wtorek, 26 marca 2019

"(Nie)miłość", czyli pierwszorzędny literacki pop ;)



To nie tajemnica, że bardzo lubię książki Nataszy Sochy. Uważam, że wypracowała ona swój niepowtarzalny styl, idealnie wyważoną mieszankę czarnego humoru, sarkazmu, życiowej mądrości, ale i wrażliwości oraz swoistej czułości. Jej powieści czyta się lekko, ale lekkość pióra nie oznacza banalnej tematyki. Przeciwnie, Autorka nierzadko podaje czytelnikowi gorzki lek, który ten, znęcony wartką narracją, przełyka bez problemów. Potem jednak okazuje się, że lek „pracuje” w głowie i w sercu czytelnika i zmusza go do wielu przemyśleń. Czasem nawet dość trudnych, bo Natasza Socha, z figlarnym uśmiechem, ale żelazną ręką wyplenia ze swoich czytelników wszelkie uprzedzenia, skłonności do łatwych osądów, nietolerancje, zdejmuje klapki z oczu i zmusza do zobaczenia świata, który ma o wiele więcej odcieni niż tylko czerń i biel.

Ostatnia książka Nataszy Sochy, „(Nie)miłość”, wydana przez Wydawnictwo Edipresse Książki, rozpoczyna pewien nowy cykl, z czego bardzo się cieszę. Autorka i Wydawnictwo już zapowiedzieli premierę kolejnej, „(Nie)piękność”, na maj tego roku. I wiem na pewno, że jest na co czekać! A wiem to, bo jestem po lekturze „(Nie)miłości”.

Ta historia jest tak przewrotna i dwuznaczna jak sam tytuł książki. Opowieść o miłości, która jednak zaczyna się od tego, że główni bohaterowie, Cecylia i Wiktor, planują właśnie rozwód. Na razie jednak planują go, każde oddzielnie. W dniu, w którym Cecylia decyduje się powiedzieć mężowi o swojej decyzji, ma wypadek. Pozornie niegroźny, ot, ktoś się zagapił, wszyscy się spieszyli, doszło do kolizji. Teoretycznie nic wielkiego się nie stało. A dokładniej, nic złego się nie stało nikomu, poza Cecylią. Okazuje się bowiem, że w jej przypadku konsekwencje mogą być o wiele bardziej dramatyczne niż mogłoby się wydawać. W najlepszej, optymistycznej wersji, czeka ją długa, żmudna i bolesna rehabilitacja. W tej mniej optymistycznej – życie na wózku inwalidzkim.

W tym samym czasie Wiktor również planuje powiadomić swoją żonę o tym, że chce od niej odejść. Znudzony stabilnym związkiem bez fajerwerków wdał się w romans z własną studentką. Banalne aż do bólu zębów? Cóż, życie jest pełne banałów. Ludzie się na nich potykają i tracą z oczu to, co ważne. Jednak dramatyczny wypadek sprawia, że Cecylia, ostatkiem świadomości, prosi, żeby zawiadomić męża. Nagle dwoje ludzi, którzy gdzieś po drodze stracili z oczu wzajemną miłość, wierność czy choćby zwykłą przyjaźń zostaje zdanych tylko na siebie. Czy da się udźwignąć brzemię choroby, gdy miłość dawno wygasła i dwojga ludzi nic już nie łączy? Ale czy na pewno nic?...

Natasza Socha znowu bezlitośnie wrzuca czytelnika na głęboką wodę. Przeprowadza wnikliwą analizę związku dwojga ludzi. Ani Cecylia, ani Wiktor nie są kryształowi. Nie są też jednak ludźmi złymi, nieodpowiedzialnymi. Są prawdziwi w swoim zagubieniu, dylematach, pogoni za szczęściem, zaślepieniu. Myślę, że niejeden czytelnik będzie się z nimi identyfikował. Co łączy parę bohaterów? Litość? Poczucie przyzwoitości? Brak odwagi w podjęciu decyzji, które mogłyby być źle przyjęte przez otoczenie? Postawieni wobec nagłej choroby Cecylii, spędzają ze sobą więcej czasu. Ale to nie jest czas na miarę drugiego miodowego miesiąca. Nie z Nataszą Sochą takie numery! Powiedziałabym, że relacja dwojga bohaterów jest, delikatnie mówiąc, chropowata. Trochę jak popękane naczynie, które ktoś próbował skleić, ale i tak pod palcami czuć poharataną fakturę ceramiki i każdy „szew” klejenia. Czy da się skleić miłość? Czy jest szansa, żeby wygrać z rakiem rutyny i wzajemnych pretensji?

