poniedziałek, 7 października 2024

„How do you trup?”, czyli smakowita komedia kryminalna z drugim dnem! RECENZJA PATRONACKA!


Komedie kryminalne Iwony Banach niezmiennie mnie bawią i poprawiają mi humor, dlatego z przyjemnością przyjęłam propozycję patronowania najnowszej zatytułowanej „How do you trup?”. Książka ukazała się 20 września w Wydawnictwie Bookend i na dzień dobry przyciąga oczy kolorową i wesołą okładką. A gdy zajrzycie do środka… Oj, będzie się działo!

 

A wszystko przez Elwirę Konopko, której kilka milionów w tę czy w tamtą stronę nie robi różnicy ( nie darmo się mówi, że od przybytku głowa nie boli – jak się ma dużo, to nie trzeba być drobiazgowym i liczyć co do …miliona ;) ) zatem wpada na karkołomny pomysł zakupu kościoła wraz z przyległym zabytkowym cmentarzem i urządzenia w nim …hotelu. Co prawda kościół zdesakralizowano, ale akurat ten „drobny” fakt nijak nie trafia do przekonania mieszkańcom Kąkolewa, miejscowości, w której Elwira kupiła wyżej wspomniany przybytek wraz z przyległościami. A opinię mieszkańców najgłośniej wyraża niejaki Antoni Poszewko, czyli uosobienie naszych polskich wad narodowych oraz cnót hejtera i przysłowiowego wrzodu na niewypowiedzianej części ciała w jednym ( ten osobnik aż prosi się o epitety ) wraz z żoną, która ustępuje mu tylko trochę w owych „zaletach”, a i to nie z powodu choć ciut lepszego charakteru, ale …lęku przed demonami ;) . A skoro już o nich mowa, to z pasją godną lepszej sprawy zajmują się nimi samozwańczy polscy Ed i Lorraine Warrenowie noszący bardziej swojskie imiona Dominik i Malwina i mający zdecydowanie o wiele większe kompetencje i pełen samozaparcia trening w …duszeniu orangutana :D . O nie, za nic Wam nie zdradzę o co chodzi z tym orangutanem, sami sobie przeczytajcie!

 

Już to towarzystwo zgromadzone w jednym miejscu zapewniłoby Wam ubaw po pachy, ale to nie koniec, bo …the Oscar goes to …Nancy Marmot, nieutulonej w smutku wdowy po pochodzącym z Kąkolewa Rafaelu Marmocie, która postanowiła uczcić pamięć męża podróżą w jego rodzinne strony. Miłość Nancy była tak ogromna, że uwzględniła również naukę języka polskiego, co normalnie wzbudziłoby głównie słuszny podziw, ale w tym konkretnym przypadku wywołuje wrażenia wręcz piorunujące! Nie da się, no po prostu się nie da, przejść bez wyrażenia żadnych emocji wobec czułego pytania „Azali żeś jest nażarty?” lub słodko brzmiącego „czjach, czjach” ;) ! Myślę, że nie mylę się zgadując, że ta postać to celowe mrugnięcie okiem do czytelnika i nawiązanie do bohatera jednej z kultowych powieści Joanny Chmielewskiej „Wszystko czerwone”, pewnego duńskiego komisarza władającego bardzo szczególną polszczyzną…

 

Jeśli dodać do tego koktajlu barwnych, z wirtuozerią zawodowego karykaturzysty sportretowanych postaci, ogrodnika uprawiającego warzywa oraz sadzącego kwietne rabatki na cmentarzu, pokojówki wierzące w antykoncepcyjne działanie soku cytrynowego, kochliwego i bardzo płodnego męża miejscowej milionerki, elektroniczny pas cnoty wykorzystywany do badań demonologicznych czy …stado wygłodniałych kotów zwabionych w celach reklamowych w związku z planowanym w pokościelnym hotelu eventem, dobra, ba świetna zabawa i rausz na trzeźwo macie gwarantowane! A gdy na deser pojawi się jeszcze krwisty trup, akcja ruszy z kopyta! Zapewniam Was, że podczas lektury „How do you trup?” nudzić się po prostu nie da!

 

Bądźcie jednak czujni i nie dajcie się zwieść komediowej warstwie opowieści, bo Iwona Banach pod płaszczykiem rozśmieszającej do łez historyjki obnaża brutalną prawdę o rosnącym zidioceniu społeczeństwa pod wpływem wszelkich mediów nie mających nic wspólnego z rzetelnością i dążeniem do prawdy. Te ostatnie zostały dawno przehandlowane za klikalność! Gdy uważny czytelnik otrze już z oczu łzy płynące ze śmiechu podczas lektury z przerażeniem zauważy, że pozornie karykaturalni bohaterowie niebezpiecznie przypominają rzeczywiste postaci lansujące się we współczesnych mediach i służące wielu za wzór i samozwańczych guru. I wtedy spontaniczny śmiech zamieni się być może w całkiem poważną i ważną refleksję. Autorka nie po raz pierwszy udowadnia talent do wyłapywania współczesnych absurdów i bezlitosnego obnażania ich mechanizmów. Możemy się śmiać z zaściankowego małżeństwa Poszewków czy ubolewać nad stylem życia Dominika i Malwiny, a przecież wystarczy przejrzeć parę newsów na portalach tak zwanych „informacyjnych”, żeby zobaczyć, że książkowe Kąkolewo wcale nie jest tylko fikcyjną miejscowością, ale odbiciem pewnej mentalności manifestującej się w jak najbardziej realnym świecie. A powieściowa Elwira Konopko czy very much milionerka Nancy Marmot niebezpiecznie przypominają różne realne „osobistości”.

 

Ta książka to świetna zabawa z drugim dnem – gorąco polecam!





 

niedziela, 1 września 2024

„Teraz będziemy szczęśliwi”, czyli jak odnaleźć bardziej kruche od porcelany ślady ludzkich losów zamknięte w starym pudełku … RECENZJA PATRONACKA!


Chwytająca za gardło opowieść o ludzkich losach bardziej kruchych od porcelany w zderzeniu z bezlitosnymi wichrami historii, ale również o miłości, czułości i dobru, które odciskają niezmywalny ślad w ludzkich sercach i sumieniach. O tym, jak Historia splata niewidzianym, ale i nierozerwalnym ściegiem przeznaczenie pokoleń. I o tym, że szczera miłość, dobro i umiejętność przebaczania mogą to przeznaczenie, choćby najtrudniejsze, przemienić. Bo to nie ślepy los, a my sami trzymamy w ręku karty w grze, w której stawką jest nasze szczęście… Ta powieść Was urzeknie, z serca polecam!

 

Niespełna pół roku temu recenzowałam dla Was pierwszy tom dylogii „Kwiatowa 18” Małgorzaty Lis, a dzisiaj wracam do Was z recenzją, i to recenzją patronacką, tomu drugiego, zatytułowanego „Teraz będziemy szczęśliwi”, którego premierę Autorka oraz Wydawca, Wydawnictwo Emocje, świętowali zaledwie kilka dni temu, w minioną środę, 28 sierpnia. Tekst powyżej to tekst zredagowanego przeze mnie blurba, który znajdziecie na okładce, a dodałam go dla tych z Was, którzy nie mieli jeszcze okazji go zobaczyć i przeczytać, bo streszcza moje refleksje po lekturze.

 

Pierwszy tom dylogii, „Sekret starych fotografii”, zakończył się w pewnym bardzo newralgicznym momencie, o czym wspominałam w jego recenzji ( link do niej, dla przypomnienia, zamieszczę w komentarzu ), zatem niecierpliwie czekałam na tom drugi. Nie będę ponownie streszczać informacji o części pierwszej, odsyłam Was do recenzji, a ja od razu spróbuję się zanurzyć w klimacie „Teraz będziemy szczęśliwi” i jak najwierniej oddać Wam emocje, jakie towarzyszyły mi podczas czytania. A działo się, oj działo ;) !

 

Jak już wiecie z lektury poprzedniej recenzji ( a ci z Was, którzy już czytali, z lektury tomu pierwszego ), opowieść toczy się dwutorowo, a jej filarami są dwie bohaterki – Irka, reprezentująca pokolenie Kolumbów, czyli ludzi, których młodość przypadła na lata Drugiej Wojny Światowej, oraz Magda, współczesna trzydziestolatka z epizodem pracy w korporacji, która po nieoczekiwanych zwrotach losu znalazła się w Żarkach, gdzie kupiła dom przy Kwiatowej 18. Historia jego poprzednich mieszkańców stała się nicią splatającą losy Magdy z losami Irki oraz jej rodziny. Lubicie takie historie, prawda? Ja też je lubię, dlatego nie trzeba było namawiać mnie do lektury, choć nie ukrywam, że rzadko zdarza mi się, żeby było mi tak bardzo nie po drodze z bohaterem książki, którą obejmuję patronatem… Magda zupełnie odbiega mentalnością od mojej własnej i przyznam szczerze, że średnio co dziesięć stron miałam ochotę mocno nią potrząsnąć dla opamiętania ;) . Wspominałam już o tym w recenzji „Sekretów starych fotografii”, gdy pisałam: Współczesna bohaterka momentami doprowadzała mnie do furii swoim zachowaniem i brakiem zdrowego rozsądku, zwłaszcza w relacjach damsko – męskich, mam jednak wrażenie, że portret odmalowany przez Autorkę jest bardzo prawdziwy. Dla mnie zestawienie obu bohaterek i ich czasów pokazuje też taką prawdę, że dobrobyt i poczucie bezpieczeństwa rozleniwiają i doprowadzają nas często do nieuświadamianego wniosku, że nam się to należy…

 

Muszę przyznać, że tom drugi dylogii, przynajmniej w moim odczuciu, jeszcze wyraźniej uwypukla różnice między obiema bohaterkami. Irena z Będkowskich Nowakowska, choć zaledwie dwudziestojednoletnia, przewyższa tak dalece dojrzałością i życiową mądrością trzydziestoletnią Magdę, że mogłaby uchodzić za jej …matkę. Czytając opis kolejnych perypetii współczesnej trzydziestolatki miałam momentami przerażające wrażenie, że wszystko kręci się wokół odmiany „ja, mnie, o mnie, ze mną”, od czego wręcz zęby bolały. Naprawdę to zderzenie dwóch mentalności tych młodych kobiet jest szokujące, momentami wręcz brutalne, ale myślę, że prawdziwe. Myślę, że Autorka trafnie sportretowała nie tyle obecne pokolenie trzydzieści plus ile wszystko to, co może stanowić o jego słabości, kruchości, nieprzystosowaniu do życia. Magda szuka szczęścia z wdziękiem słonia w składzie porcelany, rozdeptując przy okazji kruche uczucia innych, prąc jak walec do celu. Jednak uważny czytelnik pod tymi pokładami egoizmu i niedojrzałości oraz chwiejności emocjonalnej znajdzie też niekończące się pokłady samotności… Bo ta pozornie narcystyczna młoda kobieta ma takie same pragnienia jakie miała młodziutka Irka osiemdziesiąt pięć lat wcześniej: kochać i być kochaną, mieć dla kogo żyć i się starać. Różnica polega na tym, że w plany Irki wkroczyła bez uprzedzenia Historia, a jej walec zmiażdżył je jak przysłowiową porcelanę…

 

I tutaj muszę przejść do najważniejszego wątku tej powieści jakim są ludzkie losy wplecione w Historię i nabrzmiałe od bólu i niedopowiedzeń stosunki polsko – żydowskie. Nie da się tej książki czytać obojętnie. Zwłaszcza opisów rosnącej brutalności okupantów wobec społeczności żydowskiej. Nagle stosunki międzyludzkie, międzysąsiedzkie zostają brutalnie rozdarte przez serię nieludzkich rozkazów i kar grożących za ich złamanie. Najbliższy sąsiad staje się śmiertelnym zagrożeniem. Za odruch serca, gest litości można stracić życie. Jednocześnie sytuacje krytyczne stają się miernikiem ludzkich charakterów i wydobywają z ludzi to, co dotąd było dobrze skrywane. I tak gdy jedni próbują pomagać, inni gotowi są złożyć donos nawet na pomagającego sąsiada… Opisy tych tragedii dotykają czytelnika mocno, bo są pokazane na przykładzie ludzi bliskich Irce i jej rodzinie. Już nie czyta o bezimiennych Żydach, ale o konkretnych ludziach, którzy śmiali się i płakali, mieli swoje marzenia i słabości, oczy w kolorze mlecznej czekolady, ciepły głos lub piękne włosy. I nagle każde okrucieństwo wobec nich staje się konkretne, dotyka i rani.

 

Małgorzata Lis świetnie pokazuje złożoność sytuacji, w jakiej podczas Drugiej Wojny Światowej znaleźli się zarówno Polacy jak i Żydzi. Tam nie było łatwych wyborów. Tam jedna decyzja mogła oznaczać życie lub śmierć. Zafarbowanie żydowskiej przyjaciółce włosów na kolor blond mogło się skończyć egzekucją. Myślę, że nigdy dość książek i filmów pokazujących mądrze złożoność ludzkich losów podczas wojny. I drażnią mnie pochopne oceny Polaków jako antysemitów, zwłaszcza gdy te głosy płyną z innych krajów. Krajów, w których represje za ukrywanie Żydów były nieporównywalnie łagodniejsze. Śmiem twierdzić, że gdyby były takie same jak w Polsce, mogłoby się okazać, że mało tam bohaterów… Antysemityzm w Polsce był, jest i będzie, bo zawsze, w każdym narodzie, będą ludzie dobrzy i źli. Trzeba mówić prawdę, piętnować zło i uprzedzenia, a nagradzać szlachetność. Ale trzeba unikać uogólniania i ocen z perspektywy naszych czasów. I trzeba PAMIĘTAĆ. Bo tylko pamięć może ocalić tożsamość narodu. A mówienie o Holocauście i mechanizmach jego powstania może uchronić przed powtórzeniem tych samych błędów.

 

Dzisiaj obchodzimy 85. Rocznicę Wybuchu Drugiej Wojny Światowej i myślę, że dobrze się stało, choć tego nie planowałam, że ta recenzja zostanie opublikowana w takim dniu. Bo „Teraz będziemy szczęśliwi” to coś więcej niż opowieść o dwóch młodych kobietach, ich rozterkach, marzeniach, dramatach. To przede wszystkim opowieść o Historii odciskającej rozpalonym żelazem piętno w ludzkich duszach i sumieniach. O narodzie niemalże zmiecionym z powierzchni ziemi z powodu nienawiści. Ale również i o ludziach, którzy w tych czasach zarazy nienawiści zdołali heroicznym wysiłkiem ocalić w sobie skarb człowieczeństwa. Nierzadko za cenę własnego życia. W powieści poznanie historii Irki sprawia, że serce Magdy zostaje dotknięte. Wierzę głęboko, że tak samo dotknięte będzie po lekturze serce każdego z Was. Szczerze i z serca zapraszam Was na Kwiatową 18!

I jeszcze maleńka dywagacja na koniec: grafika na moim blogu pokazuje pewne tajemnicze pudełko i jego zawartość, między innymi list, różaniec, lalkę… Ale pomyślałam, że dam Wam odkryć historię tego tajemniczego pudełka podczas lektury. Bo każdy szczegół ma znaczenie. Raz jeszcze zapraszam na Kwiatową!





niedziela, 5 maja 2024

„Babskie lato”, opowieść o tym, jak daleko trzeba odjechać, aby móc zajrzeć w głąb siebie i jakie dalekosiężne konsekwencje miewają marzenia realizowane po czterdziestce ;) … PATRONAT OGRODU KWITNĄYCH MYŚLI – RECENZJA PRZEDPREMIEROWA!

 


Z polecenia na okładce:

 

Pełna pozytywnej energii i pysznie doprawiona śląską gwarą i humorem opowieść o tym, że marzenia nie mogą się przeterminować, a po czterdziestce życie kobiety nie tyle się zaczyna, co bujnie owocuje sumą doświadczeń i fermentuje smakiem wieloletnich przyjaźni jak najlepsze wino. I że nie trzeba wcale wyjechać daleko, żeby zawędrować w głąb siebie i odkryć swoje nieznane wewnętrzne kontynenty i egzotyczne wyspy! Dajcie się uwieść szaleństwu „Babskiego lata”!

 

 

Kiedy ze strony Wydawnictwa Emocje padła propozycja objęcia przez mój blog patronatem najnowszej książki Katarzyny Targosz „Babskie lato”, nie wahałam się nawet przez chwilę. Po pierwsze, znam już styl Autorki, bo recenzowałam niektóre z jej poprzednich powieści. Po drugie, ta powieść jest jak „uszyta” na moją miarę, bo idealnie wpisuję się wiekowo w średnią paczki przyjaciółek, które w tejże powieści ruszają w podróż życia. Podróż, jak by się mogło wydawać, długo odkładaną, a zatem nieco już przeterminowaną… Czy jednak marzenia naprawdę mają termin przydatności, po którym ich realizacja groziłaby zatruciem organizmu i chorobowymi powikłaniami? Zdecydowałam się o tym przekonać i dosiadłam się na gapę do samochodu, którym Renata, Kornelia, zwana Nelą i Pola ruszyły w podróż. Ale nie uprzedzajmy faktów ;) .

 

Imiona bohaterek wymieniłam już wyżej, ale czas trochę je Wam przybliżyć, bo jeśli zdecydujecie się dołączyć do ich szalonej eskapady to warto byłoby wiedzieć z kim się podróżuje. Wszystkie trzy są dojrzałymi kobietami w wieku czterdzieści plus. Każda ma za sobą niejeden życiowy zakręt, lepiej lub gorzej przebyty. Czasem je życie z tych zakrętów wyrzuciło i pokiereszowało. Nela zmaga się właśnie z syndromem opuszczonego gniazda po tym jak jej córka Agnieszka wyjechała na studia. Córka, z którą stanowiły tandem, bo Nela wychowywała swoje dziecko bez ojca. Ten ostatni przestraszył się odpowiedzialności i zniknął z ich życia jeszcze szybciej niż się w nim pojawił. Nela właśnie przeprowadziła się do domu ciotki Cecylii zwanej Cilą, która zaproponowała jej wspólne zamieszkanie na zasadzie obopólnej korzyści. Cila to postać drugoplanowa, ale wykreowana tak brawurowo, że podbija serca czytelników od pierwszych chwil, gdy się pojawia i poważnie się zastanawiam czy Katarzyna Targosz nie powinna pomyśleć o osobnej opowieści z Cilą w roli głównej ;) . Zakochacie się w tej szalonej staruszce i będziecie ją łyżkami jeść ;) !

 

Pozostałe dwie przyjaciółki poznajemy z okazji imprezy urodzinowej Kornelii, na którą przyjeżdżają. Renata to przebojowa i atrakcyjna bizneswoman i nikt nie domyśliłby się, patrząc na nią, że ma za sobą traumę utraty ukochanego męża. Z kolei Pola to przykładna żona i matka czwórki dzieci, przytłoczona codziennymi obowiązkami, jakby nimi przykurzona z braku czasu na choćby chwilę refleksji i oddechu. Poznajemy je w momencie, gdy każda z nich, mniej czy bardziej świadomie, zmaga się z jakimś wewnętrznym kryzysem.

 

 

– Ty to masz świetny głos, Nela! – uznała Pola nie po raz pierwszy. – Sama powinnaś była zostać śpiewaczką operową!

 – Powinnam była zrobić wiele rzeczy, ale teraz już na wszystko za późno…

– Nie, no ja z nią nie wytrzymam! – Renata zerwała się od stołu, przy którym chwilę wcześniej usiadła.

– No i czemu się nerwujesz? – zganiła ją Pola. – Siednij się i uspokój.

– Jak się mam uspokoić, jak ta dziołcha mnie słabi2?!

Wszystkie trzy pochodziły z rodzin napływowych bądź mieszanych, więc „ślunsko godka” nie była czymś, co wyniosły z domów. Mieszkając w tym regionie od urodzenia, przejęły jednak wiele jej naleciałości i wypracowały sobie specyficzny sposób wypowiedzi, w którym używały śląskich słów i wyrażeń, przeplatając je z literacką polszczyzną, i nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

– Najchętniej to by nas już chyba pochowała do grobów! – kontynuowała Renata. – A ja nie jestem żadną starą babą! Ja się wciąż czuję gryfną frelką, taką co ma dwadzieścia lat!

– Dwadzieścia lat to ma moja córka – zauważyła Kornelia. – Ja się czuję na sto dwadzieścia – dodała ponuro.

 

Ten jeden urodzinowy wieczór przypomina trzem przyjaciółkom o nigdy niezrealizowanym marzeniu z młodości o wspólnej podróży w nieznane… Takiej bez rezerwowania wczasów all inclusive, trochę w ciemno, gdzie oczy poniosą i stosownie do znaków, jakie pojawią się na ich drodze. I pod wpływem chwili, a może w porywie szaleństwa, Nela, Renata i Pola decydują się ruszyć w podróż ich życia… W spóźnioną podróż marzeń. I zapewniam Was, że każda chwila tej podróży zapewni im moc atrakcji i pozwoli odkryć wiele nieuświadamianych tęsknot, marzeń, przytłoczonych tak zwaną prozą życia, która przecież wcale nie musi być taka zła, ale ma już tego pecha, że to marzenia i ich spełnianie bardziej kojarzą się z poezją i wzlotami…

 

Treści książki Wam nie zdradzę, to moja żelazna zasada recenzencka i możecie mi wierzyć, że informacje, które Wam dotąd zdradziłam znajdziecie na pierwszych stronach książki. Ale chętnie uzasadnię dlaczego warto wsiąść do samochodu z naszymi trzema podróżniczkami i przeżyć z nimi to „Babskie lato” w pigułce.

 

Pierwsze, co przyciągnęło moją uwagę podczas lektury to …poczucie humoru. Każdy dialog aż iskrzy humorem, a podkręca go jeszcze śląska gwara, którą Autorka dość hojnie nam dawkuje sprawiając, że przy okazji mamy okazję odkryć jej bogactwo i urok. Jeśli szukacie lektury na poprawę humoru, to macie to jak w banku ;) ! Drugi świetny zabieg to wysłanie bohaterek w podróż …po Polsce. Choć sama bardzo lubię poznawać nowe kraje i inne kultury to ogromnie doceniam wszelkie formy promowania piękna ojczystego kraju. Katarzyna Targosz w swojej powieści zaprasza nas w podróż, która tylko pozornie jest mniej spektakularna niż te do egzotycznych krajów. Mamy okazję poznać ciekawe miejsca w Polsce, choćby Zalipie, do którego sama od dłuższego czasu się wybieram, czy zamek w Baranowie Sandomierskim. Ale przede wszystkim czytelnik daje się zabrać w podróż w głąb siebie, bo kolejne etapy podróży trzech przyjaciółek konfrontują je z ich lękami, pragnieniami, ale też pomagają im odkryć zakopane od lat talenty, spełnić marzenia, podjąć wyzwania, na które w innych okolicznościach nigdy by się nie zdobyły.

 

Dla mnie „Babskie lato” to trochę taka polska „Thelma i Louise” wymiksowana z kryminałami Joanny Chmielewskiej i serią o Panu Samochodziku Zbigniewa Nienackiego. A dlaczego? Dlatego, że mamy tutaj dawkę kobiecości pomieszanej z przygodą, a nawet z wątkiem kryminalnym ożywiającym w uważnym czytelniku najlepsze wspomnienia literackie ;) . Naprawdę przy tej lekturze nie sposób się nudzić! Tak samo jak nie sposób zachować powagi ;) …

Polecam Wam gorąco „Babskie lato”! To lektura, która przede wszystkim ma bawić, ale ta zabawa nieuchwytnie nawiązuje do tego, co najlepsze w klasyce naszej polskiej literatury i za sam ten wdzięk, z jakim to robi, zasługuje na uwagę! To świetna książka na prezent, do zabrania w podróż, albo na wakacje, do przeczytania w gronie przyjaciółek i przedyskutowania problemów bohaterek. A jestem przekonana, że niejedna kobieta, nie tylko taka czterdzieści plus, zobaczy się w tej opowieści jak w lustrze.

 

No i jeszcze nie mogę skończyć bez petycji do Autorki i do Wydawcy: żądam więcej Cili ;) !!! Taki potencjał nie może się zmarnować! A jeśli chcecie się przekonać, o co chodzi z tą ciocią Cilą, to lećcie do księgarni ;) …




wtorek, 16 kwietnia 2024

„Herbaciane róże” - Wzruszająca opowieść o tym, że choć prawda wyzwala zrywając bez znieczulenia opatrunki pozorów i kłamstw to przecież nawet stare, jątrzące się latami, zaniedbane rany da się uleczyć balsamem przebaczenia i miłości.

 


Miłość to nie jest przygoda. Ma smak całego człowieka. Ma jego ciężar gatunkowy. I ciężar całego losu. Nie może być chwilą. Wieczność człowieka przechodzi przez nią. Dlatego odnajduje się w wymiarach Boga, bo tylko On jest wiecznością.

 

Karol Wojtyła „Przed sklepem jubilera”

 

Kiedy przygotowywałam się do napisania tej, jakże zaległej, recenzji patronackiej, od razu przypomniał mi się powyższy cytat. Zachwycił mnie jako młodą dziewczynę, właściwie nastolatkę, a z biegiem lat chyba dopiero zaczynam rozumieć jego głębię. I dlatego uważam, że przepięknie wpisuje się w treść i przesłanie „Herbacianych róż” Beaty Agopsowicz, powieści, którą z prawdziwą przyjemnością objęłam patronatem. A ponieważ nieustająco i niezmiennie wierzę, że dobra książka to nie jogurt, ani inny towar o krótkiej przydatności do spożycia, to mam nadzieję, że tych z Was, którzy przegapili tę kolejną perełkę z wydawanej przez Wydawnictwo eSPe serii „Opowieści z Wiary” zachęcę do lektury,

 

A to lektura wielopokoleniowa, bo mamy tak naprawdę dwie pary bohaterów. Katarzynę i Krzysztofa, małżeństwo w wieku 50+, z trzydziestoletnim stażem, oraz Polę, ich ukochaną córkę i jej kolegę Patryka, oboje w wieku 20+. Nieoczekiwane zakręty losu sprawią, że skrzyżują się drogi tej czwórki, niektórzy wypadną z dobrze znanych torów, a inni z kolei będą chcieli z nich uciec…

 

Ale nie uprzedzajmy faktów, ani nie zdradzajmy zbyt wiele z fabuły. Małżeństwo Katarzyny i Krzysztofa mogłoby się wydawać jedną z tych constans w życiu. Pewnym punktem odniesienia dla wszystkich wokół, bo gdy tyle się zmienia, oni trwają niezmiennie przy sobie. Nikt jednak nie zdaje sobie sprawy z emocji buzujących pod powierzchnią jak zdradliwie ulatniający się gaz. Tymczasem małżonkowie gdzieś w swoich sercach doszli do ściany, zapętlili się i stali się więźniami rutyny i przyzwyczajeń…

 

Nie mieli ze sobą właściwie nic wspólnego. Mimo przeżytych razem prawie trzydziestu lat więcej ich dzieliło, niż łączyło. Tak było właściwie od początku i tak zostało. Przez jakiś czas miała nadzieję, że gorąca miłość przyjdzie z czasem. Tak się jednak nie stało. Musiała pogodzić się z tym, że jej małżeństwo oparte jest na przyzwyczajeniu i zdrowym rozsądku.

 

Tym, a dokładniej KIMŚ, kto dotąd z sukcesem cementuje ich związek jest ich córka jedynaczka, Pola. Ale tutaj też szybko uważny czytelnik może się dopatrzeć pęknięć na kolorowym obrazku. Polę coraz bardziej krępuje nadopiekuńczość rodziców, zwłaszcza ojca.

 

Pola miała szczerze dosyć. Nie wiedziała, jak może uwolnić się od swojej rodziny. Jak uciec, choć na chwilę, spod ich nadmiernie ochraniających skrzydeł? Czasem czuła się jak ptak w klatce, który przez to swoje zamknięcie oduczył się już latać.

 

Dlatego dziewczyna z radością wykorzystuje okazję do spędzenia kilku dni poza rodzinnym Rybnikiem, w towarzystwie rówieśników, tak, jak młoda osoba powinna spędzać wolny czas. Jednak pewne nieoczekiwane, dramatyczne wydarzenia sprawią, że świat tej aż do znudzenia przewidywalnej i poukładanej rodziny dosłownie zadrży w posadach, a latami kontrolowane emocje wybuchną i wypłyną z nich niczym ropa z rany dotkniętej zaawansowaną gangreną. Ujrzą światło starannie skrywane tajemnice, a każdy z bohaterów będzie zmuszony odnaleźć się w zupełnie nowym porządku świata. Czy jednak takie wstrząsy nie spowodują szkód nie do naprawienia? Dotychczasowa błogosławiona rutyna będzie niczym wierzchnia warstwa długo stojącej wody – to, co zobaczymy po jej poruszeniu nie zawsze zachwyca, a nierzadko wręcz cuchnie…

 

Nasi bohaterowie spotkają jednak również na swojej drodze ciche anioły, a jednym z nich będzie pewien ksiądz Seweryn z rzadkim darem przychodzenia w porę i nie w porę ;) … Również poznany przez Polę Patryk, skonfrontowany z historią jej rodziny, będzie musiał stawić czoła swoim własnym demonom i poruszyć stojącą wodę w głębi własnego zranionego serca.

 

Beata Agopsowicz porusza w swojej powieści bardzo ważne tematy, a tytułowe herbaciane róże, wbrew pastelowym skojarzeniom większości z nas, kryją w sobie wiele nieoczekiwanych znaczeń i skojarzeń, ale przede wszystkim symbolizują związek Katarzyny i Krzysztofa:

 

Położyła kwiaty na tylnym siedzeniu i przez chwilę się w nie zapatrzyła. Bukiet zrobiony został z herbacianych róż – takich samych, jakie kiedyś otrzymała od Krzysztofa. Przypomniały jej się wydarzenia sprzed prawie trzydziestu lat. Zawsze na przełomie czerwca i lipca wspominała ten moment, który zaważył na całym jej życiu. Czy gdyby wtedy podjęła inna decyzję, byłaby szczęśliwsza?

 

Po tylu latach wiedziała, że nie życie w samotności jest najgorsze. Najgorsze jest bycie z kimś, kogo się nie potrafi pokochać. Samotność we dwoje.

 

Czy jest jeszcze szansa da ludzi, których wydaje się łączyć tylko przyzwyczajenie? A co z sakramentem, który kiedyś zawarli? Myślę, że w historii rodziców Poli odnajdzie się niejedna para z długim stażem, w której związku rutyna wydaje się być jak przykurzone albo wręcz zasuszone, martwe herbaciane róże i na zdrowy rozum ożywić się już ich nie da… Ale jeśli w grę, oprócz rozumu, wchodzą serce i …wiara? Czy naprawdę wszystko jest już stracone?

 

Autorka stawia też pytania o relację między rodzicami a dziećmi i granice nawet najlepiej pojmowanej troski i opiekuńczości. W końcu z miłości można nawet zagłaskać na śmierć… Czy Pola uzyska upragnioną przestrzeń w rodzinnym domu? I co z tajemnicami, które zachwiały jednością całej rodziny? Co z gangreną, która niepostrzeżenie latami toczyła ich serca?

 

Powiem Wam tak – to jest lektura dla odważnych, bo myślę, że wiele osób, zwłaszcza takich z dłuższym stażem małżeńskim i rodzicielskim, dostrzeże wiele niepokojących podobieństw między swoim życiem, a życiem głównych bohaterów. Jednak na pocieszenie mogę Wam powiedzieć, że znajdziecie też w „Herbacianych różach” instrukcję oczyszczania ran i balsam na ich zaleczenie. I zachęcam Was gorąco do stawienia czoła tej historii. A i niejedna łza przy okazji popłynie, a jak wiecie, łzy mają moc oczyszczającą…

 

Gorąco polecam!



wtorek, 9 kwietnia 2024

„Sekret starych fotografii” Małgorzaty Lis, czyli opowieść o tym jak pamięć i miłość łączą nierozerwalnym, choć nierównym ściegiem przeszłość z teraźniejszością na poszarpanym płótnie czasu…


Od zawsze uwielbiam opowieści z historią i tajemnicą w tle. Kocham przedmioty z duszą. Inspirują mnie stare fotografie, rozczulają kruchutkie, stareńkie porcelanowe filiżanki, które przetrwały dziejowe zawieruchy wbrew sensowi i logice, choć nie przetrwali ich ludzie… A przecież, jak w wierszu Barańczaka:

 

Jeżeli porcelana to wyłącznie taka
Której nie żal pod butem tragarza lub gąsienicą czołgu

 

Zatem nic dziwnego, że już sam tytuł najnowszej powieści Małgorzaty Lis, „Sekret starych fotografii”, sprawił, że połknęłam przynętę i poczułam przymus zgłębienia tej historii. Nie wahałam się więc ani przez chwilę gdy Wydawnictwo Emocje zaproponowało mi jej zrecenzowanie.

 

Akcja powieści toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych, a narracja prowadzona jest w trzeciej oraz w pierwszej osobie, co nadaje tempa całej historii, nie pozwala się nudzić podczas lektury, ale też tonuje emocje po fragmentach szczególnie dramatycznych i trudnych do udźwignięcia. Poznajemy równocześnie historię Irki Będkowskiej, która zaczyna się w maju 1939 roku, tuż przed wybuchem Drugiej Wojny Światowej, oraz zupełnie współczesną historię Magdy, byłej nauczycielki, obecnie niezupełnie szczęśliwej i spełnionej pracownicy warszawskiej korporacji, której pewnego z pozoru zwykłego dnia całe dotychczas poukładane życie wali się na głowę: traci chłopaka, z którym wiązała coraz śmielsze plany a właściciel mieszkania, które wynajmuje daje jej dwa dni na wyprowadzkę. Pod wpływem impulsu i okoliczności postanawia wyprowadzić się do Żarek, miasteczka, w którym może kupić stary dom do remontu.

 

Wydawać by się mogło, że to opowieść jak wiele innych, ale różni ją od nich właśnie wątek historyczny. Bo nagle przedwojenne losy osiemnastoletniej Irki oraz współczesne losy Magdy zaczynają się splatać przez miejsce, w którym ta ostatnia się znalazła. Żarki są przesiąknięte trudną historią, unoszą się w nich, niczym opary mgły nad rzeką, duchy przeszłości. Razem z losami Irki poznajemy przedwojenną społeczność tej małej miejscowości, panujące w niej układy i napięcia. Te wszystkie delikatne zależności, które potem, w tragicznej wojennej dramaturgii niejednokrotnie doprowadzą do eskalacji, wybuchów, zdrad, ludzkich tragedii.

