"MĄŻ NA NIBY", CZYLI OPOWIEŚĆ Z PAZUREM - RECENZJA
„Mąż na niby” to moje pierwsze spotkanie z książkami Niny Majewskiej – Brown, choć autorka ma już ugruntowaną pozycję na rynku i grono wiernych czytelników. Z tym większą ciekawością sięgnęłam po jej najnowszą książkę wydaną przez Wydawnictwo Pascal. Premiera miała miejsce niespełna tydzień temu.
Najpierw przysłowiowe dwa słowa o treści, oczywiście bez spojlerowania i streszczania głównych wątków. Powieść została oparta na, zdawałoby się, zgranym schemacie: trzydziestoparoletnia Zosia, szczęśliwa żona Pawła i matka Poli nagle dowiaduje się, że jej dotychczasowe życie było tylko farsą, atrapą, bo pozornie szczęśliwy i kochający mąż nie tylko ją regularnie zdradzał, ale zdążył właśnie zapewnić sobie nowego potomka również ze związku z kochanką. Tę wiedzę bohaterka otrzymuje niejako w pakiecie, dwa w jednym. Taka swoista promocja na upokorzenia. Znany schemat? Znany. Jednak już w niejednej mojej recenzji przypominałam, że o sukcesie książki nie świadczy znalezienie unikatowego tematu czy oryginalnej formy. Tym, co przesądza o jakości książki jest sposób, w jaki pozornie taka sama jak dziesiątki innych historia została opowiedziana. I po lekturze jestem przekonana, że Nina Majewska-Brown znalazła swój klucz do opowiedzenia historii Zosi, klasycznego przypadku kobiety zdradzanej.
Przede wszystkim, autorka operuje niesamowicie lekkim piórem, przez co opowieść Zosi angażuje czytelnika od pierwszych akapitów. Ale w przypadku tej historii nie powiedziałabym, że lekkość jest równoznaczna z beztroskim humorem. Nie bójcie się, to nie jest kolejna książka o tym jak zdrada okazuje się być trampoliną do szczęścia, w którym bohaterka zaczyna się pławić ledwo zamkną się drzwi za niewiernym mężem. Nie ma tu, tak ponoć modnego, świętowania przyszłego rozwodu w gronie przyjaciółek i opijania go szampanem. Za to dostajemy portret kobiety porzuconej z całym spektrum przeżywanych przez nią emocji. Od wściekłości po rozpacz, od miłości do chęć mordu. I tutaj chciałabym podkreślić drugą mocną stronę tej historii – to właśnie jej bohaterowie. Piszę w liczbie mnogiej, bo choć opowieść skupia się na Zosi i jej emocjach, nie brak też zapadających w pamięć bohaterów drugoplanowych, z matką głównej bohaterki na czele. Szczerze mówiąc, czytając książkę z niemałą frajdą wyobrażałam sobie jaka z niej byłaby wyśmienita komedia z szansą na kilka ról – perełek! Zastanawiałam się jak rolę matki Zosi zagrałaby choćby utalentowana Ewa Kasprzyk, która już niejednokrotnie udowodniła swój dryg komediowy. Ale to takie moje czytelnicze dywagacje – po prostu autorka tak udanie zrównoważyła ciężar gatunkowy tematyki ciętym humorem ze szczyptą złośliwości, że podczas lektury wyobraźnia czytelnika nieustannie pracuje.
I tu dochodzę do trzeciego mocnego punktu „Męża na niby”, czyli samej fabuły. Nie liczcie na nagłe szczęśliwe zbiegi okoliczności w życiu Zośki. Co to, to nie! Nie ma lekko, gdy mąż zdradza, a tymczasem rodzina, zamiast utulić i poprzeć skrzywdzoną żonę przystępuje do bezlitosnego szturmu. Przy czym rodzona matka okazuje się być stokroć gorsza od teściowej i, na nieszczęście, nieskończenie kreatywna w udzielaniu niechcianej pomocy. Jedynym wsparciem dla bohaterki jest jej przyjaciółka, Jola, oraz dorastająca córka. Ale nawet one niewiele mogą jej pomóc, bo sama musi się na nowo poskładać po ciosie, który zafundował jej mąż.