„Człowiek spala się w związku z drugą osobą za szybko, a wszystko dlatego, że już na samym początku oddaje maksimum siebie. Nie ma  żadnych tajemnic, nie zostawia niczego, co byłoby tylko jego własnością. (…) Pędzimy ku sobie z prędkością światła, wyrzucając cały alfabet własnych marzeń, pragnień, zachowań i emocji. Jeśli związek zaczyna się trzęsieniem ziemi, to co może być potem?”

A co się stanie, gdy związek, który się wypala, dotknie nagły kataklizm? Czy go zabije, czy uratuje? A może nie ma żadnej reguły? Natasza Socha po raz kolejny potrząsa swoimi czytelnikami i zmusza ich do wejścia w skórę bohaterów, poczucia ich emocji, zrozumienia motywacji. Przewrotnie rozkłada na czynniki pierwsze relację Cecylii i Wiktora. Podważa wszelkie definicje i pokazuje, że życie nie ma z nimi wiele wspólnego, a ludzkie relacje są zbyt złożone, żeby je łatwo posegregować i zamknąć w odpowiedniej szufladce. Dodatkowym bonusem tej opowieści są wplecione w nią ciekawostki dotyczące życia ptaków. Bardzo misternie wplecione, bo wpisują się świetnie w swoistą poetykę opowieści i doskonale ją uzupełniają.

Sięgnijcie koniecznie po tę książkę, bo warto! W jednym z wywiadów Natasza Socha tak wypowiedziała się o literaturze: „Literatura kobieca też może zmuszać do myślenia. Niestety umieszcza się ją na najniższej półce, razem z tanimi romansidłami i napisanym na kolanie chłamem.  Środkowej półki nie ma. Chciałabym, żeby z książkami było tak jak z muzyką, żeby istniała „popowa” literatura, a nie tylko literackie disco polo i wyrafinowany jazz. Jest jeszcze coś pomiędzy!” ( wywiad dla dwutygodnika „Viva” z 26 listopada 2018 ) Zapewniam Was, że „(Nie)miłość” to właśnie taka literatura „popowa” najwyższych lotów! Nie przegapcie jej!!!

Za egzemplarz recenzyjny dziękuję bardzo Wydawnictwu Edipresse Książki.

poniedziałek, 25 marca 2019

"Serce w obłokach", czyli o skutkach ubocznych przygarnięcia sroki ;)



Wiecie dobrze, że kocham książki Magdaleny Kordel. Czekam na każdą z utęsknieniem, bo dobrze wiem, że zapewni mi kilka godzin odpoczynku od męczącej codzienności. Wycieczkę w świat, w którym nie brakuje dobrych, serdecznych ludzi, dobro zwykle zwycięża, a problemy, dzielone z przyjaciółmi, stają się lżejsze. Świat taki, jaki być powinien. Ba, po tym świecie, od czasu do czasu, przechadzają się nawet anioły ;) ! Zdarza się też, że tu i ówdzie zaplącze się jakiś mniej czy bardziej przyjazny duch. Innymi słowy, o nudzie podczas lektury nie ma mowy!

Podobnie jak tysiące czytelniczek, już od pierwszego tomu, czyli „Serca z piernika”, pokochałam Zagubioną Agatę, dobrą i serdeczną Klementynę i cudownie wygadaną Dobrochnę. Przywiązałam się do nich całym sercem. Z radością powitałam wiadomość o kontynuacji ich losów w kolejnych tomach. Po dwóch poprzednich, czyli wspomnianym „Sercu z piernika” oraz „Sercu w skowronkach”, przyszedł czas na trzeci – „Serce w obłokach”. Wydawać by się mogło, że losy głównych bohaterek są już poukładane. Zakotwiczyły w Miasteczku na dobre, zapuściły korzenie, zdobyły serca mieszkańców, łącznie z przedstawicielami władzy, czyli uzależnionymi od wypieków Klementyny miejscowymi policjantami. Święty Antoni rozsiadł się na dobre na kredensie i jest na przymusowym urlopie ;) . Nic bardziej mylnego!

Jak wiadomo, do ludzi dobrych problemy, albo raczej sprawy do rozwiązania, przyplątują się same i stoją pod drzwiami prosząc, żeby je wpuścić, A nawet czasem włażą pod nogi czekając, aż człowiek się na nich potknie. A już Klementyna ma dar przyciągania problemów, a dokładniej ludzi potrzebujących jej pomocy. A wszystko zacznie się tak niewinnie, od jednego małego, niepozornego, sroczego pisklęcia, które wzbudzi wysoce humanitarne instynkty u niezawodnej Dobrochny. Nie na darmo Stara Anna ostrzegała Klementynę przed znakami. A ta, niepomna na przestrogi, srokę sobie przyniosła do domu ;) ! No i się zaczęło!

