sobota, 28 listopada 2020

„Miała umrzeć” – znakomicie skrojony thriller oblepiający mrokiem

 

„Miała umrzeć” – znakomicie skrojony thriller oblepiający mrokiem

 

Nie czytałam poprzednich książek Ewy Przydrygi, dlatego lektura jej najnowszej powieści, „Miała umrzeć” była moim pierwszym spotkaniem z piórem tej Autorki. Spotkaniem, na które czekałam z ciekawością i entuzjazmem, bo zawsze z radością odkrywam nowych autorów dobrych kryminałów czy thrillerów, a poprzedni thriller Ewy Przydrygi, „Bliżej, niż myślisz”, zebrał znakomite recenzje. Były powody, żeby spodziewać się dużo również i po kolejnej książce. Poza tym zaintrygował mnie od początku sam jej opis, który wypatrzyłam dużo wcześniej, buszując po stronach z zapowiedziami.

 

Najpierw zatem kilka słów o treści książki. Intrygujące jest już samo hasło reklamowe: „Jakie sekrety kryją się za fasadą domu, który w pewną bożonarodzeniową noc spłynął krwią?” Mocne, prawda? Przyznaję, że kocham takie opowieści, tajemnice związane ze starymi domami czy niewyjaśnionymi zbrodniami albo zniknięciami. Nie trzeba mnie było dłużej zachęcać! Fabuła książki toczy się dwutorowo – współcześnie oraz pod koniec lat dziewięćdziesiątych minionego wieku. Każdy z tych dwóch przedziałów czasowych ma też inną bohaterkę. Ta z przeszłości to Ada, zbuntowana siedemnastolatka, córka bardzo toksycznych i niedojrzałych rodziców. Matki, byłej piękności z aspiracjami, których szczytem stało się poślubienie odpowiednio ustawionego mężczyzny. Rozczarowanej, sfrustrowanej, popadającej w alkoholizm, odbiegającej od wszelkich wzorców, ale dobrze pasującej, tak myślę, do tamtych czasów. Ojca, dorobkiewicza z tendencją do zbaczania z uczciwej drogi pomnażania majątku, ustawicznie zdradzającego żonę. I tutaj krótkie wytłumaczenie dlaczego tych dwoje, według mnie, tak dobrze wpisuje się w obraz lat dziewięćdziesiątych i ich specyfikę. Starsze pokolenia pamiętają te lata raczkującej demokracji w Polsce i te nagle wyrastające, jak grzyby po deszczu, mniejsze i większe fortuny. Czy to w skali dużych miast czy też małych miasteczek, tamte nagłe wzbogacenia różniły się od wypracowywanych latami sukcesów. Często nie były one sumą umiejętności biznesowych, ale raczej wypadkową sprytu, tupetu i łutu szczęścia. Bogactwo ojca Ady takie właśnie jest – to kolos na glinianych nogach, czego dowiadujemy się stopniowo, poznając jej historię.

 

Jednak kolejne puzzle składające się na opowieść Ady ( narracja w tej powieści jest pierwszoosobowa ) przeplatają się z wydarzeniami dziejącymi się współcześnie, które relacjonuje druga bohaterka, Lena. Osierocona w dzieciństwie, wychowana przez ciotkę, z którą nie zbudowała głębszych więzi. Lena ma dwadzieścia kilka lat, jest początkującą artystką, introwertyczką i outsiderką skrywającą w sobie mnóstwo niewytłumaczalnych lęków. Jedną z ich przyczyn są powtarzające się koszmary, których pochodzenia nijak nie umie pojąć. Gnana nieustającym niepokojem nie umie się odnaleźć w życiu. Chroni się w twardym pancerzu i nie pozwala się do siebie zbliżyć, przez co grono ludzi, którzy choć trochę ją znają, jest tak naprawdę zawężone do jednej przyjaciółki, Julii, oraz do chłopaka, Filipa, pierwszego mężczyzny, któremu pozwoliła zadomowić się w swoim życiu na dłużej. Pewnego dnia na wernisażu prac Leny zjawia się niespodziewany gość – mężczyzna w stroju klauna. Wzbudza w niej lęk, ponieważ zachowuje się, jakby ją znał z przeszłości, choć dla niej jest kimś zupełnie obcym. Proponuje jej rozmowę, zapraszając na molo, gdzie codziennie gra na saksofonie. Lena, w pierwszym odruchu przerażona tym spotkaniem, decyduje się na rozmowę licząc na to, że nieznajomy będzie umiał jej powiedzieć coś o jej przeszłości. Coś, co być może wytłumaczyłoby jej zagubienie i ciągłe poczucie lęku. Kiedy jednak zjawia się na molo, w miejscu, w którym grywa nieznajomy, okazuje się, że ten ostatni został właśnie zamordowany. Czy to przypadek czy skutek niefortunnego spotkania na wernisażu? Ale jeśli tak, czemu ktoś miałby zabijać człowieka, który zna przeszłość Leny? I co wspólnego jej historia ma z historią Ady, zagubionej, osamotnionej nastolatki?

 

W thrillerze „Miała umrzeć” nie tylko sam pomysł na fabułę jest dobry i przemyślany. Wydawać by się mogło, klasyka. Bohaterka z domyślną przeżytą traumą, tajemniczy człowiek z przeszłości i morderstwo wskazujące na to, że coś w tej przeszłości było tak ważne, że dla zatajenia tego warto zabić. Świetny jest sposób realizacji pomysłu. Ewa Przydryga tworzy w swojej powieści bardzo mroczny, lepki klimat, który pochłania czytelnika i sprawia, że bardzo emocjonalnie przeżywa on każdy kolejny fragment opowieści Ady i Leny. Te dwa plany czasowe, które Autorka wybrała jako miejsce akcji pozwalają jej stworzyć, na zasadzie kontrastu, bardzo wyrazisty portret końcówki lat dziewięćdziesiątych, pogłębiających się gwałtownie podziałów społecznych, żarłocznego kapitalizmu i wzrastającego osamotnienia ludzi, zwłaszcza młodych, jak Ada. Ada to postać tragiczna, ofiara tamtej epoki. Kompletnie lekceważona przez rodziców, osamotniona i zraniona, w ramach odwetu za to jak traktowana jest w domu, w paczce przyjaciół ze szkoły koniecznie chce być odbierana jako liderka, mieć autorytet. Nawet, jeśli sama ulega złudzeniom i manipulacji, chce wierzyć, że ma jakąś moc sprawczą w swoim życiu. Demonstruje to prowokując swoich kolegów do podejmowania absurdalnych i niebezpiecznych wyzwań, i sama biorąc w nich udział. Do czego popchnie ją ta niekontrolowana frustracja i nieuświadamiana walka z poczuciem samotności i odrzucenia? Czy jest jakaś siła, która mogłaby ją zatrzymać?

 

Również Lena jest osamotniona i zagubiona, ale jej samotność wiąże się przede wszystkich z brakiem poczucia więzi międzypokoleniowej oraz niemożnością odnalezienia własnej tożsamości. Nie dane jej było poznać rodziców, jest jak roślina wyrwana z korzeniami i przeniesiona w zupełnie inne warunki. Brak jej poczucia bezpieczeństwa wynikającego ze znajomości pokoleń, które były przed nią i z oswojenia pewnego rodzinnego genotypu, który wszyscy w sobie nosimy i poznajemy niejako poznając historię własnej rodziny. Lena została tego pozbawiona. Jej samotność to samotność rozbitka z zanikiem pamięci, dryfującego gdzieś na oceanie bez świadomości, co się stało i skąd płynie oraz jaki powinien być cel jego podróży. Ewa Przydryga umie kapitalnie budować klimat swojej opowieści, czułam się zanurzona w historię i emocje obu bohaterek od początku do samego końca. Ta atmosfera duszności, lęku, narastającego zagrożenia sprawia, że powieść dosłownie się pochłania. Mnie ten klimat powieści podbił! Dlatego gorąco ją Wam polecam, a sama z pewnością sięgnę po następne książki tej Autorki. Warto zapamiętać to nazwisko!

 

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu MUZA.



czwartek, 19 listopada 2020

„Moc truchleje. Opowieści wigilijne 1939-1945” - Czy chcesz nauczyć się na nowo dostrzegać cuda?


 

Kiedy zobaczyłam pierwszą zapowiedź książki „Moc truchleje. Opowieści wigilijne 1939-1945” Sylwii Winnik, pomyślałam, że to niezwykły pomysł na książkę i że dobrze się stało, że realizacją zajęła się właśnie ta Autorka, umiejąca z wyczuciem i wrażliwością docierać do ludzi i wysłuchiwać ich historii, a potem ocalać je od zapomnienia. Udowodniła to swoimi poprzednimi książkami, „Dziewczęta z Auschwitz”, „Dzieci z Pawiaka” i „Tylko przeżyć”. Zawsze byłam ciekawa opowieści mojej Prababci oraz moich Dziadków o czasach Drugiej Wojny Światowej, ale nigdy nie przyszło mi do głowy spytać ich jak wspominają wojenne wigilie. Trudno jednak się dziwić, te dwa pojęcia, wojna i Wigilia, postawione obok siebie powodują u odbiorcy automatyczny poznawczy dysonans. Wigilia to dzień święty w polskiej tradycji, a wojna to triumf zła, a więc tego wszystkiego, co nie tylko nieświęte, ale podłe, okrutne, bezlitosne. Jak to pogodzić?! A przecież Druga Wojna Światowa trwała aż 6 lat, ludzie, którzy ją przeżyli, byli sześciokrotnie zmuszeni świętować ten najświętszy dzień roku w wojennej rzeczywistości. Jak wyglądały ich wigilie? Czym się różniły od tych przedwojennych? Jak świętować pod okupacją? Na te i na wiele innych pytań Sylwia Winnik odpowiada ustami swoich bohaterów.

 

Książka zawiera dziesięć opowieści, dzięki którym dane jest czytelnikowi poznać wigilijne zwyczaje oraz wojenne wspomnienia z różnych miejsc i różnych części Polski i świata, także te z Auschwitz oraz z Kresów czy z dalekiej Syberii i Kazachstanu. Różne były wojenne doświadczenia Polaków, a „Moc truchleje” to pewna swoista synteza tych losów. Większość historii bazuje na zasadzie kontrastu, wspomnienia przedwojennych wigilii jaskrowo różnią się od tych z wigilii wojennych. Zwłaszcza takich najbardziej traumatycznych, jak te przeżyte w Auschwitz czy w dalekim Kazachstanie albo na Syberii, gdzie nie było mowy o potrawach wigilijnych, bo na cud zakrawało odłożenie kromki chleba czy choćby ziemniaka. Te wspomnienia szczególnie brutalnie kontrastują ze współczesną komercyjną wizją świąt jako orgii obfitości i marnotrawstwa. Ludzie, którzy przeżyli tamte wigilie mają szacunek do każdego okruszka chleba. Jak wyznaje jedna z bohaterek: Marnowanie chleba, wyrzucanie go do śmieci spędza mi sen z powiek. Proszę, drodzy czytelnicy, nie róbcie tego. Zawsze zjadam chleb do ostatniej kromki. Wiem, co to znaczy go nie mieć. Pamiętam, co to znaczy umierać z głodu i pragnąć choćby okruchów. Dzisiaj mamy niemal wszystko. Za rzadko to doceniamy. ( str. 67 )

 

Ale to nie jest tak, że te wojenne wigilie były tylko złe i trudne, bo czasem cuda ludzkiej dobroci i odwagi zapalały iskierkę nadziei w zmęczonych sercach, stanowiły dowód na to, że dobro istnieje, a obok ludzi podłych żyją też i tacy, którzy gotowi są ryzykować życie, aby pomóc bliźniemu i uczynić jego cierpienie choć odrobinę lżejszym. Jak mówi inny z bohaterów książki: Dobre spojrzenie drugiego człowieka potrafi potrafi czasami więcej zdziałać niż krzepiące słowo. Otoczeni dobrymi spojrzeniami, zapominamy o tym, co złe. Kiedy dobrych oczu jest wiele, wydaje nam się, że nie może być inaczej. ( str. 117 )

 

Nie będę Wam streszczać poszczególnych historii, przeczytacie je sami i sami przekonajcie się, które do Was szczególnie trafiają. Mnie wyjątkowo trudno było czytać historie z Kresów, w których przewija się często motyw rzezi na Wołyniu dokonanej na Polakach przez Ukraińców. Ten bezmiar okrucieństwa nie mieści mi się w głowie. Kiedy obejrzałam film „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego byłam przekonana, że twórca musiał epatować okrucieństwem dla podkreślenia ogromu dokonanej zbrodni. Jednak czytanie kolejnych wspomnień ludzi, którzy przeżyli mordy na Wołyniu i byli ich świadkami utwierdza mnie w przekonaniu, że skala okrucieństwa musiała być porównywalna co najmniej do wojny w Rwandzie skoro świadkowie tamtych wydarzeń noszą ich odciśnięte piętno do dziś, czyli siedemdziesiąt pięć lat po wojnie!

 

Dlaczego piszę o tym wszystkim zamiast skupiać się na wigilijnych potrawach i zwyczajach z tamtego okresu? Robię to, bo książka Sylwii Winnik pokazuje bardzo ważną, a współcześnie często umykającą nam prawdę, że Wigilia jest esencją całego minionego roku i naszego życia. I choć byśmy zainwestowali w najdroższe ozdoby i świąteczne gadżety, to, jaka będzie nasza Wigilia zależy od naszej hierarchii wartości oraz sumy naszych doświadczeń z poprzedzających ją trzystu sześćdziesięciu pięciu dni. Poza tym „Moc truchleje” to również świadectwo siły tradycji przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Dla bohaterów książki i ich rodzin zachowanie choćby namiastki wigilijnych zwyczajów było kotwicą, na której umocowali swoją nadzieję i przekonanie, że kiedyś musi wrócić zwykły porządek świata. Było również świadectwem ich tożsamości.

 

A propos przepisów – nie martwcie się, na końcu książki znajdziecie przepisy na potrawy wigilijne przekazywane z pokolenia na pokolenie, które możecie w tym roku wykorzystać! I poczuć podobne zapachy i smaki jak bohaterowie książki. „Moc truchleje” to świetna lektura łącząca w sobie zbiór wstrząsających, wojennych historii, wigilijnych tradycji i rytuałów. Ale to również znakomity podręcznik życia przypominający nam, zabieganym ludziom dwudziestego pierwszego wieku, jaka jest właściwa hierarchia wartości. A świetnie porządkują ją opowieści bohaterów książki, którym dane było przeżyć nieporównywalnie trudniejsze czasy i w związku z tym mają dużo jaśniejsze i bardziej przejrzyste spojrzenie na życie. Pięknie podsumowuje to jedna z bohaterek, pani Bronisława Buczacz: Myślę sobie, że cuda dzieją się wokół nas każdego dnia, tylko nie umiemy ich dostrzegać, bo nie chcemy ani nie potrafimy w nie uwierzyć. Umysł, który nie wierzy, odporny jest też na cuda. Tylko że …przychodzi niekiedy taki moment, że wbrew naszej woli dzieje się nagle coś pięknego. I dzieje się właśnie po to, by docenić codzienny cud życia. I żeby o cudzie, jakim jest życie, nie zapominać. ( str. 68 )

 

Czy chcesz nauczyć się na nowo dostrzegać cuda?...

 

Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Autorce oraz Wydawnictwu Znak.




piątek, 13 listopada 2020

„Godzina zagubionych słów” – czyli traktat o słowie, śmierci i wigilijnej metafizyce

 

Ci z Was, którzy mieli okazję śledzić moje wpisy jeszcze na poprzednim blogu wiedzą, że bardzo lubię książki Nataszy Sochy. Do tego stopnia, że swoją miłością do nich „zaraziłam” już całkiem przyzwoite grono swoich koleżanek i znajomych. Wyczekuję książek tej Autorki z zapartym tchem, bo wiem, że zawsze mogę liczyć na ciekawe tematy i nieszablonowe rozwiązania. Podobały mi się poprzednie powieści świąteczne Nataszy Sochy, byłam więc ciekawa co wymyśliła w tym roku. Ale muszę przyznać, że tym razem zaskoczyła mnie totalnie wyborem tematu. Dlaczego? Z tej prostej przyczyny, że „Godzina zagubionych słów” jest o …śmierci. Ale jak to? Świąteczna opowieść powinna pachnieć piernikami i domowym barszczem, być mięciutka i cieplutka jak kocyk dla duszy, albo przynajmniej jak termofor. Święta są po to, żeby zapomnieć o smutkach, a nie poruszać takie trudne tematy! Ale czy na pewno? Czy nikt z Was nie poczuł w Wigilię tego, o czym mówi przepiękna i łamiąca serce „Kolęda dla nieobecnych”?:

 

A nadzieja znów wstąpi w nas
Nieobecnych pojawią sie cienie
Uwierzymy kolejny raz
W jeszcze jedno Boże Narodzenie
I choć przygasł świąteczny gwar
Bo zabrakło znów czyjegoś głosu
Przyjdź tu do nas i z nami trwaj
Wbrew tak zwanej ironii losu

 

Daj nam wiarę, że to ma sens
Że nie trzeba żałować przyjaciół
Że gdziekolwiek są, dobrze im jest
Bo są z nami choć w innej postaci
I przekonaj, że tak ma być
Że po głosach tych wciąż drży powietrze
Że odeszli po to by żyć
I tym razem będą żyć wiecznie

 

Ilekroć słyszę ten tekst, wzruszam się i myślę o wszystkich bliskich mi Nieobecnych. O tych, po których głosach wciąż drży powietrze. A Natasza Socha w swojej najnowszej powieści próbuje nam pokazać, co by było gdybyśmy dostali taki niezwykły prezent jak godzina dodatkowej rozmowy z tymi, którzy odeszli nagle, zostawiając po sobie chaos, żałobę i całą listę trudnych pytań. Bohaterowie jej powieści to grono ludzi, którzy nie są ze sobą powiązani, ale ich rutynowe ścieżki krzyżują się w kilku wspólnych punktach: pobliskiej kwiaciarni, barze kanapkowym i kawiarni. Nie wiedzą nic o sobie, ale w życie każdego z nich wkradła się ona – śmierć. I sprawiła, że dla każdego z nich nadchodzące święta straciły cały blask. Śmierć jest egoistką. Nikogo nie przygotowuje, nie tłumaczy się z tego, co robi. Przychodzi, zabiera, odchodzi i nikt nie może złożyć reklamacji. Jest minimalistyczna w swoich działaniach. Gasi oddech. Zamyka oczy. I ucina rozmowę w połowie zdania. ( str. 8 ). Tak się stało w przypadku każdego z bohaterów powieści: Katarzyny, Anny, Marcina, Aleksego i Borysa. Ale zdarza się przedwigilijny cud. Na pewnej metafizycznej ławeczce, w godzinie zawieszenia między dwoma światami, nagle dana jest im szansa domknięcia ważnych spraw. Mogą się pożegnać ze swoimi bliskimi, zadać pytania, których nigdy nie zdążyli postawić. Czy ktokolwiek z Was oparłby się takiej pokusie?

 

Powiedziałabym, że nowa powieść Nataszy Sochy to swoisty traktat o słowie. O jego braku, ale i o nadmiarze. O tym, jak rani i jest niebezpieczne, ale i o tym, że bywa skuteczniejsze niż kojąca maść czy antybiotyk. O tym, że to samo słowo może parzyć jak pokrzywa lub uzdrawiać. O tym, jak źle używane może powodować traumy, a użyte we właściwych proporcjach może naprawiać relacje. O potędze rozmowy, czyli tej broni, którą posiada każdy z nas, ale tylko nieliczni umieją jej mądrze używać. Kocham styl Nataszy Sochy za oszczędność, która sprawia, że w jej narrację nie wślizgnie się nigdzie patos, za zdania wyważone z aptekarską wręcz precyzją. Niezmiennie zachwyca mnie ta doskonała mieszanka swoistej poetyki i czarnego humoru. Oraz psychologiczna przenikliwość z jaką diagnozuje swoich bohaterów. A tym razem ma pole do popisu, bo dotyka wielu ważnych relacji międzyludzkich: tej między matką a córką, czyli jednej z najbardziej skomplikowanych relacji świata. Między żoną a mężem. Między przyjaciółmi. Między rodzeństwem. Między rodzicami a dziećmi. Zresztą, złożoność tej ostatniej relacji pokazuje w historii kilkorga z bohaterów. To, jacy jesteśmy w dorosłym życiu, jest kumulacją tego, ile razy nas złamano w dzieciństwie. Ile razy obcięto nam włosy bez naszej zgody, wyrzucono zabawkę bez pytania, ile razy zawieziono nas na kolonię mimo paraliżującego nas strachu przed rozstaniem. Liczba wszystkich tych drobiazgów, które tylko pozornie nie mają znaczenia, rośnie z każdym kolejnym rokiem, aż w końcu zaczyna odnosić  małe zwycięstwa. Strach przed podejmowaniem własnych decyzji. Zgoda na manipulację. Zamrożenie własnych potrzeb. ( str. 49 ). W opowieści Nataszy Sochy możemy się przejrzeć jak w lustrze, bo przecież nikt z nas nie żyje w próżni. Przeciwnie, jesteśmy uwikłani w liczne relacje. Jesteśmy w życiu dziećmi, braćmi czy siostrami, rodzicami, później dziadkami, przyjaciółmi, teściami, kochankami, podwładnymi czy szefami. I w każdej z tych relacji podstawą sukcesu lub porażki jest umiejętna rozmowa. Nie darmo jednak Antoine de Saint-Exupéry zauważył w „Małym Księciu”, że mowa jest źródłem nieporozumień. Doświadczają tego boleśnie bohaterowie „Godziny zagubionych słów”. Jednak dany jest im cud dokończenia przerwanej rozmowy.

 

To bardzo mądra i głęboka książka, ale mimo trudnej tematyki nie przygnębia ani nie gasi ducha, bez obaw! Przeciwnie, pozwala nam się przejrzeć jak w lustrze i zrobić rachunek sumienia z własnych grzechów dotyczących wypowiedzianych lub przemilczanych słów. I przypomina, że my, w przeciwieństwie do bohaterów książki, jeszcze mamy czas na dokończenie naszych rozmów bez uciekania się do metafizyki i przedwigilijnych cudów. Zanim będzie za późno.

 

Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.



piątek, 6 listopada 2020

„Pstrągi” – magiczno-kryminalna podróż do innego wymiaru z kroplą szaleństwa


 

„W lesie podświadomości wszyscy jesteśmy dzikimi zwierzętami”

 

Czasami bywa tak, że jakaś przeczytana książka zapada nam w pamięć i serce na lata sprawiając, że nazwisko jej autora zapisujemy na twardym dysku naszej pamięci z adnotacją „warto śledzić”. Tak właśnie się stało, gdy kilka lat temu wpadła mi w ręce debiutancka powieść Agnieszki Miklis „Wściekła skóra”. Obiecałam sobie wtedy, że na pewno sięgnę po kolejne książki tej Autorki. Dlatego zapowiedź „Pstrągów”, książki, o której chcę Wam dzisiaj opowiedzieć, przywitałam z prawdziwym entuzjazmem. A propozycję z Wydawnictwa Videograf, aby ją zrecenzować, potraktowałam jako wyróżnienie.

 

Na początek mam jedną uwagę – myślę, że byłoby idealnie, gdybyście przed „Pstrągami” mogli przeczytać „Wściekłą skórę”. Nie dlatego, że w innym wypadku nie dacie rady śledzić fabuły, absolutnie nie! Ale, po pierwsze, warto sięgnąć po debiutancką powieść Agnieszki Miklis, a po drugie, to Wam pozwoli jeszcze głębiej wejść w świat Roswity Rein, detektywki amatorki, jednej z głównych bohaterek „Pstrągów”. To jest tylko moja subiektywna sugestia wynikająca z przekonania, że obydwie książki są godne uwagi. To kawał dobrej literatury!

 

Główną bohaterką powieści jest Ema, młoda dziewczyna ze zdiagnozowaną schizofrenią, nijak nie przystająca do swojej mocno stojącej na ziemi rodziny. Jej choroba to dla nich mocno wstydliwy temat. Próbują na siłę wtłaczać Emę w sztywne ramy normalności, zakładać jej swoisty kaganiec rutyny, aby zapobiec temu wszystkiemu, co wymyka się ich pojmowaniu świata. Zwłaszcza matka Emy, Lidia, która nie rozumie swojej córki do tego stopnia, że się jej boi. Jedyną przyjazną duszą wydaje się Dawid, starszy brat, ale i on jest w stanie zaakceptować odmienność Emy tylko do pewnego stopnia. Gdy młodsza siostra zaczyna mieć wizje, w których spotyka banitów z Montes, grupę odmieńców i wyrzutków nazywających siebie Pstrągami, zaniepokojenie rodziny wzrasta. I sięga zenitu, gdy wskutek tych wyimaginowanych spotkań z Pstrągami Ema przepowiada śmierć rudej kobiety, do której rzeczywiście dochodzi.

 

Jednocześnie w świecie realnym Roswita Rein, która wróciła z Holandii po przeżytych tam dramatycznych wydarzeniach, nadal szuka swojego miejsca w życiu. Pod wpływem impulsu, pragnąc uciec od toksycznych rodziców, akceptuje propozycję przyjaciółki z Gliwic, która oferuje jej dach nad głową i utrzymanie w zamian za opiekę nad jej dzieckiem. W ten sposób losy Emy i Roswity zaczynają się powolutku splatać, choć początkowo one obie nie mają o tym pojęcia. Jednak to właśnie Roswita, powodowana wrodzoną ciekawością, zacznie prywatne śledztwo w sprawie śmierci rudej kobiety. Śmierci przepowiedzianej przez Emę.

 

Zastanawiałam się do czego najlepiej porównać „Pstrągi” i przyszło mi do głowy pewne ciastko francuskie, millefeuille, czyli ciasto tysiąca listków. To oldskulowy francuski deser składający się z kilku ( zwykle trzech ) płatów ciasta francuskiego przełożonych kremem. Oczywiście, istnieje nieskończona ilość wariacji przepisu na to ciastko, ale niezmienną bazą pozostaje ta jego wielowarstwowość, kruchość wytrawnego francuskiego ciasta. I „Pstrągi” to taka właśnie wielowarstwowa literacka uczta! Trudno nawet przypisać je do jednego gatunku, bo tak naprawdę znajdziemy tutaj elementy kryminału, thrillera, momentami nawet horroru, okraszone jednak hojnie baśniowością i czymś, co śmiałabym nazwać, choć nie wiem, czy słusznie i czy Autorka by się ze mną zgodziła, śląskim realizmem magicznym. Nie ukrywam, że mnie „Pstrągi” momentami przypominają atmosferą książki Marqueza, tyle, że cała baśniowość i magia są umocowane w śląskiej ziemi. Jeżeli to z mojej strony nadinterpretacja to z góry przepraszam, ale tak to odbieram. Świat realny i świat magiczny przenikają się tutaj bez przerwy, a wydarzenia z każdego z tych dwóch światów mają realny wpływ na to, co dzieje się w drugim. Przyznam, że czytając miałam też skojarzenie z uwielbianą przeze mnie serią „Czarny wygon” Stefana Dardy. Agnieszka Miklis również potrafi tak zaczarować czytelnika, że wchodzi on w świat Emy i świat banitów z Montes jak w masło i daje mu się oczarować. Jest w nim baśniowość, ale to bardziej baśnie braci Grimm niż Andersena. Poza tym świat Pstrągów kusi baśniowo- cyrkową kolorystyką i wcale się nie dziwimy, że Ema chce w nim spędzać coraz więcej czasu.

 

„Pstrągi” to przede wszystkim rozdzierająca opowieść o samotności. Samotna jest Ema, nierozumiana i odrzucana przez rodzinę. Samotna jest Roswita, która dla kilku łyków wolności godzi się na zajęcie uwłaczające jej zdolnościom i inteligencji. Samotna jest Karolina, z którą zaprzyjaźnia się Roswita. Samotna jest Aleks, mimo pozornej siły i przebojowości. Samotna jest Lidia, która nie potrafi zaakceptować własnej córki. Samotny jest każdy z banitów z Montes, choć swoją samotność przykrywają żartami i sarkazmem. A niemożność zrozumienia tego, co inne, bardziej wrażliwe, delikatniejsze, najmocniej Autorka pokazuje przez postać Emy. „Ilekroć próbował ją zrozumieć, miał wrażenie, że nabiera wody w garść – jej dusza przepływała mu między palcami. To, co opowiadała, ludzie, którzy zaludniali jej wyobraźnię, przychodząc do niej i prosząc ją o pomoc – to sprawiało, że cierpła mu skóra. «Mój Boże, Emo, jakie szkielety chcesz ubrać w ciało?» – myślał”. ( str. 24 ) Ta opowieść o samotności jest również tylko jedną z warstw „Pstrągów”. To książka, w której uważny czytelnik może się dokopać wielu ukrytych znaczeń, odwołań do muzyki, poezji, literatury. Im większa erudycja czytelnika, tym większą będzie miał frajdę z lektury. Ale nie bójcie się – to nie jest książka sztucznie naszpikowana literackimi odwołaniami. Przeciwnie, każdy element jest tutaj naturalny, wpisuje się łagodnie w nurt opowieści porywając ze sobą czytelnika. Zwróćcie uwagę na postacie przewijające się w Montes ;) . Ciekawa jestem, ile z nich rozpoznacie. Dla mnie była to duża frajda i kolejny smaczek.

 

Długo mogłabym pisać o tej powieści, ale przecież nie o to chodzi. Zachęcam z całego serca, żebyście po nią sięgnęli. Jest cudownie nieoczywista, ale to taka nieoczywistość dopracowana w każdym calu. W „Pstrągach” wszystko jest przemyślane, każdy element pasuje idealnie do całości obrazu, jaki się wyłania w trakcie lektury. Widać, że Autorka wycyzelowała każdy wątek, dopracowała każdą postać. Z tą książką jest jak z prawdziwymi dziełami sztuki – podziwiamy ich piękno, nieświadomi ile potu wylali nad nimi ich twórcy. I to je odróżnia od zwykłego rzemiosła. Książka Agnieszki Miklis na pewno wykracza dalece poza kategorię rzemiosła. Gorąco polecam! Myślę, że za jakiś czas sięgnę po nią po raz drugi, żeby wyłapać to, co mogło mi umknąć za pierwszym ;) .

 

Na koniec nie mogę nie wspomnieć o znakomitej grafice Dariusza Kocurka z okładki książki. Oddaje idealnie atmosferę książki, jest taką wisienką na torcie. Zwróćcie, proszę, na nią uwagę.

 

Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Videograf.



czwartek, 5 listopada 2020

„Stara zbrodnia nie rdzewieje” – czyli elegancka kryminalna klasyka w sosie wytrawnego humoru ;)

 

Nawet nie wiecie z jaką przyjemnością zabieram się za pisanie tej recenzji ;) ! Najpierw ostrzyłam sobie czytelnicze ząbki na lekturę książki, o której zaraz Wam opowiem, a potem czułam nie mniejszą frajdę na myśl, że będę mogła napisać jej recenzję. Mowa o najnowszej komedii znakomitej tłumaczki i pisarki, Iwony Banach, zatytułowanej „Stara zbrodnia nie rdzewieje”. Powieść została wydana przez Wydawnictwo Dragon, które od razu, na wstępie, chcę bardzo pochwalić za nietuzinkową, piękną, przyciągającą wzrok okładkę! Po prostu cud, miód, orzeszki ;) ! Okładkę zaprojektował Maciej Pieda i powiem od razu – mam nadzieję na więcej takich kapitalnych okładek! Chciałam o tym wspomnieć, bo w recenzjach rzadko wspomina się o grafikach, a myślę, że trzeba doceniać wszystko to, co ciekawe, nieszablonowe, wymagające wysiłku i dobrane do treści książki. Brawo!

 

Już sam opis książki, który pojawił się w zapowiedziach przed premierą bardzo mnie zachęcił. Do niewielkiego hotelu w odludnej miejscowości przyjeżdża grupa laureatów konkursu literackiego. Pobyt w hotelu to część nagrody. A gwoździem programu ma być ogłoszenie zwycięzcy, który zgarnie smakowitą sumkę, a jego książka zostanie wydrukowana. Grono wybrańców to debiutanci, zatem dla każdego z nich ta nagroda to naprawdę łakomy kąsek. Każdy już oczyma wyobraźni widzi się jako przyszłego autora bestsellerów, rozchwytywanego przez tłumy czytelników. Pałacyk, w którym znajduje się hotel robi na przyszłych pisarzach tak duże wrażenie, że mimo wrodzonej elokwencji nie mogą zdecydować czy są bardziej zmieszani czy wstrząśnięci ;) . Nie wiedzą jeszcze, że zaniemówią na dobre dopiero wewnątrz, gdy dane im będzie zawrzeć znajomość z najznamienitszą mieszkanką hotelu, przepiękną papugą Pindą, o charakterze i temperamencie równie bogatym jak jej bajeczne upierzenie. Uwaga, powiedziałam bogatym, nie bajecznym ;) . Papuga zna tylko jedno słowo, w dodatku, niestety, wulgarne, za to intonacją potrafi je nasycić emocjonalnie na tysiąc sposobów. Co tu dużo mówić, pokochałam Pindę od pierwszego zdania i zapewniam Was, że nie da się przejść obok niej obojętnie!

 

Gdy laureaci lokują się już w hotelu i zaczynają nawiązywać znajomości, a raczej nawzajem się obwąchiwać szacując swoje szanse na ewentualną wygraną, ginie jeden z jurorów. Początkowa sielanka zamienia się w kryminał, a do akcji zmuszony jest wkroczyć miejscowy policjant, Andrzej Balicki, miłośnik świętego spokoju oraz dobrych kryminałów i thrillerów, dokładnie w takiej kolejności. Czyżby słodkie grono przyszłych pisarzy kryło jakieś brzydkie tajemnice? Bądź co bądź, denat nie zabił się sam ;) , a przynajmniej nic na to nie wskazuje. Zaczyna się szalone śledztwo, które co rusz wykolejają z toru poczynania kolejnych bohaterów, a prym wśród nich wiedzie nieposkromiona matka policjanta, starsza pani z wrodzonym talentem do tyranii oraz samozwańcza trenerka personalna papugi. Co z tego wyniknie? Wielki, cudowny, bawiący czytelnika do łez galimatias!

 

Wiecie z moich recenzji poprzednich książek Iwony Banach, że bardzo lubię jej inteligentne, momentami absurdalne, wyśmienite poczucie humoru, które pokazuje w krzywym zwierciadle ludzkie przywary i słabostki. Ta Autorka ma niezwykły zmysł obserwacji, który kochają czytelnicy jej bloga, Zastroniec, na którym komentuje przeróżne współczesne zjawiska. W swojej najnowszej komedii kryminalnej bierze na tapetę środowisko pisarzy, wydawców i blogerów i zderza je z zupełnie odmienną mentalnością mieszkańców Głuszyna, czyli podmiejskiej wioski, na końcu której znajduje się hotel. Tutaj nadal matki wtrącają się w sprawy prywatne swoich dorosłych, a nawet starzejących się dzieci, czego najlepszym ( lub najgorszym, zależy od interpretacji ) przykładem jest matka aspiranta Balickiego. Kolejną przeuroczą przedstawicielką mieszkańców Głuszyna jest niejaka Mieczysława Racuch, która przez całe swoje życie przemyka gdzieś w tak zwanej szarej strefie, zarówno zawodowej jak i osobistej, bo ani mężem, ani synem pochwalić się za bardzo nie może. Za to już wrodzonym sprytem jak najbardziej, o czym dość …swędząco przekonuje się starsza aspirant Lidia Czubajko, przysłana, aby koordynować śledztwo. Ambicje nieszczęsnej policjantki oraz jej rozdmuchane ego doznają niemałego uszczerbku w zderzeniu z wiejską mentalnością oraz charakterną papugą ;) .

 

No właśnie, papuga Pinda! Nie umiem już sobie nawet wyobrazić tej książki bez niej i powiem szczerze, że mam apetyt i nadzieje na następne tomy, bo przywiązałam się do tego nieznośnego ptaszyska ;) ! Zapewne to przywiązanie bierze się również z faktu, że czytając pozostawałam poza zasięgiem jej celnego dzioba, niemniej jednak jestem Pindą dokumentnie zauroczona i Wy też będziecie! „Stara zbrodnia nie rdzewieje” to dla mnie udane i bardzo smakowite połączenie klasycznego kryminału oraz komedii miejscami skręcającej nawet w stronę kabaretu, ale takiego w najlepszym wydaniu. Nie da się oddać humoru tej powieści, to trzeba po prostu przeczytać! Zaśmiewałam się do łez, ponieważ Autorka ma naprawdę niezwykły talent w oddawaniu absurdalności różnych codziennych, z pozoru zwykłych sytuacji. I podobała mi się również bardzo duża przejrzystość fabuły w tej komedii, to naprawdę bardzo eleganckie i udane połączenie kryminału a la Agatha Christie z dużą dawką inteligentnego humoru. Poprawa nastroju po lekturze gwarantowana, dlatego z całego serca polecam Wam lekturę tej książki! Iwona Banach w najlepszej formie!

 

Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Dragon.



„Herbaciane róże” - Wzruszająca opowieść o tym, że choć prawda wyzwala zrywając bez znieczulenia opatrunki pozorów i kłamstw to przecież nawet stare, jątrzące się latami, zaniedbane rany da się uleczyć balsamem przebaczenia i miłości.

  Miłość to nie jest przygoda. Ma smak całego człowieka. Ma jego ciężar gatunkowy. I ciężar całego losu. Nie może być chwilą. Wieczność czło...