Ci z Was, którzy mieli okazję śledzić moje wpisy jeszcze na poprzednim blogu wiedzą, że bardzo lubię książki Nataszy Sochy. Do tego stopnia, że swoją miłością do nich „zaraziłam” już całkiem przyzwoite grono swoich koleżanek i znajomych. Wyczekuję książek tej Autorki z zapartym tchem, bo wiem, że zawsze mogę liczyć na ciekawe tematy i nieszablonowe rozwiązania. Podobały mi się poprzednie powieści świąteczne Nataszy Sochy, byłam więc ciekawa co wymyśliła w tym roku. Ale muszę przyznać, że tym razem zaskoczyła mnie totalnie wyborem tematu. Dlaczego? Z tej prostej przyczyny, że „Godzina zagubionych słów” jest o …śmierci. Ale jak to? Świąteczna opowieść powinna pachnieć piernikami i domowym barszczem, być mięciutka i cieplutka jak kocyk dla duszy, albo przynajmniej jak termofor. Święta są po to, żeby zapomnieć o smutkach, a nie poruszać takie trudne tematy! Ale czy na pewno? Czy nikt z Was nie poczuł w Wigilię tego, o czym mówi przepiękna i łamiąca serce „Kolęda dla nieobecnych”?:
A nadzieja znów wstąpi w nas
Nieobecnych pojawią sie cienie
Uwierzymy kolejny raz
W jeszcze jedno Boże Narodzenie
I choć przygasł świąteczny gwar
Bo zabrakło znów czyjegoś głosu
Przyjdź tu do nas i z nami trwaj
Wbrew tak zwanej ironii losu
Daj nam wiarę, że to ma sens
Że nie trzeba żałować przyjaciół
Że gdziekolwiek są, dobrze im jest
Bo są z nami choć w innej postaci
I przekonaj, że tak ma być
Że po głosach tych wciąż drży powietrze
Że odeszli po to by żyć
I tym razem będą żyć wiecznie
Ilekroć słyszę ten tekst,
wzruszam się i myślę o wszystkich bliskich mi Nieobecnych. O tych, po których
głosach wciąż drży powietrze. A Natasza Socha w swojej najnowszej
powieści próbuje nam pokazać, co by było gdybyśmy dostali taki niezwykły
prezent jak godzina dodatkowej rozmowy z tymi, którzy odeszli nagle,
zostawiając po sobie chaos, żałobę i całą listę trudnych pytań. Bohaterowie
jej powieści to grono ludzi, którzy nie są ze sobą powiązani, ale ich rutynowe
ścieżki krzyżują się w kilku wspólnych punktach: pobliskiej kwiaciarni, barze
kanapkowym i kawiarni. Nie wiedzą nic o sobie, ale w życie każdego z nich
wkradła się ona – śmierć. I sprawiła, że dla każdego z nich nadchodzące święta
straciły cały blask. Śmierć jest egoistką. Nikogo nie
przygotowuje, nie tłumaczy się z tego, co robi. Przychodzi, zabiera, odchodzi i
nikt nie może złożyć reklamacji. Jest minimalistyczna w swoich działaniach.
Gasi oddech. Zamyka oczy. I ucina
rozmowę w połowie zdania. ( str. 8 ). Tak się stało w przypadku każdego z bohaterów powieści:
Katarzyny, Anny, Marcina, Aleksego i Borysa. Ale zdarza się przedwigilijny cud. Na pewnej metafizycznej ławeczce, w
godzinie zawieszenia między dwoma światami, nagle dana jest im szansa
domknięcia ważnych spraw. Mogą się pożegnać ze swoimi bliskimi, zadać pytania,
których nigdy nie zdążyli postawić. Czy ktokolwiek z Was oparłby się takiej
pokusie?
Powiedziałabym, że nowa powieść Nataszy Sochy
to swoisty traktat o słowie. O jego braku, ale i o nadmiarze. O tym, jak rani i
jest niebezpieczne, ale i o tym, że bywa skuteczniejsze niż kojąca maść czy
antybiotyk. O tym, że to samo słowo może parzyć jak pokrzywa lub uzdrawiać. O
tym, jak źle używane może powodować traumy, a użyte we właściwych proporcjach
może naprawiać relacje. O potędze rozmowy, czyli tej broni, którą posiada każdy
z nas, ale tylko nieliczni umieją jej mądrze używać. Kocham
styl Nataszy Sochy za oszczędność, która sprawia, że w jej narrację nie
wślizgnie się nigdzie patos, za zdania wyważone z aptekarską wręcz precyzją.
Niezmiennie zachwyca mnie ta doskonała mieszanka swoistej poetyki i czarnego
humoru. Oraz psychologiczna przenikliwość z jaką diagnozuje swoich bohaterów. A
tym razem ma pole do popisu, bo dotyka wielu ważnych relacji międzyludzkich:
tej między matką a córką, czyli jednej z najbardziej skomplikowanych relacji
świata. Między żoną a mężem. Między przyjaciółmi. Między rodzeństwem. Między
rodzicami a dziećmi. Zresztą, złożoność tej ostatniej relacji pokazuje w
historii kilkorga z bohaterów. To, jacy jesteśmy w
dorosłym życiu, jest kumulacją tego, ile razy nas złamano w dzieciństwie. Ile
razy obcięto nam włosy bez naszej zgody, wyrzucono zabawkę bez pytania, ile
razy zawieziono nas na kolonię mimo paraliżującego nas strachu przed
rozstaniem. Liczba wszystkich tych drobiazgów, które tylko pozornie nie mają
znaczenia, rośnie z każdym kolejnym rokiem, aż w końcu zaczyna odnosić małe zwycięstwa. Strach przed podejmowaniem
własnych decyzji. Zgoda na manipulację. Zamrożenie własnych potrzeb. ( str. 49 ). W opowieści Nataszy Sochy możemy się
przejrzeć jak w lustrze, bo przecież nikt z nas nie żyje w próżni. Przeciwnie,
jesteśmy uwikłani w liczne relacje. Jesteśmy w życiu dziećmi, braćmi czy
siostrami, rodzicami, później dziadkami, przyjaciółmi, teściami, kochankami,
podwładnymi czy szefami. I w każdej z tych relacji podstawą sukcesu lub porażki
jest umiejętna rozmowa. Nie darmo jednak Antoine de Saint-Exupéry zauważył w „Małym Księciu”, że mowa jest źródłem nieporozumień.
Doświadczają tego boleśnie bohaterowie „Godziny zagubionych słów”. Jednak dany
jest im cud dokończenia przerwanej rozmowy.
To bardzo mądra i głęboka książka, ale
mimo trudnej tematyki nie przygnębia ani nie gasi ducha, bez obaw! Przeciwnie,
pozwala nam się przejrzeć jak w lustrze i zrobić rachunek sumienia z własnych
grzechów dotyczących wypowiedzianych lub przemilczanych słów. I przypomina, że
my, w przeciwieństwie do bohaterów książki, jeszcze mamy czas na dokończenie
naszych rozmów bez uciekania się do metafizyki i przedwigilijnych cudów. Zanim
będzie za późno.
Za egzemplarz
książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.
Śliczna recenzja. Dzięki.
OdpowiedzUsuń