924?fbclid=IwAR2kW8DNktANXSWvtTMzbxizRiZYxvId6LHyZmb6vv07cURvWszTn00gXgw

Jej książka ma taką siłę rażenia właśnie ze względu na zawartą w niej brutalną prawdę. Możesz mieć wszystko, plany, marzenia, być na etapie, gdy świat stoi przed tobą otworem, a tymczasem wystarczy jedna chwila, żeby to stracić i modlić się o tak zwykłe, mogłoby się wydawać, rzeczy, jak zobaczenie twarzy swoich bliskich niezakrytych maseczką chirurgiczną. Ze względu na ten nagły przeskok między mieniącym się wszystkimi odcieniami turkusu światem miłości na Korfu, a światem szaroburej szpitalnej izolatki Monika Michalik dosłownie nokautuje czytelnika. Zwala go z nóg, stawia przed trudną wiedzą o dojmującej samotności ludzi chorych. Przyznaję szczerze, od tamtego tygodnia wciąż „przegryzam” w sobie jej opowieść.

Ale proszę, nie przestraszcie się tego, co napisałam. Bo „Bądź moim marzeniem”, choć nie jest absolutnie typową wakacyjną powieścią i ma zupełnie inny ciężar gatunkowy, jest przede wszystkim wielką, przejmującą pochwałą życia oraz ludzkiej siły i determinacji! Uważam też, że ta książka zrobi wiele dobrego dla ludzi chorych uwrażliwiając czytelników na ich potrzeby. I zrobi też wiele dla idei promowania krwiodawstwa oraz zgłaszania się do Bazy Dawców Szpiku. To ważna, mądra, świetnie napisana książka! Świetny debiut, mocne wejście!!! Polecam Wam gorąco książkę Moniki Michalik, a ja nie przestaję jej kibicować i … czekam na kolejną!

Za egzemplarz recenzyjny dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak oraz Autorce!

Premiera: 5 czerwca 2019

„Herbaciane róże” - Wzruszająca opowieść o tym, że choć prawda wyzwala zrywając bez znieczulenia opatrunki pozorów i kłamstw to przecież nawet stare, jątrzące się latami, zaniedbane rany da się uleczyć balsamem przebaczenia i miłości.

  Miłość to nie jest przygoda. Ma smak całego człowieka. Ma jego ciężar gatunkowy. I ciężar całego losu. Nie może być chwilą. Wieczność czło...