Jeśli pokochaliście poprzednie książki Magdaleny Kordel to zapewniam, i ta Was nie zawiedzie! A jeśli to będzie Wasza pierwsza przygoda z jej bohaterami, to wsiąkniecie w ich świat tak, jak tysiące czytelników. „Serce w obłokach” ma wszystko to, co tak kochamy w prozie Magdaleny Kordel. Jest zatem ciepło, dobroć, są więzi rodzinne i prawdziwe przyjaźnie. Tym razem w progi domu Klementyny zawita tajemnicza Adela, a razem z nią historia pewnego starego domu w głębi lasu. Ba, Autorka, bez litości dla nerwów swoich czytelników, funduje im tym razem historie rodem z horroru. Ta część opowieści klimatem przypomina trochę pewne wątki z „Tajemnicy bzów” – na pewno się nie zawiedziecie! Niepokoi mnie tylko satysfakcja, z jaką Magdalena Kordel morduje co niektórych bohaterów ;) i mam nadzieję, że to naganne moralnie zachowanie minie jej bez literackich skutków ubocznych. W innym wypadku trzeba będzie się udać po pomoc do świętego Antoniego.

Nie brak też w „Sercu w obłokach” tego cudownego humoru, który powinno się przepisywać na recepty! A już wszelkie dialogi z Dobrochną powinny być drukowane i rozprowadzane jako broszurki dla pacjentów w przychodniach i szpitalnych poczekalniach. Gwarantuję znaczący spadek stresu i agresji u oczekujących! Poza tym w tej części opowieści Autorka rozwija wątek Rudej Feli, i jestem przekonana, że niejedna czytelniczka będzie jej za to bardzo wdzięczna. Nie braknie też w tej historii zapachów i smaków – przecież Klementyna prowadzi cukiernię! I to taką trochę czarodziejską, niczym ze słynnego filmu „Czekolada”, bowiem stałym bywalcom umie dobrać ciasto do nastroju i tęsknot duszy!

Ale i to jeszcze nie wszystko, bo Klementynę również czekają pewne niespodzianki. Jak już wcześniej wspomniałam – nie na darmo srocza przybłęda niemal wpadła pod nogi jej i Dobrochnie… Ale jeśli chcecie się dowiedzieć, co dokładnie stało się w Miasteczku – sięgnijcie po „Serce w obłokach”! Nie zawiedziecie się na pewno! I niech Was nie zmyli ta pozorna emerytura świętego Antoniego! Święty czuwa i ma wszystko pod kontrolą ;) !

Gorąca, gorąco polecam! I żałuję jedynie, że Autorka nie pisze szybciej ;) , bo lektura Jej książek działa na mnie lepiej niż czekolada – i bez skutków ubocznych!

Za egzemplarz recenzyjny dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak!

"To nie jest amerykański film" - czyli ostra jazda bez trzymanki!



Znacie zasadę Alfreda Hitchcocka? „Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć”. Otóż ta zasada niewątpliwie sprawdza się również w książkach, a miałam okazję się o tym przekonać podczas lektury najnowszej powieści Nadii Szagdaj, „To nie jest amerykański film”. Autorka znana jest dzięki dobrze przyjętej przez czytelników serii kryminałów retro z błyskotliwą detektyw Klarą Schulz oraz thrillerowi „Love”. Tym razem zaś napisała powieść, którą śmiało można określić mianem sensacyjnej, bo spełnia wszelkie wymogi gatunku. Trzyma czytelnika za gardło od pierwszej aż do ostatniej strony.

Matka głównej bohaterki, Oliwii, zostaje porwana. Porywacze kontaktują się z rodziną, rodzina, wbrew ich zaleceniom, z policją, ponieważ syn porwanej jest prokuratorem. Mimo to sytuacja wymyka się błyskawicznie spod kontroli. Rodzina traci kontakt z porywaczami, zaś sama porwana zostaje znaleziona jakiś czas później, wyrzucona gdzieś przy drodze. Brutalnie pobita, prawdopodobnie również wielokrotnie zgwałcona. Mimo to nie zgadza się na współpracę z policją sugerując, że zagrożenie nie minęło i dotyczy również innych członków rodziny. Jak na początek, wrażeń nie brakuje, prawda? Tymczasem to rzeczywiście tylko początek. Autorka bez pardonu wsadza czytelnika na diabelski młyn i zapewnia mu coraz większą prędkość i coraz bardziej mrożące krew w żyłach atrakcje. Nim ktokolwiek zdąży choćby ochłonąć po porwaniu matki, zostaje porwana córka… I tyle z fabuły, nic Wam więcej nie zdradzę, choć to tylko pierwsze strony i rozdziały.

Siła fabuły najnowszej książki Nadii Szagdaj tkwi w jej świetnym osadzeniu psychologicznym. Bo choć akcja toczy się, wbrew tytułowi, jak w amerykańskim filmie, to już sama warstwa psychologiczna jest dobrze przygotowana, przemyślana i sprawia, że czytelnik dostaje dużo więcej niż dobrą, wciągającą, ale powierzchowną opowieść. W pewnym momencie może się poczuć trochę jak w teatrze masek. Kto jest przyjacielem, a kto wrogiem? Komu można zaufać, a kto stanowi zagrożenie? Kim jest tajemniczy Adam Zamojski? Spod każdego podniesionego kamienia wypełzają robaczywe tajemnice poszczególnych członków rodziny. Nagle zamazuje się granica między tym, kto jest katem, a kto ofiarą. Ola Pol, w pogoni za prawdą, wkłada rękę do kryjówki skorpiona. Czy uda się jej dowiedzieć kto zlecił oba porwania? Czy, dążąc do prawdy za wszelką cenę, na pewno zaufa właściwym osobom? I na ile znamy naprawdę ludzi, z którymi żyjemy pod jednym dachem?

Zapewniam Was, Autorka tyle razy myli tropy, stosuje różne wybiegi fabularne oraz funduje czytelnikowi nagłe zwroty akcji, że nie ma szans, żeby się nudzić. Aż po szokujący finał, po którym czytelnik zostaje z otwartą buzią, zaskoczony, że dał się wystrychnąć na dudka ;) . Gwarantuję, jeśli lubicie dobre thrillery i książki sensacyjne, ta Was na pewno nie znudzi. Dobra zabawa i ogrom emocji gwarantowane!

Za egzemplarz recenzyjny dziękuję Pani Justynie z Wydawnictwa Dragon.

czwartek, 21 marca 2019

"Kryształowe motyle" - wnikliwe studium życia po stracie



Zaledwie tydzień temu miała swoją premierę najnowsza książka Katarzyny Misiołek „Kryształowe motyle”. Powieść ukazała się w Wydawnictwie Książnica, a ja miałam przyjemność otrzymać egzemplarz recenzyjny. Do którego zresztą dorwałam się bardzo gorliwie jeszcze w wieczór otrzymania przesyłki, ale zanim siadłam do pisania recenzji, musiałam sobie poskładać myśli i wrażenia.

Ta książka nie jest lekturą łatwą w odbiorze, choć dzięki lekkości pióra Autorki akcja toczy się bardzo wartko i wciąga dosłownie od pierwszych zdań. Ale też już od pierwszych zdań i akapitów czytelnik uświadamia sobie dość brutalnie, że to nie będzie kolejna słodko – cukierkowa opowieść o babskiej przyjaźni podlewanej dobrym winem podczas radosnych spotkań na plotki.

Katarzyna Misiołek w swojej powieści splata losy trzech różnych kobiet. Tak różnych, że pewnie w zwykłym życiu ich drogi nigdy by się nie skrzyżowały. A nawet gdyby się skrzyżowały, pewnie byłyby to tylko spotkania w przelocie. Takie muśnięcia czyjejś obecności, które każdy z nas przeżywa setki razy w życiu. Zresztą, okazuje się, że losy dwóch bohaterek kiedyś już się w ten sposób skrzyżowały. Ulotne spotkanie, o którym może przypomnieć wyłącznie nagły, mocny impuls. Niechciane skojarzenie.

Anna, Elżbieta i Iza. Każda trochę z innego świata, z galaktyki zupełnie innych problemów i zainteresowań. Anna – samotna, wycofana, mieszkająca z dominującą, trudną matką, nie umiejąca znaleźć wspólnego języka z własną siostrą. Typowa przeciętna kobieta o przeciętnym życiu i przeciętnych zarobkach, w tłumie innych służąca zwykle za tło. Iza – śliczna, zadbana, dobrze sytuowana, oczko w głowie tatusia. Kobieta, za którą mężczyźni oglądają się na ulicy. Śmiała, nie bojąca się związku z młodszym mężczyzną. Wydawać by się mogło, że życie umie jeść łyżkami. I wreszcie Elżbieta – kochana i kochająca żona, mama nastoletniej córki, współwłaścicielka rodzinnego biznesu. Z pozornie poukładanym życiem. Dlaczego pozornie?

„Zanim wróciła do domu, snuła się ulicami, zaglądając ludziom w twarze. Lubiła się zastanawiać, które z mijających ją osób są naprawdę szczęśliwe, a które tylko świetnie szczęście udają. Mężczyzna w ciemnym garniturze wyglądał posępnie. Kobieta w szarej garsonce sprawiała wrażenie wykończonej, niemal wyzutej z sił. Młoda dziewczyna z dzieckiem na ręku była smutna i niewyspana, idący za nią gość w średnim wieku miał zaciśnięte usta i zmęczone spojrzenie kogoś, kto zmierza w stronę przepaści”.

No właśnie. Życie trzech bohaterek tylko pozornie jest w miarę poukładane. Nieważne, mniej czy bardziej udane. Każda bowiem zmaga się z traumą, której nie da się opisać. Każda z nich straciła dziecko. W dodatku we wszystkich trzech przypadkach były to śmierci z gatunku tych, po ludzku patrząc, niemożliwych do zaakceptowania. Tak, jakby nie wystarczyło, że Annę, Izę i Elżbietę dosięgło największe możliwe nieszczęście. Strata każdej z nich staje się punktem wspólnym, dzięki któremu przecinają się ich losy. Trzy bohaterki odnajdują się jak życiowi rozbitkowie i próbują sobie nawzajem pomóc. Bo otoczenie nie umie zrozumieć ich bólu. Bo bliscy, sami nie umiejąc sobie poradzić z żałobą, nie potrafią już znieść jej kolejnych dawek. Chcą uciec w życie, w działanie, w robienie czegoś, chcą radości, wytchnienia, pozytywów. Męczą ich siostry, córki, żony, matki, przyjaciółki, kochanki w żałobie. Bo życie przecież toczy się dalej! Czy aby na pewno? Czy dla wszystkich słońce tak samo świeci?

„Kryształowe motyle” chwytają za gardło i trzymają bez pardonu. Pokazują świat osób, które strata i żałoba wykluczyły z życia. Wypadły w biegu i teraz za nic nie potrafią nadążyć za resztą. To opowieść o przejmującej, niszczącej samotności człowieka cierpiącego. Ale to również mądra, nie uciekająca się do banalnych pocieszeń opowieść o sile prawdziwej miłości i przyjaźni. Każda z bohaterek potyka się bez przerwy na swojej drodze, ale wspierana przez pozostałe ma szansę przejść kawałek dalej, dojść do kolejnego zakrętu.

Ta lektura uwrażliwia i otwiera oczy. Zmusza do uważniejszego spojrzenia na ludzi z naszego otoczenia. To dużo więcej niż dobra, wciągająca opowieść. „Kryształowe motyle” uwrażliwiają na cudzą żałobę i uczą dostrzegać samotność skrywaną pod powierzchownymi gestami. Gorąco Wam polecam tę książkę, jest mądra, przejmująca i potrzebna!

sobota, 9 marca 2019

"Winne miasto" Zofii Mąkosy, czyli zanurzenie w historii czasów bezprawia




Już dłuższy czas temu zapowiedziałam Wam recenzję tej książki. Jednak praca uniemożliwiła mi szybkie wywiązanie się z obietnicy, mam jednak nadzieję, że zechcecie przeczytać to, co chciałabym Wam opowiedzieć, bo chodzi o książkę wyjątkową, śmiem nawet twierdzić, że wybitną. Mowa o serii „Wendyjska Winnica” Zofii Mąkosy, a dokładniej o tomie drugim, „Winne miasto”. Ze względu na tych z Was, którzy nie znają jeszcze ani tomu pierwszego, ani drugiego, nie będę zdradzała fabuły książki. Jeśli zaglądacie do mnie regularnie to wiecie, że bardzo staram się nie zdradzić za wiele z treści psując tym samym przyjemność z czytania potencjalnemu czytelnikowi. Chciałabym jednak bardzo, żebyście zapamiętali nazwisko Autorki, bo na to zasługuje.

Ograniczając się do niezbędnego minimum mogę Wam tylko zdradzić, że akcja książki toczy się tuż po zakończeniu Drugiej Wojny Światowej w Zielonej Górze, która dosłownie chwilę wcześniej była niemieckim Grünbergiem, a jej bohaterką jest Matylda Neumann, córka Marty – bohaterki tomu pierwszego. Przedstawicielka znienawidzonego narodu niemieckiego w mieście opanowanym przez hordy czerwonoarmistów. Celowo użyłam słowa „hordy“. Tego, co rosyjscy wyzwoliciele robili na terenach tak zwanych Ziem Odzyskanych nie sposób opisać ani czymkolwiek usprawiedliwić. I tutaj mały wtręt prywatny – tak się składa, że znam opowieści z tamtych terenów i dokładnie tamtych czasów z ust naocznego świadka. Osoby, która przeżyła tam kilkanaście powojennych lat i widziała wszystko to, co na kartach „Winnego miasta“ opisuje Zofia Mąkosa. Autorka miała przed sobą niełatwe zadanie. Ziemie Odzyskane z okresu powojennego były, przynajmniej w moim odczuciu, czymś na kształt amerykańskiego Dzikiego ( nomen omen ) Zachodu. Prawdziwy kipiący tygiel: Niemcy, którzy nie zdążyli, albo nie chcieli uciec ze swoich domów, Rosjanie szukający zemsty, zdemoralizowani, rozpici, Polacy, których na te tereny rzucił los lub też chęć zaczęcia nowego życia. Kraina bezprawia i okrucieństwa bez miary. Być może ci z Was, którzy oglądali choćby wstrząsający film „Róża“ Smarzowskiego zastanawiali się czy aby reżyser nie przesadził i nie nakreślił zbyt grubą kreską tamtego świata. Jako osoba znająca te czasy z opowieści naocznego świadka mogę powiedzieć jedno – to raczej my nie umiemy sobie tego nawet wyobrazić.

Tymczasem Zofia Mąkosa w drugim tomie „Wendyjskiej Winnicy“ odmalowuje ten właśnie świat. I robi to z prawdziwą precyzją i wirtuozerią. Dzięki imponującej wiedzy historycznej oraz niewątpliwie ogromnej empatii pokazuje obraz mrożący krew w żyłach, ale jednocześnie nigdzie nie przerysowany. Unika niezwykle podstępnej pułapki popadnięcia w skrajności i podkolorowania bohaterów negatywnych lub epatowania okrucieństwem. Pokazując ten czas gwałtów, przemocy i śmierci oraz kompletnego bezprawia przy którym zapewne zrozumiałaby byłaby nawet tęsknota za niemieckim okupacyjnym porządkiem ( tak, kto przeczyta książkę, ten zrozumie o czym mowa ) nie traci z oczu najważniejszego, czyli człowieka. Bohaterowie książki, bez względu na narodowość, wyznanie czy czynione dobro i zło, nie przestają być dla czytelnika ani przez moment ludźmi. Ich sylwetki są nakreślone z taką precyzją, wyczuciem i życiową mądrością, że nie sposób ulec pokusie pochopnych osądów. Czytając książkę przerażony czytelnik zostaje niejako zanurzony w całej złożoności tamtego świata i, czy tego chce, czy nie, zdaje sobie sprawę z dramatyzmu dokonywanych wtedy wyborów, choćby były moralnie dwuznaczne z punktu widzenia człowieka żyjącego w czasach pokoju. Zapewniam Was, to, czego na kartach swojej książki dokonuje Autorka zasługuje na najwyższy podziw i szacunek. A jakby mało było tego wszystkiego, książka została napisana wyjątkowo piękną polszczyzną, co czyni z niej najprawdziwszą perełkę.

Wiem, że w dzisiejszym wydaniu „Wysokich Obcasów“ został zamieszczony wywiad z Zofią Mąkosą. Zachęcam do lektury, bo warto słuchać ludzi o tak ogromnej wiedzy i wrażliwości. Jeśli cenicie dobrą literaturę, nie możecie przegapić tej książki! Naprawdę warto po nią sięgnąć i delektować się nią, bo to nie jest lektura na pochłonięcie w dwa – trzy wieczory. To wykwintne literackie danie do delektowania się nim w spokoju!

Gorąco polecam, a Wydawnictwu Książnica dziękuję za zaufanie i przesłanie egzemplarza recenzyjnego!

"Tylko przeżyć. Prawdziwe historie rodzin polskich żołnierzy" Sylwii Winnik - książka, która zmienia myślenie! RECENZJA PRZEDPREMIEROWA!!!




 

Sylwia Winnik zadebiutowała zaledwie rok temu znakomitymi „Dziewczętami z Auschwitz” podbijając od razu listy bestsellerów i podnosząc sobie bardzo wysoko poprzeczkę. Trudno się zatem dziwić, że z pewnością nie ja jedna z zapartym tchem czekałam na jej drugą książkę „Tylko przeżyć. Prawdziwe historie rodzin polskich żołnierzy”, czyli zbiór reportaży o tych żołnierzach, którzy doświadczyli, czasem nawet kilkukrotnie, wyjazdów na misje, oraz o ich rodzinach. Trzymałam kciuki za Sylwię, której szczerze kibicuję od samego początku, bo uważam, że pasja, pracowitość, solidność i szacunek do czytelnika, a wszystkie te cechy Sylwia posiada, zasługują na pełne wsparcie i promowanie przez tych, którzy kochają literaturę i którym zależy na tym, żeby pisano i wydawano książki na wysokim poziomie. Dlatego propozycja przedpremierowego przeczytania i zrecenzowania książki „Tylko przeżyć” była dla mnie wyróżnieniem i wyrazem zaufania ze strony Autorki oraz Wydawnictwa Znak.


Gdy ukazały się pierwsze zapowiedzi książki, natychmiast poczułam się zaintrygowana jej tematyką. I tutaj wtrącę trochę prywaty, ale muszę to zrobić, żebyście zrozumieli skąd moje zainteresowanie. Pochodzę z rodziny, w której empatia jest jednocześnie darem i przekleństwem. I gdy tylko po raz pierwszy usłyszałam, o czym będzie najnowsza książka Sylwii Winnik, oczami wyobraźni zobaczyłam sytuacje z mojego domu, gdy na usłyszaną w radiu lub w telewizji wiadomość o śmierci polskiego żołnierza na misjach moja Babcia czy Mama chwytały się za serce i ze łzami w oczach powtarzały „Boże, na pewno zostawił jakąś rodzinę, matkę, ojca, żonę, dzieci, i teraz ktoś przeżywa tragedię”. Nie mieliśmy nikogo bliskiego, kto w czasie pokoju służyłby na misjach, ale to współczucie wobec cierpienia rodzin dotkniętych po śmierci zabitego, anonimowego dla nas żołnierza, tkwiło zawsze gdzieś głęboko w moich bliskich i we mnie. I może dlatego dla mnie ta lektura była w pewnym sensie bardzo osobista.


Pozwólcie, że przytoczę Wam jeszcze fragmenty książki „Reporterka. Rozmowy z Hanną Krall” Jacka Antczaka:


„Dlaczego z takim naciskiem nazywa się pani reporterką? Nie nęci pani literacka fikcja?


– Po co mi fikcja, jeśli prawdziwe życie jest ciekawsze?

Jakie są najważniejsze cechy dobrego reportera?


– Dwie rzeczy są ważne: słuch i ciekawość świata. Słuch to jest pewien rodzaj anteny. Trzeba odbierać nie tylko sens, ale i barwę słów. Trzeba usłyszeć, co mówi świat. Trzeba wsłuchać się w świat, oddzielić się od szumu bezładnych dźwięków, żeby usłyszeć to, co jest ważne. Z ciekawością świata jako dominującą cechą nie można być nikim innym jak tylko reporterem. Bo komu innemu ciekawość jest tak bardzo potrzebna?”


Powtórzę zatem za Hanną Krall: „Dwie rzeczy są ważne: słuch i ciekawość świata”, a te dwie rzeczy z pewnością posiada Sylwia Winnik. Tym, co zwróciło moją uwagę ledwo zaczęłam czytać opowieści pierwszych bohaterów książki, Agaty i Jana, była ich niezwykła szczerość. I uwaga, nie mówię tutaj o tak dziś modnym i rażącym ekshibicjonizmie aspirujących do celebryckiego życia, żądnych popularności guru i speców od wszystkiego. Prawdziwa, głęboka szczerość jest jednocześnie dyskretna i wrażliwa na odsłanianie tajemnic drugiego człowieka, dojrzała i mądra. Opowieść tej pierwszej pary bohaterów sprawiła, że natychmiast poczułam sympatię i szacunek do nich samych, ale również do autorki książki, która potrafiła dosłownie zniknąć pozostawiając czytelnika sam na sam ze swoimi bohaterami. Wiem jedno: ludzie nie otwierają się łatwo, zwłaszcza wtedy, gdy trzeba opowiadać o sprawach trudnych, bolesnych, nawet intymnych. Mało tego: prawdopodobnie żołnierze to jedna z najtrudniejszych, najbardziej zamkniętych grup ludzi. Jakie zatem trzeba umieć stworzyć warunki swojemu rozmówcy, żeby nie przekraczając granic intymności ani dobrego smaku i nie naruszając tajemnicy wojskowej opowiedział o wojnie tak, że czytelnik odczuje jej ciężar gatunkowy i ciężar zmagań bohaterów i ich rodzin? Sylwia, kapelusze z głów!


Nie chcę Wam streszczać poszczególnych historii – są pasjonujące, czyta się je niczym dobry thriller z elementami dramatu i romansu, a czasem przetykany nawet elementami komediowymi. Chcę Wam pozostawić przyjemność poznawania kolejnych bohaterów i ich opowieści, odkrywania ich. Ale chciałabym podzielić się z Wami moimi wrażeniami i wyjaśnić Wam dlaczego, według mnie, ta książka jest ważna. Bohaterowie opowiadają o wojnie, która, czy tego ktoś chce, czy nie, toczy się na dwóch frontach. Tam, na misji, i tutaj, w kraju, gdzie rodziny „misjonarzy” drżą ze strachu oraz same walczą z codziennością, którą powinny z nimi móc dzielić. Przeżywają choroby czy śmierci najbliższych i nie mogą liczyć na wsparcie męża, ojca, syna, brata. Myślę, że „Tylko przeżyć” powinno zostać wciągnięte przez wojsko na listę lektur obowiązkowych dla żołnierzy pragnących po raz pierwszy wyjechać na misje. Sylwia Winnik wybrała rozmówców dojrzałych i dlatego obraz wojny i życia na misji, który malują nie ma wiele wspólnego z grami w strzelanki. Jeden z bohaterów mówi wręcz, że wyjazd na misje powinien być dozwolony dopiero dla żołnierzy po trzydziestym roku życia, którzy osiągnęli względną dojrzałość zawodową i wojskową, okrzepli życiowo. Różne są również ich poglądy na rodzinę i jej udział w podejmowaniu decyzji o wyjeździe. Niektórzy wyjeżdżali wbrew woli bliskich, inni okłamywali ich co pełnionej funkcji wmawiając, że będą siedzieli za biurkiem, choć w rzeczywistości byli na pierwszej linii frontu. Jeszcze inni swoje decyzje konsultowali z żoną i byli nawet gotowi dla niej zrezygnować z kolejnego wyjazdu. Jeden z bohaterów powiedział wręcz, że odkąd założył rodzinę uważa, że wyjazd na misje byłby zdecydowanie złą decyzją. Różne są również doświadczenia rodzinne bohaterów. Większość z nich w rodzinach, zwłaszcza w żonach, znalazła oparcie, ale bywa i tak, że małżeństwo nie wytrzymuje próby rozłąki. Jest zatem wśród zamieszczonych opowieści również taka o zdradzie, o utracie kontaktu z dziećmi, ich złym wychowaniu. Poza tym sporo dowiadujemy się o krajach, w których poszczególni bohaterowie byli na misjach, między innymi o Iraku, Syrii, Afganistanie. O tym jak bardzo życie żołnierza tam zależy od drobiazgów, bo zgubną decyzją może okazać się podniesienie porzuconej paczki papierosów, która bywa często miną – pułapką. Rzeczy dla nas niewyobrażalne. Pomijając tematy poważne, jednym z wątków, który mnie, na moje nieszczęście, zaintrygował, był wątek …pająka wielbłądziego. Chciałam go sobie koniecznie obejrzeć na zdjęciach po tym, jak w kilku opowieściach przeczytałam, że żołnierze się wzdragali na jego widok, a nawet …uciekali. Twarde chłopy bały się pająka?! No to go sobie obejrzałam, i mam teraz tylko nadzieję, że mi się nie przyśni;)! 


A wracając raz jeszcze do fragmentów książki – rozmowy z Hanną Krall:

Czego jeszcze trzeba do reportażu?


– Opisując ludzi, opisując zdarzenia, opisuje się zawsze coś więcej niż to dosłowne zdarzenie. Tak naprawdę jest tylko kilka tematów: miłość, nienawiść, strach, samotność, godność, odwaga... Wokół nich krąży literatura i o nich traktuje reportaż”.


I właśnie o tym jest książka Sylwii Winnik. O miłości żołnierzy do Polski, do swoich rodzin, oraz tej ich bliskich do nich. O nienawiści do min – pułapek, do własnego strachu. O strachu przed śmiercią, przed kalectwem, przed byciem niepotrzebnym. O samotności, gdy nie wolno podzielić się z żoną swoim lękiem przed akcją, z której można nie wyjść żywym. O godności, o którą szczególnie trudno, gdy okaleczony żołnierz wraca do kraju, gdzie okazuje się, że państwo nie wywiązuje się z opieki nad nim pozostawiając jego i jego rodzinę samym sobie. I wreszcie o odwadze, która żołnierzy popycha do wyjazdu na kolejne misje, nie dla pieniędzy, ale dla pogłębiania kwalifikacji, żeby być lepszym żołnierzem, ale i o tej wykazywanej przez żony udające dzielnie przy pożegnaniu, że nie umierają ze strachu. Bo ta ostatnia cecha jeszcze bardziej niż żołnierzy, dotyczy właśnie ich żon. Jak słusznie mówi jeden z bohaterów: „Dostrzegłem w swojej żonie naszego życiowego komandosa, bo wykazała się mocą, o której nie śmiałbym nawet marzyć. Determinacją i odwagą zawstydziłaby niejednego żołnierza”.


Książka Sylwii Winnik zmienia myślenie o wielu sprawach, a to jest najbardziej pożądana cecha dobrego reportażu. Nie przegapcie jej pod żadnym pozorem! To nie tylko opowieść o wojnie, ale też o tym, co w życiu najważniejsze. Gorąco, gorąco polecam!!!



Wydawnictwo: Znak

Premiera: 27 lutego 2019

PRZEDŚWIĄTECZNA NIESPODZIANKA - WYWIAD Z TERESĄ MONIKĄ RUDZKĄ, AUTORKĄ "CZASU EMILA"

  1)        Skąd pomysł na taką konstrukcję powieści, czyli powieść szkatułkową?   Sama bardzo lubię twórczość niekonwencjonalną, czyli ...