Książka została
wydana przez Wydawnictwo Clara Iter, a ja z radością przyjęłam propozycję jej
zrecenzowania, bo to nie jest pierwsza powieść tej Autorki, którą recenzuję,
wiedziałam już zatem czego mogę się spodziewać. A do tego nie ukrywam, że ujęła
mnie bardzo zapowiedź tej opowieści, obietnica zabrania do opromienionego
słońcem przez ponad 300 dni w roku Denver, bo dzięki książkom cudownie zwiedza
się najdalsze nawet zakątki świata siedząc w przytulnym fotelu albo we własnym
ogrodzie ;) … Bohaterka książki, trzydziestoletnia Karen, to trochę wersja
współczesnej księżniczki, której zamkiem stała się ulica Larimer Street,
zwłaszcza jej najpiękniejsza, historyczna część. Celowo używam określenia
księżniczka, ale najnowsza powieść Katarzyny Targosz to nie tyle rodzaj baśni
ile …baśniowej przypowieści.
Pierwsza, ta
najbardziej zewnętrzna warstwa fabuły skojarzyła mi się z delikatną, chrupiącą,
wydającą przyjemny trzask podczas rozgryzania warstwą francuskiego makaronika.
To pełna słońca, malowana słownymi akwarelami opowieść o Denver i jego
najpiękniejszych zakątkach, tak ujmująca, że najchętniej spakowałoby się
walizki, żeby tam polecieć na urlop. I
to jest ogromna zaleta, bo już sama ta pierwsza warstwa opowieści czyni ją
lekturą idealną na lato. Ale to jest zaledwie wierzchnia warstwa, ta
powierzchnia.
Skoro jest
księżniczka, to nie może również obyć się bez księcia, a jest nim w tej
opowieści Tomek, Polak, który zamiast na białym rumaku przyleciał do Ameryki
samolotem, bo ma objąć posadę nauczyciela w parafii Świętego Józefa. Spotkanie
tych dwojga należy zaliczyć do przypadków, o których ksiądz Twardowski zwykł
był mawiać, że „przypadek to podpis Pana Boga, który chciał wystąpić
incognito”. Poznawanie się dwojga młodych bohaterów następuje w dekoracjach
kolejnych urokliwych zakątków „Larimer Street”, a w tle przewija się korowód
bardzo malowniczych postaci drugoplanowych. I tutaj muszę wspomnieć, że moimi
absolutnymi ulubienicami są zawadiackie starsze panie, Lisa i Emma, które
ucinają sobie regularne pogawędki z Karem w drodze po …ulubioną czekoladę.
Intrygująca jest też grupa przyjaciół dziewczyny, z którą tworzą samozwańczy
„Kwartet z Larimer Street”, czyli niespełniony pisarz Wally, tajemniczy
Aleksiej oraz zdystansowana Rita. Ich trącące dekadencją i paryskimi klimatami
rozmowy, z przewijającą się w tle muzyką Cohena mogą uderzyć do głowy jak
bąbelki musującego wina. Tak jak pisałam, klimat powieści jest bardzo relaksujący,
wakacyjny, odprężający, ale niech Was nie zmyli jego łagodność. Pod
powierzchnią kryje się bowiem właściwy strumień, a może nawet …Źródło.
Stosownie do
swoich zasad, nie będę Wam streszczać fabuły książki, nawet w jej maleńkiej
części. Chcę tylko podzielić się z Wami tym, co mnie szczególnie w „Larimer
Street” uderzyło, stało się bliskie. Znajdziecie tu mnóstwo ważnych wątków
podanych w sposób lekki, naturalny, niewymuszony. Ta powieść dotyka choćby
jakby ważnej roli literatury i sztuki, które powinny nieść piękno i dobro i
pociągać ku nim odbiorcę. Jakże aktualny temat w dobie umiłowania i promowania
szpetoty i okrucieństwa. Czasem mam wrażenie, że współczesna sztuka, w
oderwaniu od najgłębszych wartości, zmienia się w karykaturę samej siebie. Ale
przecież nie brak też nadal takich twórców, którzy chcą prowadzić odbiorcę ich
twórczości ku Pięknu. „Z obfitości serca mówią usta”. Czym się karmisz, to wcześniej
czy później z Ciebie wypłynie…
Pojawia się
również w tej książce motyw witraży, a ten jest mi osobiście bardzo bliski. Ma
on również duże znaczenie dla fabuły, jest czymś w rodzaju prorockiej
zapowiedzi… Mnie zawsze ujmował pewien cytat, którego autora, niestety, nie
znam, a który mówił, że powinniśmy być przeźroczyści jak witraż, pozwalając
światłu Boga przenikać przez nas tworząc barwne refleksy w życiu innych. Te
witraże są bardzo ważnym symbolem i w tej powieści.
Wspomniałam
wcześniej o muzyce Cohena, artysty, który umiał przepięknie opowiadać o miłości,
choć wydaje się, że najgłębszą za nią tęsknotę rozmienił gdzieś na życiowych
ścieżkach. A jednak jego muzyka przewijająca się w tle jest świetną ilustracją
pewnych wątków. I dowodem na to, że gdzieś w naszych najgłębszych pokładach
człowieczeństwa i wrażliwości mamy wdrukowaną tęsknotę za Głębią i Pięknem. I
„Larimer Street” o tym przypomina, na wiele sposobów.
Podoba mi się
również bardzo pokazanie przez Autorkę Polaków mieszkających w Ameryce i
pielęgnujących swoje podwójne obywatelstwo, podwójną tożsamość, a także
wyniesioną z kraju wiarę. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to dotyczy
części Polonii amerykańskiej, nie całości, ale uważam, że trzeba przypominać o
tych ludziach, którzy nas, mieszkających w kraju, mogą niejednokrotnie swoją
miłością do Ojczyzny i polskiej kultury zawstydzić…
Zaczęłam od
Larimer Street i dążąc ku końcówce swojej recenzji znów wrócę do owej tytułowej
uliczki. Zamku, w którym okopała się Karen. Myślę, że każdy z nas ma własną
Larimer Street. Pewnie często zupełnie komfortową. Do tego stopnia, że
zaczynamy zapominać, że nie jest tylko naszym wyborem, ale poniekąd
…więzieniem. Kajdanami, które nie pozwalają iść dalej. Katarzyna Targosz
pokazuje w swojej książce, że podążając za Dobrem i Pięknem można
niepostrzeżenie dla samego siebie opuścić zdradliwą strefę komfortu… Świat
czeka!
I na koniec
spełniam obietnicę i odsłaniam przez Wami pochodzenie cytatu z początku tej
recenzji. A pochodzi on z …encykliki „Dilexit nos” Ojca Świętego Franciszka, „O
miłości ludzkiej i Bożej Serca Jezusa Chrystusa”, a początek zdania, który
przedtem celowo „urwałam” brzmi: „Aby wyrazić miłość Jezusa Chrystusa, często używa
się symbolu serca”… Karen nosi na szyi medalik z Najświętszym Sercem Jezusa,
pamiątkę po ukochanej Babci. A premiera książki jest zaplanowana na 27 czerwca
tego roku, czyli …w Uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa. Skąd ten
wątek, i co dokładnie kryje się pod powierzchnią „Larimer Street”, przekonajcie
się sami. Ja powiem tylko, że naprawdę warto, a idąc za Dobrem i Pięknem nie
sposób się pomylić…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz