niedziela, 26 lutego 2023

„Cenevole” Marka Żaromskiego – przypowieść o zbrodni i karze w rytmie tajemniczej symfonii - RECENZJA PATRONACKA!

 

 

Zaczyna się delikatnie, od pojedynczych taktów i dźwięków, łagodnie jak kołysanka, jak bajka na dobranoc. Lata sześćdziesiąte, czas głębokiego PRL-u zachowującego pozory politycznej odwilży. Mała, urokliwa miejscowość uzdrowiskowa i pensjonat o wdzięcznej nazwie „Fraszka”, prowadzony przez Annę Małecką, córkę przedwojennego pisarza. Właścicielka pensjonatu przygotowuje własną imprezę urodzinową dla garstki obecnie przebywających tu kuracjuszy i dla kilkorga najbliższych. Atmosfera wydaje się być wręcz sielankowa, jak ze starej pocztówki z urokliwego uzdrowiska. Goście pensjonatu to w końcu tak zwani ludzie na poziomie…

 

Pani Małecka miała szczęście i była tego świadoma. Tak się złożyło, że jej goście to wyłącznie ludzie z pozycją, wpływowi. Zapewniało jej to spokój i brak kontroli ze strony władz. Nikt właściwie nie wtrącał się do jej interesu. Nikomu nie musiała się nawet opłacać. Dlaczego ci wpływowi wybierali jej Fraszkę? Może na początku przyciągała ich przebrzmiewająca już sława ojca pani Anny. Może niektórych nobilitowało to, że mieszkają właśnie u niej, że im usługuje.

 

Imprezę można zaliczyć do udanych – goście świetnie się bawią, jubilatka trzyma poziom zapewniając smakowite potrawy i odpowiadającą wszystkim atmosferę. Autor prowadzi narrację właśnie jakby w rytm muzyki, w której delikatne dźwięki przeplatają nagłe mocniejsze uderzenia w klawisze, niczym zapowiedź zbliżającego się niebezpieczeństwa… Po imprezie urodzinowej wszyscy rozchodzą się do swoich pokojów, syci, rozbawieni, zadowoleni i nic nie zapowiada tragedii kolejnego, niedzielnego poranka. A ta zmieni sielski obrazek z początku opowieści w dużo bardziej ponury, malowany ciemnymi barwami i podejrzeniami portret dotąd spokojnej społeczności. Bo ktoś z obecnych w urodzinowy wieczór nie wstanie już w niedzielę z łóżka i nie zacznie kolejnego dnia…

 

Zastanawiałam się w jaki sposób opowiedzieć Wam o „Cenevole”, bo dla mnie ta powieść to coś więcej niż tylko klasyczna powieść kryminalna retro. Marek Żaromski bawi się gatunkami, w moim odczuciu prześlizguje się od jednego do drugiego, wytrąca czytelnika z równowagi, z dającego satysfakcję poczucia przewidywalności i rutyny. Z jednej strony mamy rzeczywiście fabułę kryminalną, poprowadzoną konsekwentnie, zgodnie z regułami gatunku. Jest trup, jest zamknięta, na pozór spokojna społeczność. Jest grono podejrzanych zawężone do grona biesiadników z pięćdziesiątych urodzin właścicielki pensjonatu. Do śledztwa zostaje oddelegowany porucznik Pol z komendy powiatowej w pobliskim Krzyżowcu. Nieoficjalnie w śledztwo włącza się przyjaciel pani domu, Stanisław Gorszewski. Prywatnie wuj prowadzącego śledztwa milicjanta, choć to bardzo niefortunne pokrewieństwo dla tego ostatniego. Były więzień ubeckich katowni nie prezentuje się dobrze w drzewie genealogicznym porządnego obywatela PRL-u, a już tym bardziej milicjanta robiącego karierę. Początkowo nieufnie nastawiony do wuja Pol szybko docenia w nim cichego sojusznika w szukaniu rozwiązania zagadki, która tylko z pozoru wydawała się prosta. Powoli opadają maski, na jaw wychodzą kłamstwa i kłamstewka, ale też prawdziwe podłości. Na pozór porządni kuracjusze, domniemane elity, prezentują pełen wachlarz skrupulatnie skrywanych grzechów głównych.

 

Z drugiej strony, przy okazji opisu prowadzonego śledztwa, Autor dyskretnie, ale przejmująco pokazuje tło społeczno – polityczne tamtych czasów. Przemyca bolesną prawdę o poziomie skomplikowania ludzkich losów, a także inwigilacji społeczeństwa przez aparat władzy. W tle śledztwa o morderstwo słychać echa przesłuchań ubeckich katowni. Przedstawicielem wrogów reżimu staje się właśnie Stanisław Gorszewski. Pokazując etapy jego prywatnego śledztwa Autor jednocześnie pokazuje jak bardzo skomplikowane stają się relacje międzyludzkie w reżimowych państwie, w którym każda prywatna rozmowa może trafić do akt w raporcie tajnego współpracownika służb, którym może być najbliższy kolega. Pokazuje również represje jakie nawet lata po wojnie dotykały ludzi związanych z konspiracją.

 

Ale to ciągle nie wyczerpuje wszystkich wątków tej powieści. Jest przecież również wątek muzyczny, który spaja klamrą wszystkie pozostałe i z którego zaczerpnięty został tytuł książki. „Cenevole” to tytuł symfonii skomponowanej w 1886 roku przez Vincenta d'Indy, której pełna nazwa to "Symphonie sur un chant montagnard français" ( Symfonia na temat francuskiej pieśni góralskiej ). W powieści z prawdziwym nabożeństwem słucha jej Stanisław Gorszewski i, przynajmniej w moim odczuciu, jest ona czymś w rodzaju metafizycznego antraktu pomiędzy kolejnymi aktami dramatu. Dodałabym, że ten dramat wykracza dalece poza kryminalną fabułę i zmusza czytelnika do postawienia sobie pytań o walkę Dobra ze Złem w świecie, o przestrzeń niewidoczną dla oczu, a jednak istniejącą i będącą tematem sporów filozofów i teologów. Autor splata w przedziwny sposób historię Stanisława i jemu podobnych z historią popełnionego właśnie morderstwa. Tematy kłamstwa i prawdy, zdrady i przebaczenia, strachu i odwagi nabierają wielu znaczeń. A gdzieś w tle, niczym cichy …Obecny? jest On. Bóg, Opatrzność, Los, każdy może nazywać Go innym imieniem, a jednak ta wielka (nie)Obecność jest również bohaterem tej opowieści.

 

Gorąco Wam polecam „Cenevole”. To nieoczywisty kryminał, nieoczywisty traktat filozoficzny, a może przypowieść o życiu i siłach nim targających? I o odwiecznej walce Dobra ze Złem, w której wcześniej czy później każdy musi się opowiedzieć po którejś stronie?... Jeśli szukacie powieści zmuszających do refleksji, oferujących coś więcej niż tylko chwile dobrej rozrywki, „Cenevole” Was nie zawiedzie!




niedziela, 5 lutego 2023

„Bezdroża”, czyli opowieść o meandrach miłości i samotności, pamięci genetycznej i traumie, z dźwigającym się z kolan powojennym Gdańskiem w tle

„Bezdroża” Ewy Popławskiej to moje pierwsze spotkanie z tą Autorką, ale nie ukrywam, że spotkanie wyczekiwane, więc propozycję zrecenzowania tej powieści przyjęłam z radością. Wpadła mi ona w oko już w zapowiedziach i liczyłam na coś innego, nietuzinkowego, co mnie zaskoczy. Czy się nie zawiodłam? O tym zaraz Wam opowiem :) .

 

Głównymi bohaterami „Bezdroży” jest pochodzące z Wilna młode małżeństwo, Ania i Kazik Warszawscy. Jest rok 1946, zmienia się mapa polityczna Europy. Polska, na nieszczęście, dostaje się w strefę wpływów sowieckich. Warszawscy opuszczają Wilno jak wielu innych Kresowiaków, zmuszeni właśnie sytuacją polityczną. Ich rodzinne miasto to już nie Polska, a Litwa. Na nowe miejsce zamieszkania wybierają Gdańsk, o którego pięknie pisała w listach ciocia Ani, Pola. Decydują się zatem na wyjątkową trudną i męczącą podróż w tych powojennych, surowych warunkach, z nadzieją na nowe, lepsze życie. Za sobą zostawiają nie tylko strony rodzinne, ale też groby wielu bliskich im osób i mroczne, niszczące wspomnienia z czasów wojny. Wspomnienia, które będą regularnie do nich wracać, nierzadko wpływając na ich decyzje i zachowania, a nawet dominując nad zdrowym rozsądkiem czy instynktem samozachowawczym.

 

Tymczasem Gdańsk z listów cioci Poli już nie istnieje. Okazuje się być jedną wielką ruiną i jednocześnie areną bezwzględnej walki o przetrwanie. Chcesz zacząć nowe życie? Musisz siłą lub sprytem znaleźć sobie i zająć puste mieszkanie zostawione przez uciekających w popłochu Niemców. Kto pierwszy, ten lepszy. Tu nie ma miejsca na sentymenty ani na przedwojenną kindersztubę. Liczy się wyłącznie siła i bezwzględność. I tak od pierwszych stron swojej powieści Ewa Popławska zanurza czytelnika w duszącej atmosferze tamtych czasów, gdy wybory, do podejmowania których codziennie byli zmuszani bohaterowie, były w najlepszym wypadku na granicy moralnej dwuznaczności. Do tego dochodzi osaczający wszystkich niczym iperyt trujący żołnierzy podczas Pierwszej Wojny Światowej jedyny „słuszny” system komunistyczny. Określenie obywatel nabiera zupełnie nowego sensu – to już nie podmiot, nie «członek społeczeństwa danego państwa mający określone prawa i obowiązki zastrzeżone przez konstytucję” ( patrz Słownik Języka Polskiego ), ale pionek w grze nowych władz, jednostka bez wartości wobec woli ogółu reprezentowanego przez komunistyczne wierchuszki. Autorka konsekwentnie i z dużą wprawą odmalowuje ten dławiący klimat represji, który w ludziach politycznie uświadomionych zabija radość z końca wojny. Opresyjny system nie zostawia nikogo apolitycznym, nie ma w nim miejsca na dyskusję czy miłosierdzie. Błędów się nie wybacza, a co gorsza, błędem może być właściwie wszystko.

 

Na tych ruinach, w tym trującym klimacie, Ania i Kazik zaczynają odbudowywać swoje życie. On, przed wojną uznany muzyk, dość szybko znajduje pracę zgodną z jego wykształceniem i w pewnym stopniu odzyskuje dawny splendor. Władza komunistyczna też chce się bawić, organizować gale i koncerty. Ania odnajduje się w tej rzeczywistości dużo gorzej. Pracuje w sklepie rybnym, jest wściekła na męża za pracę dla komunistów. Aż do momentu gdy dostaje pewną niebezpieczną propozycję – w ramach współpracy z nielegalnym podziemiem, jako wyjątkowo piękna kobieta, ma uwodzić wybranych komunistów w celu zdobycia o nich informacji i zdekonspirowania ich. Jest to tym niebezpieczniejsze, że obok Kazika i Ani pojawia się brat tego pierwszego Kostek, którego Ania podejrzewa o współpracę z komunistami. Do Gdańska przyjeżdża również Hania, siostra Ani. Ich relacje są bardzo napięte i trudne. Ania oddaje się swojemu nowemu zadaniu z zaskakującą pasją. Czy jednak manipulowanie ludźmi, kłamstwa, zabawa uczuciami, nawet w imię szlachetnych celów, mogą pozostać bezkarne?  Jak to wpłynie na małżeństwo Ani i Kazika? Jak tych dwoje młodych ludzi, już przeoranych trudną wojenną przeszłością, poradzi sobie z nowymi wyzwaniami?

 

Zaczęła zauważać w sobie zmianę, której pierwszym objawem była niedawna kłótnia z Hanią. To, że z bezwzględnością wygarnęła siostrze naiwność, niewiele przy tym czując, wydawało jej się z początku straszne. Jednak później, gdy biegła z paltem w dłoni, w obcasach włożonych tuż przy wyjściu z kamienicy, zdała sobie sprawę, że emocjonalny chłód jaki czuła, mógł pomóc jej w wykonywaniu zadań. Coraz częściej myślała właśnie o nich, a przede wszystkim o tym, ilu mężczyzn mogłaby w sobie rozkochać zupełnie bezkarnie, za pozwoleniem i wiedzą Kazika. Sądziła, że nigdy nie zrobiłaby niczego prawdziwie złego, a przeciwstawienie się systemowi uznawała za swój nadrzędny cel. ( str. 149 )

 

O świetnie odmalowanym tle historycznym i politycznym już wspomniałam. Duszna atmosfera tych czasów osacza i dławi czytelnika podobnie, jak dławi i przygważdża do ziemi bohaterów. Ale to nie jest jedyna zaleta tej powieści. „Bezdroża” to również wnikliwe, bolesne, momentami brutalne studium psychologiczne bohaterów, zwłaszcza Ani. Czytam bardzo dużo, dlatego ja już wiem, że wykreowanie bohaterki, która momentami budzi gniew, rozczarowanie, wręcz pogardę, żeby za chwilę z kolei wzruszyć czytelnika i sprawić, że zaskoczony odkrywa całą jej złożoność psychologiczną to nie lada sztuka. A Ewie Popławskiej to się w pełni udało. Czytając powieść, chwilami łapałam się za głowę i myślałam, że nigdy w życiu nie chciałabym spotkać osoby tak pozbawionej uczuć i egocentrycznej jak Ania Warszawska. Miotałam się od chwilowej sympatii aż do gniewu, od współczucia do pogardy. Tymczasem Autorka pomalutku, bez sztucznego przyśpieszania, odkrywa kolejne karty i pozwala poznać Anię, jej historię, jej rany. Bo „Bezdroża” to także opowieść o tym jak wielką wagę ma w życiu człowieka jego poczucie tożsamości, historia rodzinna zapisana niejako w genach, często nieuświadamiana, ale programująca nas na konkretne, niezrozumiałe dla nas samych zachowania. Pojawiający się pod koniec wątek pewnej pozłacanej popielniczki i tego, co z nią związane, uderza czytelnika obuchem i rozbija w proch całe jego wyobrażenie o Ani, cały ten portret złożony z małych kawałeczków podrzucanych w fabule przez Autorkę. Jak jest Ania? Dobra czy zła? Szlachetna czy wyrachowana? Zimna czy wrażliwa? Nie odpowiem Wam na te pytania, ale gorąco zachęcam do lektury i do samodzielnego poszukania odpowiedzi, bo jestem pewna, że Ania Warszawska nikogo nie pozostawi obojętnym ;) ! A ja, cóż, po dramatycznym i miażdżącym finale „Bezdroży” czekam na kolejną część historii Ani i Kazika Warszawskich. Gorąco, gorąco polecam, a Wydawnictwu PASCAL dziękuję za możliwość zrecenzowania tej powieści.

 

niedziela, 8 stycznia 2023

"Kocha, lubi, morduje", czyli o tym czy strzygi używają broni palnej i po co komu cmentarz w ogródku ;)

2/2023 „Kocha, lubi, morduje” Iwona Banach

 

Komedie kryminalne Iwony Banach traktuję trochę jak …kroplówki z ratującą życie dawką dobrego humoru ;) . Czasem specjalnie nie czytam ich od razu tylko chowam na takie okazje, gdy życie mnie zmęczy lub mi chwilowo dokopie i potrzebuję resetu i dużej dawki śmiechu. Nie jest to proste, bo zwykle, ledwo dopadnę nową powieść tej Autorki, już mnie korci, żeby się zabrać za lekturę ;) .

 

Brakowało mi jednego tytułu spośród ubiegłorocznych premier, a dokładnie „Kocha, lubi, morduje”, który został wydany przez @Lekkie Wydawnictwo. Książkę zdobyłam dzięki kiermaszowi w pewnym owadzim dyskoncie, który mnie podstępnie napada i atakuje czytelniczymi pokusami ilekroć wstąpię po masło lub serek ;) . To już trzecia część serii, która mnie podbiła nie tylko treścią, ale i fantastycznymi, zabawnymi okładkami.

 

Główny bohater, Sebastian, razem ze swoją narzeczoną, Paulą, muszą się udać do Strzygomia, gdzie mieszkają ciotki Sebastiana oraz siostra komendanta policji ( i zarazem jego przełożonego). I gdzie dzieją się rzeczy co najmniej …niezrozumiałe, a przez to wymagające niezwłocznej interwencji. Siostra komendanta znajduje zwłoki lokalnego księcia z bajki, z kolei ciotki młodego policjanta, Teodora i Teofila, pieszczotliwie zwane Todzią i Dorą, dziedziczą w spadku dom o gotyckiej i budzącej u większości mieszkańców grozę urodzie ni to zameczku, ni to starego kościoła. Jeśli dodać do tego tajemniczy cmentarz …w ogródku, niesubordynowane strzygi pałętające się to tu, to tam, oraz przemykającą z wdziękiem wężycę, parze młodych bohaterów nuda w żadnym razie nie grozi! Zwłaszcza że krwiożercze strzygi nie umieją się zdecydować czy swoją ofiarę zagryźć czy …zastrzelić, tajemniczy cmentarz, a więc z definicji królestwo umarłych, objawia wręcz niespotykaną żywotność, zwłaszcza nocą, bliżej niezidentyfikowany młodzieniec poszukuje u ciotek diabła Boruty, a Lutosław Wyciorek, miejscowy miłośnik mocnych, własnoręcznie pędzonych trunków, z determinacją godną podziwu szuka towarzystwa do konsumpcji tychże ;) .

 

Iwona Banach po raz kolejny udowadnia, że jest świetną obserwatorką życia i w tę szaloną opowieść wplata wiele refleksji na temat współczesnego świata, ludzkich absurdalnych zachowań i reakcji. Czytelnik zaśmiewa się do łez podczas lektury, ale jeśli na moment zatrzyma się i zechce zajrzeć pod wierzchnią, słodką warstwę wspaniałego humoru, dostrzeże zdecydowanie mniej lukrowane i różowe prawdy o ludzkiej kondycji i jej ułomnościach. Tym razem Autorka rozprawia się w zabawny sposób, między innymi, z kobiecą romantyczną naiwnością oraz z ludzką skłonnością do konfabulacji ;) .Bawiłam się znakomicie, ta komedia poprawiła mi znacząco humor w chorobie i z całym przekonaniem polecam ją Wam jako cudowny antydepresant i remedium na smutki codzienności!

 

piątek, 9 grudnia 2022

„Spadek nieboszczyka” Iwony Mejzy - poruszająca podróż w czasie na tropie zaginionej oświęcimskiej Brigitte Bardot…

 

Iwona Mejza, pisarka z Oświęcimia która ostatnio podbiła serca swoich czytelników serią o miasteczku Anielin, po dłuższej przerwie powróciła do gatunku, od którego zaczęła się jej kariera literacka, czyli do klasycznego kryminału. Mnie ten powrót bardzo ucieszył, bo jestem zagorzałą czytelniczką kryminałów, ale poziom okrucieństwa i epatowanie brutalnością we współczesnych powieściach tego gatunku sprawiają, że bardzo uważnie wybieram to, co czytam. A Iwona Mejza pisze świetne, klasyczne kryminały, w których najważniejsza jest, jak w najlepszej klasyce gatunku, choćby u nieśmiertelnej Agathy Christie, zagadka kryminalna i jej rozwikłanie, a nie mnożenie sposobów zadania śmierci ofierze w najbardziej wynaturzony sposób.


Akcja „Spadku nieboszczyka”, bo taki tytuł nosi najnowsza powieść Iwony Mejzy, toczy się na dwóch płaszczyznach: współcześnie oraz w Oświęcimiu początku lat sześćdziesiątych. Współcześnie znany już z „Wyszedł z domu i nie wrócił” nadkomisarz Sławomir Ożegalski, wskutek wypalenia zawodowego, decyduje się przejść na emeryturę i podjąć pracę w firmie Henk & Henk – usługi konserwatorskie, u swojego kolegi ze szkoły, Maurycego. Pod niewinną nazwą kryje się …sprzątanie mieszkań po zmarłych. W mniemaniu nadkomisarza dobra, nie wymagająca myślenia fucha dla kogoś komu, tak jak jemu, czkawką odbijało się już ciągłe zderzanie z mało skuteczną i nieprzewidywalną machiną sprawiedliwości. Co z tego, że on nabiegał się, natrudził, żeby ująć sprawcę, jeśli o jego faktycznym losie przesądzała potem decyzja sądu, spryt prawników, rozgrywki prokuratorów? Ale instynktu policyjnego nie da się tak łatwo wysłać na emeryturę…

 

Traf sprawia, że już w pierwszym mieszkaniu, które pomaga sprzątać, trafia wraz z Maurycym na zagadkę. Zmarła, Leokadia Królikowska - Wnuk, miała córkę, Jankę, która zaginęła bez śladu w sylwestra 1962 roku. Na trop tej historii najpierw wpada Maurycy, oczarowany znalezionym podczas porządków zdjęciem zjawiskowo pięknej dziewczyny.  Kiedy przy porządkowaniu papierów po zmarłej trafiają, razem z ciotką Maurycego, Kornelią, na zapiski zaginionej dziewczyny, sprawa staje się jeszcze bardziej zagadkowa i fascynująca. Co wydarzyło się w ostatni dzień grudnia 1962 roku? Jakim cudem Janka rozpłynęła się w powietrzu nie pozostawiając po sobie żadnych śladów? Czy to było morderstwo? A może tylko świetnie ukartowane zniknięcie, które miało pozwolić pięknej dziewczynie wyrwać się w tak zwany wielki świat? Jaki związek z jej zniknięciem mógł mieć fotograf Zenobiusz Żak i sesje, na które zapraszał dziewczynę do Atelier Miraż? Tym samym, odtwarzając losy Janki, Autorka przenosi nas w lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku. Poznajemy kolejne elementy układanki razem ze współcześnie prowadzącymi śledztwo emerytowanym policjantem i jego kolegą. Każdy kolejny odsłonięty element sprawia, że atmosfera się zagęszcza i robi się niebezpiecznie. Czyżby, po tylu latach, ktoś jeszcze miał coś do ukrycia w związku z nierozwiązaną sprawą zaginięcia sprzed ponad pięćdziesięciu lat?

 

Po raz kolejny Iwona Mejza robi to, o czym wspominałam już choćby przy okazji recenzowania książki „Oświęcim Praga. Czas miłości i nadziei”. Przywraca tożsamość i historię miasta, które Druga Wojna Światowa wyjątkowo okaleczyła. Dla wielu pokoleń powojennych nazwa Oświęcim jednoznacznie kojarzyła się wyłącznie z nazistowskim obozem zagłady. Tymczasem Autorka w swojej najnowszej powieści, już po raz kolejny, niejako rekonstruuje żyjącą tkankę miasta. Oświęcim w „Spadku nieboszczyka” to miasto epoki głębokiego PRL-u, poszarzałej, pozbawionej kolorów, ze wszechobecną inwigilacją obywateli, z widmem patrzących każdemu na ręce milicjantów i ubeków. A przecież ludzkie pragnienia i marzenia są w każdej epoce i pod każdą szerokością geograficzną takie same, i jak pokazuje historia, nie zduszą ich nawet najsurowsze reżimy. Dlatego, mimo panującej wokół szarzyzny, ludzie tęsknią za kolorami, za pięknem, za elegancją, choćby w postaci nielegalnie sprzedawanych spod lady przez Leokadię zagranicznych ubrań. Iwona Mejza odmalowuje w swojej powieści ówcześnie panującą atmosferę strachu przed władzą, powszechnej nieufności, wszechmocy milicji i ubecji, które mogły jednym posunięciem zniszczyć życie szarego obywatela. I nie musiał wcale angażować się politycznie, wystarczyło, że miał smykałkę do prywatnego biznesu i marzyło mu się coś więcej niż przeciętna egzystencja.

 

Jednak najbardziej poruszającym wątkiem tej powieści, przynajmniej dla mnie, jest walka o wyrwanie się z tej wszechobecnej szarzyzny, którą reprezentuje właśnie postać Janki. Dziewczyny, która swoją zjawiskową urodą, delikatnością, aspiracjami odstaje od burego, stłamszonego otoczenia jak odstawałby egzotyczny kwiat pośrodku pola uschniętych, przekwitłych badyli. Janka jest świeża, młoda, naiwna, pełna wiary w przyszłość. Dzisiaj świat stałby przed nią otworem. Ale w tamtych czasach jej naiwne marzenia i pragnienia narażały ją na mnóstwo niebezpieczeństw. Nie wiem czy był to zamierzony zamysł Autorki czy efekt osiągnięty intuicyjnie, ale nie zmienia to faktu, że historia Janki, choć ściśle wpleciona w fabułę kryminalną powieści, to również historia wybijającej się jednostki przetrąconej przez ponury, nieprzyjazny system. I jest to obraz tym bardziej rozdzierający, że pokazuje, że nie trzeba było mieć poglądów czy aspiracji politycznych, można było być szaraczkiem, a system i tak niszczył każdego, kto w jakikolwiek sposób się wychylił.

 

Jest jeszcze inna strona tej opowieści – historia pięknej, ale naiwnej kobiety w brutalnym świecie mężczyzn. Janka fascynuje każdego swoją niezwykłą urodą, ale jej wielbiciele są jak stado wilków tylko czyhających na to, żeby udało się oddzielić bezbronną ofiarę od stada. „Spadek nieboszczyka” to powieść wielowarstwowa i zapewniająca całą gamę wrażeń, To także naprawdę poruszającą podróż do słusznie minionej epoki i jej realiów. Przeplatanie tych dwóch płaszczyzn czasowych pomaga Autorce jeszcze bardziej zagęścić intrygę kryminalną prowadząc ją do, zapewniam, bardzo zaskakującego zakończenia. Wielokrotnie gmatwane tropy sprawiają, że czytelnik to przybliża się, to oddala od prawdy, ale z pewnością z każdą stroną coraz bardziej pragnie poznać rozwiązanie zagadki sprzed lat. Czy bohaterom uda się odtworzyć ten ostatni dzień stycznia 1962 roku? Czy rozwiążą tajemnicę zniknięcia oświęcimskiej Brigitte Bardot? Tego Wam nie zdradzę, ale z całego serca zachęcam do lektury tego niezwykle klimatycznego kryminału. I zapewniam, i Wam stanie przed oczami uśmiechnięta twarz młodziutkiej Janki…




 

poniedziałek, 21 listopada 2022

„Namaluj mi anioła”, czyli portret anielski sercem malowany, bez Photoshopa popkultury i słitaśnej obróbki ;)

 

 

Ojciec niebieski w drodze, po której do ojczyzny zdążamy, poruczył dozór nad każdym z nas aniołom, abyśmy ich pomocą i przezornością osłonięci, uniknęli zdradzieckich sideł ustawionych przez nieprzyjaciół i odparli ich ciężkie napaści; byśmy pod ich wodzą szli prostą drogą.

 ( fragment „Katechizmu Rzymskiego” z szesnastego wieku zacytowany w książce )

  

Właśnie skończyłam czytać najnowszą powieść Małgorzaty Lis, czyli „Namaluj mi anioła”, która ukazała się, podobnie jak wszystkie poprzednie, w serii „Opowieści z Wiary” wydawanej przez Wydawnictwo eSPe. Serii, którą wielu z Was z pewnością również zna i ceni, bo ukazują się w niej książki sięgające głębiej, mające zawsze drugie dno, dotykające w mniej lub bardziej otwarty sposób spraw z dziedziny duchowości, tajemnic ludzkiej wiary i niewiary.

 Przyznam się od razu, że urzekła mnie już sama zapowiedź tej powieści obyczajowej, ponieważ anioły i tematyka anielska to coś wyjątkowo mi bliskiego od wielu, wielu lat. Poza tym, znając już pióro i możliwości Autorki miałam nadzieję, a może nawet pewność, że nie potraktuje tego pięknego tematu szablonowo. A o to nietrudno, zważywszy, że współczesna popkultura zaanektowała anioły na swoje potrzeby. Szkopuł w tym, że przy okazji chrześcijańską wiarę w potężne, dobre, opiekuńcze duchy zamieniła w słodką jak wata cukrowa papkę, w której aż roi się od słitaśnych, różowiutkich aniołków przypominających bardziej pogańskie amorki lub karykaturę istot, które zostały nam posłane po to, abyśmy „stopy nie urazili o kamień”. I od razu zaznaczam – nie czepiam się słodkich wizerunków aniołów czy prawa artystów do interpretowania ich wizerunków na własną modłę. A jednak serce mnie boli, gdy widzę jak często rozmywa się głęboki sens wiary w niewidzialną obecność aniołów, gdy ich piękno zostaje spłycone. Czy zatem Małgorzata Lis nie zawiodła moich, nie ukrywajmy, wysokich wymagań dotyczących tematyki anielskiej ;) ?

Już sam pomysł na fabułę jest bardzo urokliwy. Główna bohaterka, Angelika, młoda dziennikarka, zostaje wydelegowana przez swojego redaktora naczelnego na Podlasie, do pewnego tajemniczego malarza obrazów, których głównym motywem są …anioły. W samym ich malowaniu nie ma nic niezwykłego, to wdzięczny i popularny temat w sztuce. Ale nabywcy obrazów Serafina Kowalskiego, bo tak nazywa się tajemniczy malarz, twierdzą, że po tym jak je kupili, w ich życiu nastąpiły prawdziwe cuda. Bezpłodna dotąd para doczekała się potomka, niewidomy chłopczyk odzyskał wzrok. Szef Angeliki wyczuwa tutaj wielkie oszustwo i szarlatanerię, czyli temat na pasjonujący artykuł. Dziewczyna ma kupić jeden obraz, żeby sprawdzić osobiście jego cudowne działanie, a raczej …jego brak. Już sama podróż przyczynia się do wielu dziwnych zdarzeń wymagających interwencji …anielskich. Kim jednak jest tajemniczy anioł, nie zdradzę. Tak samo jak nie zdradzę Wam co stało się po tym, gdy Angelika kupiła i przywiozła do domu obraz, który wybrał dla niej artysta. Dodam tylko, że to pierwsze spotkanie przyczyni się do splątania wielu ścieżek, ale i do rozplątania innych. A w tle wszystkich wydarzeń słychać trzepot potężnych anielskich skrzydeł oraz widać uśmiech tajemniczej, niebieskookiej Maryi z obrazów Serafina… Czy Angelika, twardo stąpająca po ziemi i nie oczekująca niczego od Boga, będzie w stanie znaleźć w swoim życiu miejsce dla Jego anielskich wysłanników? I jak to jest z tymi cudami, są czy ich nie ma? A może opowieści nabywców obrazów Serafina to tylko efekt jakiejś zbiorowej histerii lub przejaw egzaltacji? I kim jest tajemniczy anioł, którego spotyka na Podlasiu Angelika? Jakie kryje tajemnice? A sam Serafin? To prawdziwy człowiek Boży czy hochsztapler żerujący na ludzkich tęsknotach i brakach?

 „Namaluj mi anioła” to nie jest tylko ciepła, kojąca, osłodzona anielskim wątkiem powieść obyczajowa. To namalowany piórem, pełen ukrytych detali, gry światła i cienia, symboli i nawiązań portret aniołów. Tych prawdziwych, niewidzialnych, a przecież potężnych istot danych nam do pomocy. Jak mówi w pewnym momencie Serafin: Świat duchowy istnieje i ludzie w niego wierzą, ale wolą wywoływać duchy, przebierać się za wampiry w Halloween i chodzić do wróżki, niż zwrócić się do aniołów, duchów pełnych mocy, ale też miłości i życzliwości do człowieka. Małgorzata Lis wykorzystuje historię Serafina, Angeliki, jej rodziny, cioci Doroty ( przepiękna postać ) oraz tajemniczego Gabriela do pokazania, że istnieje też niewidzialna, najczęściej niezrozumiała dla nas rzeczywistość, w której szczególne miejsce mają anioły, a wiele „przypadkowych” wydarzeń to nic innego jak ich cicha, subtelna interwencja. Jedni nazwą ją cudem, inni tylko przypadkiem, wszystko zależy od tego na ile otwarte będą nasze serca. Ale nie martwcie się, bo ta piękna powieść to nie jest nudny traktat o aniołach pisany pod wcześniej przyjętą tezę ( o ile w ogóle pisanie o aniołach mogłoby być nudne ;) )! To również wyciskająca łzy z oczu ( i to dosłownie ) opowieść o wielkiej miłości, ludzkich błędach, tęsknocie, o zdradzie i przebaczeniu. O tym, że nawet wtedy, gdy po ludzku patrząc, nasze życie wydaje się jednym wielkim nieporozumieniem i przegraną, znajdzie się w nim miejsce na cud, pod warunkiem, że my sami to miejsce zrobimy. A cuda bardzo często zaczynają się od pogodzenia z samym sobą i od przebaczenia. To również opowieść o różnych życiowych powołaniach i drodze do nich, o chorobie, cierpieniu, odchodzeniu. A w tle każdego z tych wątków przemykają dostojnie, ale z pełnym ciepła uśmiechem, potężne anioły i archanioły. Dla mnie dodatkową wisienką na torcie było wplecenie przez Autorkę w losy jej bohaterów biblijnej Księgi Tobiasza, która jest jedną z moich ulubionych :) .

 

Z całego serca polecam Wam „Namaluj mi anioła”, ta historia Was z pewnością wzruszy, poruszy, dotnie, a być może sprawi również, że i w swoim życiu dostrzeżecie nagle subtelny, znikający cień anielskich skrzydeł za Waszymi plecami ;) .




niedziela, 13 listopada 2022

„Szept węża” – czyli wytrawny koktajl kryminału, thrillera oraz political fiction z wyraźną nutą biblijną i …szczyptą mitologii słowiańskiej ;)


Obiecałam Wam kilka zaległych recenzji, ale mam nadzieję, że nie pogniewacie się na mnie jeśli nie zachowam porządku chronologicznego i przeplotę je opiniami o książkach, które czytam aktualnie. Permanentny brak czasu sprawia, że pewna konieczność nadążania za premierami, swoisty wyścig o to, kto wcześniej zamieści recenzję nowości na blogu ( najlepiej przedpremierowo ) coraz bardziej mnie męczą i skłaniają do zastrajkowania i zamieszczania recenzji w swoim tempie. Wielokrotnie pisałam, że książka to nie jogurt ani inny produkt z krótką datą przydatności do spożycia i dobra powieść broni się zawsze, a nie tylko w okolicach premiery.

 

Nie zmienia to faktu, że moja dzisiejsza opinia dotyczyć będzie nowości z Wydawnictwa eSPe, czyli „Szeptu węża” Roberta M. Rynkowskiego. Książki do przeczytania której dałam się skusić niczym biblijna Ewa w raju ;) , czyli bez zbędnego nakłaniania, ponieważ zaintrygowała mnie już sama zapowiedź. I kiedy sięgnęłam już po powieść i zagłębiłam się w fabule to przepadłam właściwie od pierwszych stron, tak jak przepada się podczas czytania powieści sensacyjnej. A zaczyna się mocno: oto w jednym z rzymskich zaułków zostaje brutalnie zamordowany ksiądz Giuseppe Esposito, o którym czytelnik dowiaduje się tylko tyle, że był spowiednikiem jakiejś wysoko postawionej osobistości w Watykanie i ..znał pewną tajemnicę. Mniej więcej w tym samym czasie do polskiego ministra spraw wewnętrznych Zdzisława Różańskiego trafiają ściśle tajne dokumenty, które wywołują nagły ferment i popłoch w kręgach władzy. Wysoko postawieni urzędnicy państwowi muszą sięgnąć po niekonwencjonalne środki, żeby ugrać coś w bezwzględnej walce o władzę. Do akcji zostają zaangażowane mniej oficjalne siły, w tym tajemniczy Cyngiel. Ale co wspólnego z intrygą na najwyższych szczeblach władzy oraz tajemnicami Watykanu może mieć zwyczajny informatyk, Jacek Posadowski, który właśnie przeprowadził się z nastoletnią córką na wieś, żeby pomóc tej ostatniej uporać się z pewnymi traumatycznymi wydarzeniami z przeszłości? Zosia jest miłośniczką kryminałów, więc dla oderwania jej od smutnych rozmyślań Jacek godzi się, aby zaangażowała się w amatorskie śledztwo dotyczącego tajemniczego zniknięcia księdza z ich nowej parafii w Kaletniku. Młody i ambitny ksiądz, znawca Biblii, jakby rozpłynął się w powietrzu. Ludzie, jak to ludzie, węszą sensację i skandal obyczajowy, nikt jednak nie podejrzewa, żeby za zniknięciem księdza Michała kryło się coś więcej. Jednocześnie Jacek i Zosia zawierają znajomości w najbliższym sąsiedztwie i próbują zakorzenić się w maleńkiej społeczności ich urokliwej wioski na skraju Wigierskiego Parku Narodowego. Czy jednak malownicza osada, zwana przez miejscowych Pragą, to na pewno sielska oaza? A przecież ktoś rozbija w nocy talerze w domu Jacka, a sąsiadka, leciwa pani Jadwiga, opowiada mrożące krew w żyłach historie o mściwym domowoju… Do tego miejscowy proboszcz, początkowo przyjaźnie nastawiony do nowych parafian, zaczyna zachowywać się co najmniej dziwnie… Jakim cudem watykańskie i warszawskie wątki miałyby mieć cokolwiek wspólnego z wydarzeniami w małej suwalskiej wiosce?...

 

Oczywiście, jak zawsze, niczego Wam nie zdradzę ;) ,pozostawiając Wam przyjemność lektury i odkrywania starannie utkanej fabuły. Mogę jednak podzielić się z Wami wrażeniami z lektury, a tych mam moc, bo nie mogłam się oderwać od książki od pierwszej aż do ostatniej strony. „Szept węża” to mariaż kilku gatunków, i do tego bardzo udany mariaż. Fabuła wciąga od pierwszych akapitów. Akcja toczy się wartko, nie ma płycizn czy przynudzania. Jednym z ogromnych atutów książki jest świetnie pokazana relacja Jacka z jego dorastającą córką. Ich więź chwyta za serce i angażuje czytelnika emocjonalnie. Bardzo interesujące są wątki dotyczące romansu Kościoła z polityką oraz bolesna, ale nie pozbawiona przenikliwości diagnoza stanu polskiego duchowieństwa. To, co mnie szczególnie urzeka i przekonuje do lektury to pokazywanie tego, co złe, brudne, wymagające naprawy bez znieczulenia, ale również bez infekowania czytelnika złem i poczuciem beznadziei. „Szept węża” jest boleśnie blisko rzeczywistości, pod przykrywką sensacyjnej historii pokazuje Kościół od kuchni, taki, który ma niewiele wspólnego z cukierkowatymi laurkami. Ale nie dochodzi tutaj do tego, co mnie osobiście zniechęciło do książek Dana Browna – czytelnik nie pozostaje z przekonaniem, że jesteśmy bezsilni wobec zła. Świetna, starannie utkana intryga kryminalna wiodąca z Wiecznego Miasta, przez Warszawę, aż na suwalską wieś, trzyma w szachu, nie pozwala się oderwać od lektury, ale jednocześnie jest tylko wierzchnią warstwą dla dużo głębszych rozważań.

 

Świetny jest wątek domowoja i starych wierzeń, a czworonożny przyjaciel Zosi, Puchacz, stworzenie zdecydowanie niepodległe nikomu i chodzące swoimi drogami ;) , zdobędzie pewnie niejedno czytelnicze serce. Ale tym, co mnie najbardziej rozłożyło na łopatki i rozbroiło jest pojawiający się w powieści wątek biblijny, który czyta się …jak powieść sensacyjną. Wydawać by się mogło, że taki wątek pojawiający się w najbardziej newralgicznym momencie śledztwa spowolni fabułę i sprawi, że czytelnik straci zainteresowanie. Nic bardziej mylnego! A jeśli okrasić to wszystko szczyptą wydarzeń nadprzyrodzonych, tajemniczym zniknięciem, świętokradczym wręcz morderstwem, zawiesiną siedmiu grzechów głównych popełnianych niemal hurtowo przez osobistości kościelne, interwencją rosyjskiej mafii i polskich służb specjalnych i odwieczną, niewzruszoną mądrością Biblii, dostajecie prawdziwy koktajl gatunkowy. Ale jest to koktajl przygotowany przez fachowca, nie przez amatora. Powiem szczerze, że duet detektywistyczny ojca i córki bardzo mi się spodobał i nie miałabym nic przeciwko kolejnym prowadzonym przez nich sprawom ;) . Zobaczycie sami, nie sposób oderwać się od lektury!

 

Gorąco Wam polecam „Szept węża”, a Wydawnictwu eSPe dziękuję za zaufanie i możliwość zrecenzowania powieści.




 

poniedziałek, 7 listopada 2022

„Daleko od siebie” – literacka operacja na otwartym sercu i traktat o przyjaźni w jednym!

 


Dzisiaj przychodzę do Was z recenzją książki, którą przeczytałam kilka tygodni temu, ale ona wciąż we mnie żyje i rezonuje, wciąż na nowo zmusza do głębokich refleksji, chcianych i niechcianych, na temat ludzkich relacji, ich głębi  płycizn, a zwłaszcza na temat tej jedynej, niepowtarzalnej relacji jaką jest kobieca przyjaźń. Wiecie już o jakiej książce mowa, prawda? O najnowszej powieści Agaty Kołakowskiej zatytułowanej „Daleko od siebie”.

 

Wiecie doskonale, że ja każdej kolejnej powieści tej utalentowanej Autorki wyczekuję jak przysłowiowa kania dżdżu, nigdy tego nie ukrywałam. Agata Kołakowska to jedna z tych pisarek, która dojrzewa z powieści na powieść, a czytelnicy tym dojrzewaniem mogą się tylko zachwycać, bo za każdym razem dostają pełnowartościowy produkt, prawdziwą perełkę. Do tego Autorka żongluje gatunkami, bawi się nimi, szuka wciąż nowych form. Dlatego oczekiwanie na każdą kolejną zapowiedź to dla mnie doskonała zabawa, i wciąż daję się zaskoczyć.