 

Nie zdradzę Wam fabuły opowieści, wiecie dobrze, że nigdy tego nie robię pozostawiając Wam radość samodzielnego jej odkrywania. Podzielę się tylko kilkoma refleksjami, tym, co mnie najbardziej uderzyło. I tak na pierwszym miejscu chcę wspomnieć o historii relacji polsko – żydowskich, panujących między obiema nacjami napięć i tragedii Holocaustu. Małgorzata Lis nie wystawia w „Sekrecie starych fotografii” laurki stosunkom polsko – żydowskim. Przeciwnie, pokazuje ich złożoność, która wymaga czegoś więcej niż etykietowania. Opisuje przejawy antysemityzmu, które w dużej mierze wynikały ze złożoności ludzkich charakterów, z ich pomieszania w każdym narodzie, i których nigdy nie wolno uogólniać. Bo najłatwiej przykleić człowiekowi lub narodowi etykietkę antysemity lub świętego, a tymczasem obiektywna prawda jest zawsze pośrodku. Nierzadko prawdziwym źródłem zdrady czy wydania kogoś na śmierć wcale nie musiały być zdecydowane przekonania, wystarczyła „zwykła” zawiść czy zazdrość.

 

Piękny i wzruszający jest wątek zakazanej miłości Irenki, na uwagę zasługuje historia jej przyjaźni z rodzeństwem Klizmanów. To są te wątki, które pokazują, że ludzkie relacje są bardziej kruche od porcelany i często rozprasza je wiatr historii. Równie ciekawie pokazany jest jeden ze współczesnych bohaterów, Mariusz, który jest pasjonatem lokalnej historii i próbuje ją ocalić od zapomnienia, a wraz z nią pamięć o ludziach, którzy odeszli.

 

Tak jak wspomniałam na początku, historia toczy się dwutorowo. I chyba z tego właśnie powodu zwróciłam uwagę na coś, co być może nie było celowym zabiegiem Autorki, ale dla mnie mocno wybrzmiało w tej powieści i wydało się celną obserwacją. Chodzi o porównanie życiowej dojrzałości oraz wyborów podejmowanych przez obie bohaterki. Przyznaję szczerze, że osiemnastoletnia Irka, choć romantyczna i zakochana, wydała mi się po wielekroć dojrzalsza od bliskiej trzydziestki Magdy. Współczesna bohaterka momentami doprowadzała mnie do furii swoim zachowaniem i brakiem zdrowego rozsądku, zwłaszcza w relacjach damsko – męskich, mam jednak wrażenie, że portret odmalowany przez Autorkę jest bardzo prawdziwy. Dla mnie zestawienie obu bohaterek i ich czasów pokazuje też taką prawdę, że dobrobyt i poczucie bezpieczeństwa rozleniwiają i doprowadzają nas często do nieuświadamianego wniosku, że nam się to należy… Jestem bardzo ciekawa jak Wy odbierzecie Irkę i Magdę, bo dla mnie one obie świetnie reprezentują swoją epokę. I nie znaczy to, że Magda jest zła, to dziewczyna, która potrafi z ogromną czułością i życzliwością traktować starszą sąsiadkę, ale jej problemy są zupełnie innego kalibru niż jej młodszej koleżanki sprzed wojny. Jednak to przeplecenie trudnej historii wojennej epizodami współczesnymi, nierzadko zabawnymi, czyni akcję bardziej wartką i pozwala na złapanie oddechu.

 

Nie mogę jeszcze nie wspomnieć, że to pierwsza część cyklu „Kwiatowa 18”, który będzie mieć ciąg dalszy… A ja już się nie mogę doczekać, bo Autorka zakończyła opowieść w najbardziej newralgicznym momencie ;) …

 

Polecam Wam gorąco „Sekret starych fotografii”, a sama planuję koniecznie wrócić na Kwiatową 18!

 

niedziela, 17 grudnia 2023

PRZEDŚWIĄTECZNA NIESPODZIANKA - WYWIAD Z TERESĄ MONIKĄ RUDZKĄ, AUTORKĄ "CZASU EMILA"

 

1)      Skąd pomysł na taką konstrukcję powieści, czyli powieść szkatułkową?

 

Sama bardzo lubię twórczość niekonwencjonalną, czyli utwory takie, gdzie historia nie jest tak po prostu chronologicznie wyłożona, tylko skonstruowana w ten sposób, że czytelnik nagle ma zonk i musi się zastanowić. To ożywia jego ciekawość, skupienie, inspiruje do myślenia i z reguły ma wtedy większą frajdę z czytania. Opowieść nie jest prosta jak konstrukcja cepa :) Naturalnie, nie może być przerostu formy nad treścią, nie powinna powstać ładna wydmuszka, z której nic nie wynika.

Do tej pory pamiętam oczarowanie i zachwyt powieścią „Rękopis znaleziony w Saragossie” Jana Potockiego, którą pochłonęłam w wieku licealnym. To jest właśnie klasyczne dzieło szkatułkowe, inspirowane arabsko – perską tradycją pisania. Z jednej opowieści wysnuwa się następna, a niej kolejna, a z niej następna i tak do końca, przy czym nie stanowią sztuki dla sztuki, lecz są ze sobą ściśle powiązane, a na końcu wszystko zostaje wyjaśnione.

Marzyłam, aby napisać coś takiego i to mi się udało. „Czas Emila” jest powieścią szkatułkową, choć kunsztowności „Rękopisu znalezionego w Saragossie” nic nie pobije :)

Ja w ogóle lubię takie zabawy z czytelnikami, mruganie do nich okiem, eksperymenty, a nie znoszę się nudzić przy pisaniu, więc...  Na przykład moją wcześniejsza powieść „Na karuzeli” skomponowałam w ten sposób, że równie dobrze można ją czytać od ostatniego rozdziału do tego, który otwiera całą historię. „Carską Drogę” ludzie czytają albo chronologicznie, albo sami ustalają sobie chronologię czytając wybrane fragmenty i nie tracąc przy tym wymowy całości.

Literatura jako taka to przecież również zabawa, wygłup, tropienie smaczków, a jeśli czytelnik ma pewne przemyślenia, interpretacje – stanowią one wartość dodaną.

 

2)      Jak długo przygotowywałaś się do pisania szukając materiałów na temat rodziny Wedlów oraz na temat epoki? Czy jest coś, co Cię w tych poszukiwaniach najbardziej zaskoczyło albo sprawiło trudność?

 

Epoka od zawsze była moją ulubioną, bo dekoracyjna, bo malownicza, bo kobiety są pięknie ubrane w powłóczyste suknie. Naturalnie, taki obraz wyniosłam z lektur historycznych i beletrystycznych, a w rzeczywistości nie wyglądało to różowo i beztrosko. Niemniej od lat czytałam dużo o tamtych latach, więc pewne informacje i pojęcie o nich już miałam. Czułam się zadomowiona w ich tle. Kiedy już zaczęłam się przygotowywać do napisania o rodzinie Wedlów, to oczywiście przeczytałam kilka książek na ich temat i znajdowałam dostępne w archiwach, artykułach prasowych, wywiadach wiadomości o tej rodzinie i ich firmie. Studiując je, miałam w wyobraźni obraz całości i szybko zabrałam się do pisania. Równie szybko okazało się, iż zdobyte informacje są niewystarczające, że istnieje w nich dużo białych plam, więc zaczynałam kolejne poszukiwania. Proces twórczy szedł równolegle do nich, a trwało to blisko rok.

Wiedziałam coraz więcej, a jednocześnie czułam, że nie wiem prawie nic ;) Sklep, firma, metody jej prowadzenia... to było łatwiejsze, niż wiedza o charakterach moich bohaterów. Tego żadne dokumenty nie odtworzą; na ich podstawie mogłam jedynie wysnuć własną interpretację. Nie zaskoczył mnie fakt, iż mimo wszystko z racji odległości w czasie niewiele wiemy o osobowości Karola Wedla. Ale w trakcie poszukiwań znalazłam bardzo mało wiadomości o Michalinie Czerneckiej, wieloletniej partnerce Jana Wedla. O ich związku także nie ma zbyt wielu danych. Cóż, to nie były czasy księcia Karola i księżnej Diany :) Liczę na to, że jednak uda mi się odnaleźć więcej informacji, dzięki którym obraz tych postaci będzie wyrazisty i spójny.

 

3)      Jaka postać stała się Twoją ulubioną, a która okazała się najbardziej krnąbrna podczas pisania książki?

 

Uwielbiam ich wszystkich :) Ale główni bohaterowie żyli naprawdę, natomiast są tacy od A do Z wymyśleni przeze mnie, jak choćby Joanka Kowalska z domu Miller. Joanka to całkowicie moje dziecko, nadto ma nietuzinkową osobowość, jest ambitna i lojalna. Joanka czasami działa na nerwy, lecz nie sposób jej nie lubić. Zatem może Joanka? Ale... przecież siostra Emila również nie jest przeciętną osobą, a kucharka Józefa? A Kasia? Konstancja?

Chyba najbardziej jednak lubię pisarkę Helenę Dąbrowską, spisującą dzieje Wedlów. Pozbierała się po ciężkich przejściach osobistych, potrafiła nadać swojemu życiu sens, kierunek oraz radość, a przy tym była szalenie kobieca :)

Powiedzmy, że nie znoszę ludzi pokroju Roberta Wiśniowskiego (szwagier Karola Wedla), bo z takimi trudnymi charakterami nie sposób dojść do ładu. Ale czy Robert był krnąbrny podczas pisania książki? Tego bym nie powiedziała; tutaj Robert musiał się dostosować, inna opcja nie istniała :)

 

 

4)      Skąd pomysł na takie smakowite postaci drugo i trzecioplanowe? Przecież można tych bohaterów jeść łyżkami, tak są nietuzinkowi!

 

Z życia :) A poważnie: pisząc książkę znalazłam się w domu Wedlów i przecież nie mieszkałam w pustych ścianach. Wiedziałam, że rodzina miała służbę, że pod jednym dachem stykały się różne osobowości, ludzie o przeróżnych zaletach, wadach i nawykach. Wyobraziłam sobie jak nam się ułoży współpraca i co zrobić, by była przyjemna. Naturalnie, nie chciałam się nudzić przy pisaniu, więc stworzyłam cały wachlarz usposobień i charakterów. Tacy ludzie jak Wedlowie nie zatrudniliby byle kogo, więc służba musiała reprezentować spory poziom solidności i uczciwości, ale nie można było się z nimi nudzić. Wyobraziłam sobie kucharkę Józefę i że jej pewnie schodziłabym czasem z drogi, ponieważ by mnie łajała jak swoją siostrzenicę Kasię, gdyż podobnie jak Kasia jestem często roztrzepaną gapą :)

Przypominałam sobie poznawanych ludzi, ich zachowania, przejścia, poglądy i nawyki, a wyobraźnię mam bogatą i plastyczną, więc na podstawie tego wszystkiego odmalowałam postaci, które mogły przestawać z Wedlami i z którymi mi byłoby fajnie przebywać, natomiast ich losy inspirowałyby mnie do dalszej pracy. No, tak mi się napisało i już :)

 

5)      Czy jest szansa, że skusisz się jeszcze na napisanie jakiejś powieści z epoki czy wracasz do współczesności bez żalu?

 

Cóż, powinna powstać jeszcze historia Jana Wedla na tle jego epoki i w odpowiednim kontekście. Do współczesności również wrócę, o ile zaistnieje sposobność. Powtórzę: nie znoszę nudzić się przy pisaniu.

 

6)      Jaka według Ciebie jest recepta na sukces biznesowy? Czy historia powstania czekoladowego imperium pomogła Ci odkryć coś nowego w tym temacie?

 

Podpisuję się pod tym, co napisałaś w swojej recenzji. Nie użalać się nad sobą i nigdy się nie poddawać. Powstanie, rozwój, wreszcie rozkwit firmy Wedlów unaocznia to bardzo mocno. Warto mieć także przysłowiowego „nosa”, wiedzieć, kiedy trzeba być kreatywnym i wyprzedzić swoje czasy, błysnąć czymś nowym, a kiedy należy przycupnąć i dostosować się do tego, co jest.

 

7)      Czy możesz uchylić rąbka tajemnicy na temat dalszych planów pisarskich?

 

Jaki rynek, takie plany :) Ale, jeśli wszystko się dobrze ułoży, to chciałabym dokończyć opowieść o rodzinie Wedlów. Gdyby jeszcze lepiej się ułożyło – chciałabym opublikować drukiem moje recenzje książek, filmów i wydarzeń kulturalnych, zamieszczanych na stronie Okiem widza i nie tylko na Facebooku. Tych tekstów jest ponad 300 i są bardzo udane oraz przyjemne w czytaniu.

wtorek, 12 grudnia 2023

„Czekoladowa dynastia. Czas Emila” – przepis na sukces o smaku gorzkiej czekolady ze szczyptą pikantnych przypraw, czyli tysiąc smaków w bombonierce ;) RECENZJA PATRONACKA

 



Półtora roku temu recenzowałam „Czas Karola”, czyli pierwszą część „Czekoladowej dynastii” Teresy Moniki Rudzkiej. Napisałam Wam wtedy, że z wielką niecierpliwością oczekuję ciągu dalszego tej porywającej opowieści. I nie tylko się doczekałam, ale miałam prawdziwą przyjemność objąć część drugą, „Czas Emila”, wydaną przez Wydawnictwo Lucky, patronatem. I tutaj muszę natychmiast sprecyzować, że określenia „część pierwsza” i „część druga” nie do końca oddają stan faktyczny, ponieważ „Czas Emila” został tak napisany, że można go czytać jako uzupełnienie i kontynuację „Czasu Karola”, ale można również potraktować najnowszą książkę Teresy Moniki Rudzkiej jako zupełnie samodzielną opowieść i czytać ją bez znajomości poprzedniej. Oczywiście, ja zachęcam serdecznie do lektury obu części ze względu na świetne pióro Autorki oraz bogactwo treści, bo „Czekoladowa dynastia” to coś więcej niż „tylko” fabularyzowana historia powstania i rozwoju czekoladowego imperium Wedlów, to również nakreślony pewną kreską i odważnymi kolorami portret epoki, obyczajów oraz obraz Warszawy przechodzącej od statusu podrzędnego europejskiego miasta do prawdziwej świetności. A nade wszystko to żywa, wciągająca od pierwszych zdań opowieść o ludziach z krwi i kości, podobnych nam, którzy mimo innych kostiumów i innej epoki tak samo kochali, nienawidzili, śmiali się, płakali, cierpieli i podnosili z upadków jak każdy z nas.

 

„Czas Emila” koncentruje się na synu Karola Wedla, założyciela marki, ale bohaterowie pierwszej części również się tutaj pojawiają, tyle że proporcje zostały inaczej rozłożone. Karol Wedel i jego żona stopniowo wtapiają się coraz bardziej w tło opowieści natomiast na plan pierwszy wysuwa się Emil Wedel i otaczający go ludzie. Tym razem Autorka wykorzystała bardzo ciekawy schemat opowieści szkatułkowej. Historia rodziny Wedlów jest pokazana z trzech perspektyw, które się przeplatają ze sobą i uzupełniają: współczesnej pisarki Renaty, która obecnie spisuje ich dzieje, żyjącej na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku Heleny Dąbrowskiej, niegdyś ( bardzo ) bliskiej przyjaciółki Karola Wedla, która w pewnym momencie odkrywa w sobie talent powieściopisarski oraz z perspektywy narratora, który z niemal kronikarską precyzją pokazuje koleje losu czekoladowej dynastii. Mamy zatem opowieść w opowieści na wzór rosyjskich matrioszek, i jest to zabieg bardzo ciekawy i udany, podobnie jak świetnym zabiegiem było przeplecenie części poprzedniej, „Czasu Karola”, listami pisanymi przez Joankę, zatrudnioną jako pomoc domowa w rodzinie Wedlów. Joankę, która tutaj również się pojawia i ze swoimi zdecydowanymi, nie znoszącymi sprzeciwu opiniami niejednokrotnie kradnie show;).

 

Imperium Wedlów się rozrasta, Karol wdraża Emila w tajniki firmy. Młody chłopak, potem mężczyzna, usiłuje sprostać ojcowskim, wyśrubowanym wymaganiom, ale też odkryć własną drogę. Teresa Monika Rudzka odmalowuje historię Emila z taką swadą, że od tej opowieści nie da się oderwać! Ale też i jej bohaterom przyszło żyć w ciekawych czasach zmuszających do stawiania czoła wielu wyzwaniom i do nadążania za postępem, nowinkami technicznymi, ale też zmianami społecznymi następującymi w tempie błyskawicznym, a przez to czasem trudnymi do zaakceptowania. „Czas Emila” jest utkany z dziesiątków, setek nitek – wątków składających się na portret epoki. Przecież to czasy zaborów, spontanicznych, nierzadko straceńczych zrywów niepodległościowych, rewolucji przemysłowej, zmiany świadomości społecznej, zmian obyczajów, a za wszystkim tym muszą nadążyć właściciele firmy, bo nie da się zamknąć oczu na historię i przejść obok, ona wcześniej czy później zagarnie rzeczywistość każdego. Emil Wedel, podobnie jak jego ojciec, musi mieć wiedzę daleko bardziej złożoną niż ta dotycząca technologii produkowania czekolady. Lekceważenie historii i przemian społecznych często kończy się bowiem zmiażdżeniem przez jej trybiki… Jednak te wszystkie, w gruncie rzeczy poważne, historyczne zmiany, Autorka pokazuje w taki sposób, że „Czas Emila” czyta się jak historyczną powieść sensacyjną;)! I chce się więcej i więcej!

 

Prawdziwym majstersztykiem jest wprowadzenie do fabuły postaci z literatury i z …filmu;). Nie zdradzę Wam jakich, bo poza znanymi postaciami historycznymi, jak choćby Henryk Sienkiewicz, Bolesław Prus czy Karol Szymanowski, pojawiają się również bohaterowie literatury polskiej, i jest to takie zawadiackie mrugnięcie okiem do czytelnika. Ciekawa jestem ile postaci Wy odnajdziecie podczas lektury. Z pewnością te odkrycia sprawią Wam wiele frajdy, tak jak mnie.

 

A skoro już jesteśmy przy postaciach – po raz kolejny zachwyca mnie wirtuozeria Autorki w ich kreowaniu! Bohaterowie „Czasu Emila” nie są jednowymiarowi, pomnikowi, sztywni. To są ludzie obdarowani konkretnymi cechami charakteru, ze spójnie zbudowaną historią, z bardzo wiarygodną sylwetką psychologiczną, czasem po ludzku niekonsekwentni, innym razem zachwycający charyzmą, ulegający chwilowym załamaniom, popełniający błędy, prawdziwi aż do bólu. Tak jak wcześniej wspomniałam, jedną z nietuzinkowych postaci jest Joanka, choć moje serce skradła również Kocia, której spektrum możliwości na lekkim rauszu jest …imponujące;). Jeśli chcecie się dowiedzieć kim jest Kocia, sięgnijcie po powieść. Bardzo starannie została zbudowana postać Emila Wedla, którego obserwujemy od czasów dziecięcych aż do jego starości. Autorka pozwala nam zobaczyć jak z młodego człowieka pełnego pasji, ale i czasem naiwnego powoli wykluwa się rasowy przedsiębiorca, prawdziwy wizjoner nie bojący się rozmachu. Ogromną sympatię wzbudziła we mnie również Gina Wedel, żona Emila. Ale tak naprawdę każdy z bohaterów, nawet tych drugo i trzecioplanowych jest dopracowany w każdym calu i zapada w pamięć.

 

Przy tym wszystkim jednak „Czas Emila” to również pozbawiona lukru, ale przez to wcale nie mniej fascynująca opowieść o tym jak powstaje prawdziwe imperium, marka, która stała się znana na lata. Opowieść o żelaznej konsekwencji, uporze, czujności, umiejętności odczytywania znaków czasu i zmian społecznych, pracowitości, przekuwaniu porażek w sukcesy ciężką pracą i cierpliwością. Bo imperium założone przez Karola i odziedziczone przez Emila, a potem przez kolejne pokolenia to nie jednorazowe przedsięwzięcie powstałe dzięki łutowi szczęścia, ale efekt wielu lat żmudnej, nierzadko po ludzku patrząc nużącej pracy i tak często niedocenianej rutyny. Gdybym miała jednym zdaniem opisać Wedlów pokazanych w opowieści Teresy Moniki Rudzkiej to powiedziałabym: Nie użalali się nad sobą i znali poczucie obowiązku…

 

Użalanie się nad sobą prowadziło tylko do większego smutku, wreszcie człowiek tracił chęć, by kierować własnym życiem, nadawać mu jakiś sens i pracować. Tak powtarzali ojciec i matka, a w tym przypadku Emil zgadzał się z nimi co do joty. Od dziecka zajęty i zapracowany, marzył o błogim lenistwie, ale gdy zdarzały się takie rzadkie chwile, szybko zaczynał się nudzić. „Razem wziąwszy, to praca może być zabawą, pod warunkiem, że się ją lubi. Najważniejsze jest zachowanie umiaru we wszystkim” – rozważał młody Wedel. ( str. 82 )


Sięgnijcie koniecznie po „Czas Emila”. Ta książka jest jak wielkie pudełko wykwintnych czekoladek. Znajdziecie w nim wszystkie możliwe smaki, nie będziecie się nudzić, przeciwnie, delektując się kolejnymi docenicie aksamitną, lekko pikantną, zdecydowaną nutę dobrej literatury!




„How do you trup?”, czyli smakowita komedia kryminalna z drugim dnem! RECENZJA PATRONACKA!

Komedie kryminalne Iwony Banach niezmiennie mnie bawią i poprawiają mi humor, dlatego z przyjemnością przyjęłam propozycję patronowania najn...