„Odsuwam się od lustra i uważnie przyglądam odbiciu. Patrzy na mnie smutna twarz kobiety, o której jakiś czas temu można by powiedzieć, że jest ładna. (…) Gdy pomyślę, że jeszcze nie tak dawno uważałam się za atrakcyjną, chce mi się śmiać. Jak lubiłam spojrzenia facetów i cieszyłam się, że nie jestem przezroczysta. Jak czułam, że kolejne lata niczego mi nie odbierają, a wręcz dodają. Co z tego, skoro dla Pawła to było za mało. I gdyby nie to, że przed światem muszę ukrywać swój ból i lęk, nie zajmowałabym się sobą zupełnie, nie malowałabym się i nie wkładała ulubionych zwiewnych sukienek. To teraz zupełnie nie ma znaczenia. Jest tak płytkie i bez sensu”. ( str. 30 )
I o tym właśnie jest ta książka. Pod płaszczykiem zabawnej historii kryje się opowieść o podnoszeniu się z kolan po upadku. Słodko – gorzka, nie obiecująca łatwego sukcesu i fajerwerków, raczej długą, uciążliwą rehabilitację i blizny na pamiątkę. Do bólu prawdziwa, ale nie wpędzająca czytelnika w depresję dzięki lekkiemu, miejscami cudownie złośliwemu poczuciu humoru. Rozbawiły mnie do łez „okłady przyrodzeniem”, ale ciekawych skąd to określenie odsyłam do książki. Jeszcze jednym jej plusem są kapitalne ilustracje Igora Mikody, które uwypuklają odmalowany przez autorkę stan emocjonalny głównej bohaterki. „Mąż na niby” to gwarantowana dobra rozrywka z ukrytym dużo cięższym gatunkowo przesłaniem o wewnętrznej sile kobiet. Gorąco polecam!
Za egzemplarz recenzyjny dziękuję serdecznie Wydawnictwu Pascal!
„Mąż na niby” to moje pierwsze spotkanie z książkami Niny Majewskiej – Brown, choć autorka ma już ugruntowaną pozycję na rynku i grono wiernych czytelników. Z tym większą ciekawością sięgnęłam po jej najnowszą książkę wydaną przez Wydawnictwo Pascal. Premiera miała miejsce niespełna tydzień temu.
Najpierw przysłowiowe dwa słowa o treści, oczywiście bez spojlerowania i streszczania głównych wątków. Powieść została oparta na, zdawałoby się, zgranym schemacie: trzydziestoparoletnia Zosia, szczęśliwa żona Pawła i matka Poli nagle dowiaduje się, że jej dotychczasowe życie było tylko farsą, atrapą, bo pozornie szczęśliwy i kochający mąż nie tylko ją regularnie zdradzał, ale zdążył właśnie zapewnić sobie nowego potomka również ze związku z kochanką. Tę wiedzę bohaterka otrzymuje niejako w pakiecie, dwa w jednym. Taka swoista promocja na upokorzenia. Znany schemat? Znany. Jednak już w niejednej mojej recenzji przypominałam, że o sukcesie książki nie świadczy znalezienie unikatowego tematu czy oryginalnej formy. Tym, co przesądza o jakości książki jest sposób, w jaki pozornie taka sama jak dziesiątki innych historia została opowiedziana. I po lekturze jestem przekonana, że Nina Majewska-Brown znalazła swój klucz do opowiedzenia historii Zosi, klasycznego przypadku kobiety zdradzanej.
Przede wszystkim, autorka operuje niesamowicie lekkim piórem, przez co opowieść Zosi angażuje czytelnika od pierwszych akapitów. Ale w przypadku tej historii nie powiedziałabym, że lekkość jest równoznaczna z beztroskim humorem. Nie bójcie się, to nie jest kolejna książka o tym jak zdrada okazuje się być trampoliną do szczęścia, w którym bohaterka zaczyna się pławić ledwo zamkną się drzwi za niewiernym mężem. Nie ma tu, tak ponoć modnego, świętowania przyszłego rozwodu w gronie przyjaciółek i opijania go szampanem. Za to dostajemy portret kobiety porzuconej z całym spektrum przeżywanych przez nią emocji. Od wściekłości po rozpacz, od miłości do chęć mordu. I tutaj chciałabym podkreślić drugą mocną stronę tej historii – to właśnie jej bohaterowie. Piszę w liczbie mnogiej, bo choć opowieść skupia się na Zosi i jej emocjach, nie brak też zapadających w pamięć bohaterów drugoplanowych, z matką głównej bohaterki na czele. Szczerze mówiąc, czytając książkę z niemałą frajdą wyobrażałam sobie jaka z niej byłaby wyśmienita komedia z szansą na kilka ról – perełek! Zastanawiałam się jak rolę matki Zosi zagrałaby choćby utalentowana Ewa Kasprzyk, która już niejednokrotnie udowodniła swój dryg komediowy. Ale to takie moje czytelnicze dywagacje – po prostu autorka tak udanie zrównoważyła ciężar gatunkowy tematyki ciętym humorem ze szczyptą złośliwości, że podczas lektury wyobraźnia czytelnika nieustannie pracuje.
I tu dochodzę do trzeciego mocnego punktu „Męża na niby”, czyli samej fabuły. Nie liczcie na nagłe szczęśliwe zbiegi okoliczności w życiu Zośki. Co to, to nie! Nie ma lekko, gdy mąż zdradza, a tymczasem rodzina, zamiast utulić i poprzeć skrzywdzoną żonę przystępuje do bezlitosnego szturmu. Przy czym rodzona matka okazuje się być stokroć gorsza od teściowej i, na nieszczęście, nieskończenie kreatywna w udzielaniu niechcianej pomocy. Jedynym wsparciem dla bohaterki jest jej przyjaciółka, Jola, oraz dorastająca córka. Ale nawet one niewiele mogą jej pomóc, bo sama musi się na nowo poskładać po ciosie, który zafundował jej mąż.
„Odsuwam się od lustra i uważnie przyglądam odbiciu. Patrzy na mnie smutna twarz kobiety, o której jakiś czas temu można by powiedzieć, że jest ładna. (…) Gdy pomyślę, że jeszcze nie tak dawno uważałam się za atrakcyjną, chce mi się śmiać. Jak lubiłam spojrzenia facetów i cieszyłam się, że nie jestem przezroczysta. Jak czułam, że kolejne lata niczego mi nie odbierają, a wręcz dodają. Co z tego, skoro dla Pawła to było za mało. I gdyby nie to, że przed światem muszę ukrywać swój ból i lęk, nie zajmowałabym się sobą zupełnie, nie malowałabym się i nie wkładała ulubionych zwiewnych sukienek. To teraz zupełnie nie ma znaczenia. Jest tak płytkie i bez sensu”. ( str. 30 )
I o tym właśnie jest ta książka. Pod płaszczykiem zabawnej historii kryje się opowieść o podnoszeniu się z kolan po upadku. Słodko – gorzka, nie obiecująca łatwego sukcesu i fajerwerków, raczej długą, uciążliwą rehabilitację i blizny na pamiątkę. Do bólu prawdziwa, ale nie wpędzająca czytelnika w depresję dzięki lekkiemu, miejscami cudownie złośliwemu poczuciu humoru. Rozbawiły mnie do łez „okłady przyrodzeniem”, ale ciekawych skąd to określenie odsyłam do książki. Jeszcze jednym jej plusem są kapitalne ilustracje Igora Mikody, które uwypuklają odmalowany przez autorkę stan emocjonalny głównej bohaterki. „Mąż na niby” to gwarantowana dobra rozrywka z ukrytym dużo cięższym gatunkowo przesłaniem o wewnętrznej sile kobiet. Gorąco polecam!
Za egzemplarz recenzyjny dziękuję serdecznie Wydawnictwu Pascal!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz