Kiedy zobaczyłam pierwszą zapowiedź książki „Moc truchleje. Opowieści wigilijne 1939-1945” Sylwii Winnik, pomyślałam, że to niezwykły pomysł na książkę i że dobrze się stało, że realizacją zajęła się właśnie ta Autorka, umiejąca z wyczuciem i wrażliwością docierać do ludzi i wysłuchiwać ich historii, a potem ocalać je od zapomnienia. Udowodniła to swoimi poprzednimi książkami, „Dziewczęta z Auschwitz”, „Dzieci z Pawiaka” i „Tylko przeżyć”. Zawsze byłam ciekawa opowieści mojej Prababci oraz moich Dziadków o czasach Drugiej Wojny Światowej, ale nigdy nie przyszło mi do głowy spytać ich jak wspominają wojenne wigilie. Trudno jednak się dziwić, te dwa pojęcia, wojna i Wigilia, postawione obok siebie powodują u odbiorcy automatyczny poznawczy dysonans. Wigilia to dzień święty w polskiej tradycji, a wojna to triumf zła, a więc tego wszystkiego, co nie tylko nieświęte, ale podłe, okrutne, bezlitosne. Jak to pogodzić?! A przecież Druga Wojna Światowa trwała aż 6 lat, ludzie, którzy ją przeżyli, byli sześciokrotnie zmuszeni świętować ten najświętszy dzień roku w wojennej rzeczywistości. Jak wyglądały ich wigilie? Czym się różniły od tych przedwojennych? Jak świętować pod okupacją? Na te i na wiele innych pytań Sylwia Winnik odpowiada ustami swoich bohaterów.
Książka zawiera dziesięć opowieści, dzięki którym dane jest czytelnikowi poznać wigilijne zwyczaje oraz wojenne wspomnienia z różnych miejsc i różnych części Polski i świata, także te z Auschwitz oraz z Kresów czy z dalekiej Syberii i Kazachstanu. Różne były wojenne doświadczenia Polaków, a „Moc truchleje” to pewna swoista synteza tych losów. Większość historii bazuje na zasadzie kontrastu, wspomnienia przedwojennych wigilii jaskrowo różnią się od tych z wigilii wojennych. Zwłaszcza takich najbardziej traumatycznych, jak te przeżyte w Auschwitz czy w dalekim Kazachstanie albo na Syberii, gdzie nie było mowy o potrawach wigilijnych, bo na cud zakrawało odłożenie kromki chleba czy choćby ziemniaka. Te wspomnienia szczególnie brutalnie kontrastują ze współczesną komercyjną wizją świąt jako orgii obfitości i marnotrawstwa. Ludzie, którzy przeżyli tamte wigilie mają szacunek do każdego okruszka chleba. Jak wyznaje jedna z bohaterek: Marnowanie chleba, wyrzucanie go do śmieci spędza mi sen z powiek. Proszę, drodzy czytelnicy, nie róbcie tego. Zawsze zjadam chleb do ostatniej kromki. Wiem, co to znaczy go nie mieć. Pamiętam, co to znaczy umierać z głodu i pragnąć choćby okruchów. Dzisiaj mamy niemal wszystko. Za rzadko to doceniamy. ( str. 67 )
Ale to nie jest tak, że te wojenne wigilie były tylko złe i trudne, bo czasem cuda ludzkiej dobroci i odwagi zapalały iskierkę nadziei w zmęczonych sercach, stanowiły dowód na to, że dobro istnieje, a obok ludzi podłych żyją też i tacy, którzy gotowi są ryzykować życie, aby pomóc bliźniemu i uczynić jego cierpienie choć odrobinę lżejszym. Jak mówi inny z bohaterów książki: Dobre spojrzenie drugiego człowieka potrafi potrafi czasami więcej zdziałać niż krzepiące słowo. Otoczeni dobrymi spojrzeniami, zapominamy o tym, co złe. Kiedy dobrych oczu jest wiele, wydaje nam się, że nie może być inaczej. ( str. 117 )
Nie będę Wam streszczać poszczególnych historii, przeczytacie je sami i sami przekonajcie się, które do Was szczególnie trafiają. Mnie wyjątkowo trudno było czytać historie z Kresów, w których przewija się często motyw rzezi na Wołyniu dokonanej na Polakach przez Ukraińców. Ten bezmiar okrucieństwa nie mieści mi się w głowie. Kiedy obejrzałam film „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego byłam przekonana, że twórca musiał epatować okrucieństwem dla podkreślenia ogromu dokonanej zbrodni. Jednak czytanie kolejnych wspomnień ludzi, którzy przeżyli mordy na Wołyniu i byli ich świadkami utwierdza mnie w przekonaniu, że skala okrucieństwa musiała być porównywalna co najmniej do wojny w Rwandzie skoro świadkowie tamtych wydarzeń noszą ich odciśnięte piętno do dziś, czyli siedemdziesiąt pięć lat po wojnie!
Dlaczego piszę o tym wszystkim zamiast skupiać się na wigilijnych potrawach i zwyczajach z tamtego okresu? Robię to, bo książka Sylwii Winnik pokazuje bardzo ważną, a współcześnie często umykającą nam prawdę, że Wigilia jest esencją całego minionego roku i naszego życia. I choć byśmy zainwestowali w najdroższe ozdoby i świąteczne gadżety, to, jaka będzie nasza Wigilia zależy od naszej hierarchii wartości oraz sumy naszych doświadczeń z poprzedzających ją trzystu sześćdziesięciu pięciu dni. Poza tym „Moc truchleje” to również świadectwo siły tradycji przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Dla bohaterów książki i ich rodzin zachowanie choćby namiastki wigilijnych zwyczajów było kotwicą, na której umocowali swoją nadzieję i przekonanie, że kiedyś musi wrócić zwykły porządek świata. Było również świadectwem ich tożsamości.
A propos przepisów – nie martwcie się, na końcu książki znajdziecie przepisy na potrawy wigilijne przekazywane z pokolenia na pokolenie, które możecie w tym roku wykorzystać! I poczuć podobne zapachy i smaki jak bohaterowie książki. „Moc truchleje” to świetna lektura łącząca w sobie zbiór wstrząsających, wojennych historii, wigilijnych tradycji i rytuałów. Ale to również znakomity podręcznik życia przypominający nam, zabieganym ludziom dwudziestego pierwszego wieku, jaka jest właściwa hierarchia wartości. A świetnie porządkują ją opowieści bohaterów książki, którym dane było przeżyć nieporównywalnie trudniejsze czasy i w związku z tym mają dużo jaśniejsze i bardziej przejrzyste spojrzenie na życie. Pięknie podsumowuje to jedna z bohaterek, pani Bronisława Buczacz: Myślę sobie, że cuda dzieją się wokół nas każdego dnia, tylko nie umiemy ich dostrzegać, bo nie chcemy ani nie potrafimy w nie uwierzyć. Umysł, który nie wierzy, odporny jest też na cuda. Tylko że …przychodzi niekiedy taki moment, że wbrew naszej woli dzieje się nagle coś pięknego. I dzieje się właśnie po to, by docenić codzienny cud życia. I żeby o cudzie, jakim jest życie, nie zapominać. ( str. 68 )
Czy chcesz nauczyć się na nowo dostrzegać cuda?...
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Autorce oraz Wydawnictwu Znak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz