Dzisiaj przychodzę do Was z recenzją książki, którą przeczytałam kilka tygodni temu, ale ona wciąż we mnie żyje i rezonuje, wciąż na nowo zmusza do głębokich refleksji, chcianych i niechcianych, na temat ludzkich relacji, ich głębi płycizn, a zwłaszcza na temat tej jedynej, niepowtarzalnej relacji jaką jest kobieca przyjaźń. Wiecie już o jakiej książce mowa, prawda? O najnowszej powieści Agaty Kołakowskiej zatytułowanej „Daleko od siebie”.
Wiecie doskonale, że ja każdej kolejnej powieści tej utalentowanej Autorki wyczekuję jak przysłowiowa kania dżdżu, nigdy tego nie ukrywałam. Agata Kołakowska to jedna z tych pisarek, która dojrzewa z powieści na powieść, a czytelnicy tym dojrzewaniem mogą się tylko zachwycać, bo za każdym razem dostają pełnowartościowy produkt, prawdziwą perełkę. Do tego Autorka żongluje gatunkami, bawi się nimi, szuka wciąż nowych form. Dlatego oczekiwanie na każdą kolejną zapowiedź to dla mnie doskonała zabawa, i wciąż daję się zaskoczyć.
Gdy pojawiła się pierwsza zapowiedź „Daleko od siebie” pomyślałam sobie, że tym razem Autorka postawiła sobie poprzeczkę naprawdę wysoko. Mogłoby się wydawać, że chyba nie ma bardziej wdzięcznego tematu w literaturze obyczajowej niż kobieca przyjaźń. Ale, uwaga, to jest Kołakowska ;) ! Dla mnie od samego początku było jasne, że to nie będzie powieść taka jak wszystkie. Nie ujmując absolutnie wartości innym powieściom, zwłaszcza że na rynku polskim mamy naprawdę duże grono utalentowanych i świetnych autorek, Agata Kołakowska przyzwyczaiła już swoich czytelników do tego, że ona sięga głęboko, pokazuje różne sprawy pod innym kątem, jej literackie obrazy są zawsze nietypowe. Raz zaskoczy delikatnymi pastelami i rozmytymi barwami, innym razem uderzy czerwienią krwistego mięsa i niepokojącą czernią o rodowodzie niemalże z horrorów. Chyba nie zapomnieliście jej psychologicznych thrillerów?
„Daleko od siebie” zaczyna się pastelami, a kończy gwałtownymi pociągnięciami pędzla i plamami czerwieni. Hanka i Ewa, główne bohaterki, to przyjaciółki spod trzepaka. Pewnie młode pokolenie nie zrozumie tego porównania, ale już to bliższe mi wiekiem pamięta pewnie zabawy na trzepaku, gry w gumę z koleżankami, zabawy w chowanego i wszystkie te inne atrakcje z ery przed smartfonami. Hanię poznajemy w momencie, gdy w jej życiu dużo się zmienia. Na lepsze. Pojawia się nowy dom, nowe miejsce na ziemi, nowy mężczyzna. I nowe przyjaźnie. Ale o tym, że te są nowe, a była wcześniej inna, dowiadujemy się stopniowo. Agata Kołakowska, jak zawsze, bawi się z czytelnikiem. Pomalutku, bez pośpiechu, jak kawałki kolorowych puzzli, układa swoją opowieść. Fragmenty dziejące się współcześnie przeplatają wspomnienia obu bohaterek. Tak naprawdę aż do ostatnich stron odkrywamy siłę łączących je więzi i poziom ich skomplikowania.
Relacje między kobietami zawsze są trudne i złożone, bo to jakby spotkanie dwóch różnych emocjonalnych galaktyk. To, co jest naszym bogactwem i błogosławieństwem, złożoność naszych emocji, bywa też największym przekleństwem, A gdy do tego dojdą dramatyczne wydarzenia i zakręty losu, nie jest trudno zgubić to, co najcenniejsze. „Daleko od siebie” to jednocześnie opowieść o szczęściu i o stracie, o ludzkich relacjach i o dojmującej samotności, o gniewie i tęsknocie. Główne bohaterki nie widziały się dwadzieścia lat. Mogłoby się wydawać, że świetnie ułożyły sobie życie. Tylko dlaczego w życiu każdej z nich został jakiś nieokreślony ból, jak ból fantomowy po amputowanej kończynie? Jeden nocny telefon rujnuje ich pozorną stabilizację i sprawia, że nagle dostrzegają, że coś w ich życiu jest niepełne. Istnieje jakiś brak nie do zastąpienia. Ale czy da się zakopać przepaść wykopywaną przez dwadzieścia lat? Czy da się zburzyć mury obronne, które otoczyły serce i bronią do niego dostępu? I jaka będzie jakość takiej nowej starej przyjaźni?
Ale Agata Kołakowska nie ogranicza się tylko do analizy relacji Hani i Ewy. Pokazuje również złożoność nowych przyjaźni, które zawarły obie kobiety. Traktowanych momentami po macoszemu, bo one to nie tamta… Ale może i takie pozornie ślizgające się po powierzchni emocji relacje mają potencjał, żeby zamienić się w coś prawdziwego? Jest też w „Daleko od siebie” portret przyjaźni damsko – męskiej, który jest jednocześnie opowieścią o bolesnej samotności dwojga ludzi. Są pokazane plastry na rany, jak choćby …poezja. Bo piękno naprawdę może leczyć duszę i czynić samotność odrobinę bardziej znośną.
Ta książka to również
kalecząca serce opowieść o stracie. O wielu rodzajach straty w życiu. I o
nieradzeniu sobie z nią, a czasem radzeniu. O bliskich, którzy chroniąc nas nie
zawsze podejmują właściwe decyzje. Bo życia, niestety, nie da się przeżyć
idealnie. Na białych kartkach naszych losów zawsze znajdą się gdzieś kleksy,
skreślenia czy tłuste plamy. A jednak, choć fabuła prowadzi nas wartko aż do
dramatycznego i chwytającego za gardło finału, choć tyle w tej opowieści
bolesnej prawdy o życiu i o kondycji ludzkiej, „Daleko od siebie” nie
przygnębia. Przeciwnie, myślę, że to opowieść o triumfie przyjaźni, nawet tej,
której trzeba było zrobić operację na otwartym sercu lub przeszczep. Nawet
jeśli lektura uświadamia nam gorzką prawdę, że niektórzy ludzie w naszym życiu
będą tylko przechodniami, choćby nam się wydawało, że bez nich skończy się nasz
świat. Ale kiedyś dotrze do nas, że pojawili się w najdoskonalszym momencie
naszej historii.
Zachęcam Was gorąco do sięgnięcia po „Daleko od siebie”. Ta książka to dużo więcej niż powieść obyczajowa. Moim zdaniem ma ona również swoiste działanie terapeutyczne. I taką głębię treści i wątków, że staje się pożywką do rozmyślań na długie tygodnie, a może nawet miesiące. Koniecznie sięgnijcie po ten swoisty traktat o kobiecej przyjaźni, zdecydowanie WARTO!
Zamierzałam po nią sięgnąć, a Ty mnie utwierdziłaś w tym, że warto :)
OdpowiedzUsuń