poniedziałek, 11 stycznia 2021

„Ta sama rzeka”, opowieść o budowaniu na zgliszczach RECENZJA PRZEDPREMIEROWA!

 


Kiedy po raz pierwszy przeczytałam zapowiedź nowej powieści Edyty Świętek, „Ta sama rzeka”, przyznaję, że bardzo się ucieszyłam. Pomyślałam, że jestem bardzo ciekawa jak temat miłości dwojga dojrzałych ludzi opowie ta mistrzyni wciągających sag, której książki w mojej rodzinie wyrywamy sobie nawzajem z rąk. Uradowała mnie zatem bardzo świąteczna niespodzianka od Wydawnictwa Pascal, które swoim recenzentom podarowało możliwość wcześniejszej lektury. Zabrałam się do niej z zapałem, wywarła jednak na mnie tak duże wrażenie, że przed napisaniem recenzji musiałam ją sobie przemyśleć. Od razu, od momentu przeczytania zapowiedzi, a potem pierwszych rozdziałów, niemal automatycznie, gdzieś w środku „zagrała” mi piosenka „Czy te oczy mogą kłamać?” z nieśmiertelnym tekstem Agnieszki Osieckiej:

 

A gdy się zejdą, raz i drugi,
kobieta po przejściach, mężczyzna z przeszłością,
bardzo się męczą, męczą przez czas długi,
co zrobić, co zrobić z tą miłością.

 

W książce „Ta sama rzeka” kobietą po przejściach jest Małgorzata, na pozór żona idealnego, kochającego Piotra i mama Szymona. Niestety, na pozór. Piotr to wzorcowy przykład psychopaty maskującego się znakomicie przed otoczeniem i pokazującego swoje prawdziwe oblicze tylko wobec osób od niego słabszych lub zależnych. W tym wypadku wobec żony i syna. Od pierwszych stron szczerze znienawidziłam Piotra nękającego Małgorzatę na dziesiątki sposobów, stosującego wobec niej przemoc psychiczną, seksualną i ekonomiczną. Zaszczuta kobieta odlicza dni, miesiące i lata do osiemnastki syna planując ucieczkę od męża – tyrana. Bohaterka „Tej samej rzeki” realizuje konsekwentnie plan, który w przyszłości ma jej dać wolność. Niestety, w momencie, w którym ją poznajemy, napotyka na pierwszą nieplanowaną przeszkodę.

 

Jedynym azylem Małgosi jest praca, na którą mąż kiedyś nieopatrznie jej pozwolił, choć teraz wykorzystałby każdy chwyt poniżej pasa byle ten błąd naprawić. I to właśnie w pracy kobieta poznaje Darka, mężczyznę, który kiedyś, w przeszłości, jako nastolatek, podkochiwał się w niej, i którego uczucia odżywają w momencie spotkania. Niestety, Darek też tkwi w nieszczęśliwym związku, w którym znalazł się z powodu banalnej wpadki i poczucia odpowiedzialności za poczęte dziecko. Po latach jego sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej z powodu postępującej choroby żony. Jako człowiek odpowiedzialny i prawy wywiązuje się ze wszystkich obowiązków, ale widok kobiety, w której był kiedyś szczerze zakochany burzy w nim wszelkie bariery. Uświadamia sobie tym boleśniej ile stracił wiążąc się z poczucia odpowiedzialności, a nie z prawdziwej miłości.

 

Czy dwoje tak poharatanych przez życie ludzi ma jakiekolwiek szanse na szczęście i miłość? Jeśli spodziewacie się klasycznego romansu to od razu ostrzegam – „Ta sama rzeka” wykracza poza proste schematy i pokazuje miłość niemożliwą, zakazaną, obarczoną poczuciem winy, ze wszystkimi jej konsekwencjami. Byłoby krzywdzące zaklasyfikowanie tej powieści jako typowo miłosnej. Tak naprawdę to jest opowieść o budowaniu siebie od nowa. O stawianiu nowego gmachu na zgliszczach starego, co zawsze jest dużo bardziej skomplikowane niż budowa od zera, nieobarczona koniecznością wywożenia gruzów, burzenia starych ścian, ubrudzenia się i umęczenia zanim się w ogóle zacznie. Podoba mi się ogromnie pewien fragment – refleksja Małgorzaty:

– Po prostu myślę o tym, że w życiu ważne jest szczęście – odparła. – Ale nie w postaci fuksa, dzięki któremu wszystko z łatwością przychodzi. I nie w postaci wygranej w lotto. Sami je budujemy. Niekiedy idzie nam mozolnie jak układanie cegieł z odzysku. Bywa, że mija

wiele czasu, zanim znajdziemy te odpowiednie, pasujące do naszej wizji. Wśród nich mogą się trafić zmurszałe i jeśli zostaną użyte, budowla nie będzie dość silna, by przetrwać wichry i burze. Czasami popełniamy błąd, biorąc tę niewłaściwą i kładąc ją pomiędzy dobre. Wtedy trzeba rozebrać kawałek konstrukcji i dokonać wymiany – mówiła zapalczywie, z niepodobnym do niej zaangażowaniem. – To jest bolesne, bo nikt nie lubi wracać do punktu wyjścia i zaczynać pracy od nowa. Można odczuwać strach, że nie wystarczy czasu na osiągnięcie upragnionego celu. Ale trzeba próbować naprawiać błędy.

 

Edyta Świętek w swojej książce pokazuje w sposób bardzo mocny, miejscami wstrząsający, na czym polega odbudowywanie siebie po toksycznym, przemocowym związku. Małgorzata, wychowanka domu dziecka, z wyjątkowo dramatyczną historią, nawet jak na takie miejsce, jest doskonałym, wręcz wymarzonym łupem dla psychopaty w rodzaju Piotra. Jej wrodzona niepewność, brak poczucia własnej wartości, brak oparcia w rodzinie sprawiają, że pozwala mężowi przesuwać kolejne granice i nawet tego nie zauważa. Nie zapala się jej czerwona lampka nawet wtedy, gdy Piotr stosuje wobec niej obrzydliwą przemoc seksualną pod przykrywką mężowskiej namiętności. Daje sobą manipulować całymi latami, jak klasyczna ofiara. Edyta Świętek stworzyła w swojej książce przejmujące studium toksycznej relacji. Tej książki nie da się czytać spokojnie, od początku aż do samego, pełnego dramatycznych zwrotów akcji, końca! Autorce udała się trudna sztuka utrzymania uwagi czytelnika od pierwszej aż do ostatniej strony!

 

Tak jak napisałam wcześniej – ta książka opowiada o budowaniu na zgliszczach. Małgorzacie trafiły się w tym budowaniu bardzo zdradliwe cegły, takie, pod którymi czaił się jadowity wąż. Czy da się budować na zmarnowanym życiu? I czy można faktycznie mówić o zmarnowanym życiu i zmarnowanych latach czy może póki życia, póty nadziei? Bo, jak mówi piosenka:

 

A gdy się czasem w życiu uda,
kobiecie z przeszłością, mężczyźnie po
przejściach.
Kąt wynajmują gdzieś u ludzi
i łapią, i łapią trochę szczęścia.

 

Czy Małgorzacie i Darkowi uda się „złapać trochę szczęścia”? I czy możliwe jest bezkarne wyjście ze związku z psychopatą? A co z klątwą genów, czy syn Małgorzaty i Piotra może wyjść niedraśnięty z takiej rodziny? To tylko niektóre z pytań, jakie stawia czytelnikowi Autorka w swojej książce. Książce, która wzrusza, wstrząsa, potrząsa czytelnikiem. Zmusza do refleksji, daje nadzieję, ale i ostrzega. Gorąco polecam!

 

Za egzemplarz recenzyjny oraz możliwość przedpremierowego przeczytania powieści dziękuję Wydawnictwu Pascal.



 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

„Herbaciane róże” - Wzruszająca opowieść o tym, że choć prawda wyzwala zrywając bez znieczulenia opatrunki pozorów i kłamstw to przecież nawet stare, jątrzące się latami, zaniedbane rany da się uleczyć balsamem przebaczenia i miłości.

  Miłość to nie jest przygoda. Ma smak całego człowieka. Ma jego ciężar gatunkowy. I ciężar całego losu. Nie może być chwilą. Wieczność czło...