 

Gdy pojawiła się pierwsza zapowiedź „Daleko od siebie” pomyślałam sobie, że tym razem Autorka postawiła sobie poprzeczkę naprawdę wysoko. Mogłoby się wydawać, że chyba nie ma bardziej wdzięcznego tematu w literaturze obyczajowej niż kobieca przyjaźń. Ale, uwaga, to jest Kołakowska ;) ! Dla mnie od samego początku było jasne, że to nie będzie powieść taka jak wszystkie. Nie ujmując absolutnie wartości innym powieściom, zwłaszcza że na rynku polskim mamy naprawdę duże grono utalentowanych i świetnych autorek, Agata Kołakowska przyzwyczaiła już swoich czytelników do tego, że ona sięga głęboko, pokazuje różne sprawy pod innym kątem, jej literackie obrazy są zawsze nietypowe. Raz zaskoczy delikatnymi pastelami i rozmytymi barwami, innym razem uderzy czerwienią krwistego mięsa i niepokojącą czernią o rodowodzie niemalże z horrorów. Chyba nie zapomnieliście jej psychologicznych thrillerów?

 

„Daleko od siebie” zaczyna się pastelami, a kończy gwałtownymi pociągnięciami pędzla i plamami czerwieni. Hanka i Ewa, główne bohaterki, to przyjaciółki spod trzepaka. Pewnie młode pokolenie nie zrozumie tego porównania, ale już to bliższe mi wiekiem pamięta pewnie zabawy na trzepaku, gry w gumę z koleżankami, zabawy w chowanego i wszystkie te inne atrakcje z ery przed smartfonami. Hanię poznajemy w momencie, gdy w jej życiu dużo się zmienia. Na lepsze. Pojawia się nowy dom, nowe miejsce na ziemi, nowy mężczyzna. I nowe przyjaźnie. Ale o tym, że te są nowe, a była wcześniej inna, dowiadujemy się stopniowo. Agata Kołakowska, jak zawsze, bawi się z czytelnikiem. Pomalutku, bez pośpiechu, jak kawałki kolorowych puzzli, układa swoją opowieść. Fragmenty dziejące się współcześnie przeplatają wspomnienia obu bohaterek. Tak naprawdę aż do ostatnich stron odkrywamy siłę łączących je więzi i poziom ich skomplikowania.

 

Relacje między kobietami zawsze są trudne i złożone, bo to jakby spotkanie dwóch różnych emocjonalnych galaktyk. To, co jest naszym bogactwem i błogosławieństwem, złożoność naszych emocji, bywa też największym przekleństwem, A gdy do tego dojdą dramatyczne wydarzenia i zakręty losu, nie jest trudno zgubić to, co najcenniejsze. „Daleko od siebie” to jednocześnie opowieść o szczęściu i o stracie, o ludzkich relacjach i o dojmującej samotności, o gniewie i tęsknocie. Główne bohaterki nie widziały się dwadzieścia lat. Mogłoby się wydawać, że świetnie ułożyły sobie życie. Tylko dlaczego w życiu każdej z nich został jakiś nieokreślony ból, jak ból fantomowy po amputowanej kończynie? Jeden nocny telefon rujnuje ich pozorną stabilizację i sprawia, że nagle dostrzegają, że coś w ich życiu jest niepełne. Istnieje jakiś brak nie do zastąpienia. Ale czy da się zakopać przepaść wykopywaną przez dwadzieścia lat? Czy da się zburzyć mury obronne, które otoczyły serce i bronią do niego dostępu? I jaka będzie jakość takiej nowej starej przyjaźni?

 

Ale Agata Kołakowska nie ogranicza się tylko do analizy relacji Hani i Ewy. Pokazuje również złożoność nowych przyjaźni, które zawarły obie kobiety. Traktowanych momentami po macoszemu, bo one to nie tamta… Ale może i takie pozornie ślizgające się po powierzchni emocji relacje mają potencjał, żeby zamienić się w coś prawdziwego? Jest też w „Daleko od siebie” portret przyjaźni damsko – męskiej, który jest jednocześnie opowieścią o bolesnej samotności dwojga ludzi. Są pokazane plastry na rany, jak choćby …poezja. Bo piękno naprawdę może leczyć duszę i czynić samotność odrobinę bardziej znośną.

 

Ta książka to również kalecząca serce opowieść o stracie. O wielu rodzajach straty w życiu. I o nieradzeniu sobie z nią, a czasem radzeniu. O bliskich, którzy chroniąc nas nie zawsze podejmują właściwe decyzje. Bo życia, niestety, nie da się przeżyć idealnie. Na białych kartkach naszych losów zawsze znajdą się gdzieś kleksy, skreślenia czy tłuste plamy. A jednak, choć fabuła prowadzi nas wartko aż do dramatycznego i chwytającego za gardło finału, choć tyle w tej opowieści bolesnej prawdy o życiu i o kondycji ludzkiej, „Daleko od siebie” nie przygnębia. Przeciwnie, myślę, że to opowieść o triumfie przyjaźni, nawet tej, której trzeba było zrobić operację na otwartym sercu lub przeszczep. Nawet jeśli lektura uświadamia nam gorzką prawdę, że niektórzy ludzie w naszym życiu będą tylko przechodniami, choćby nam się wydawało, że bez nich skończy się nasz świat. Ale kiedyś dotrze do nas, że pojawili się w najdoskonalszym momencie naszej historii.

 

Zachęcam Was gorąco do sięgnięcia po „Daleko od siebie”. Ta książka to dużo więcej niż powieść obyczajowa. Moim zdaniem ma ona również swoiste działanie terapeutyczne. I taką głębię treści i wątków, że staje się pożywką do rozmyślań na długie tygodnie, a może nawet miesiące. Koniecznie sięgnijcie po ten swoisty traktat o kobiecej przyjaźni, zdecydowanie WARTO!





„Larimer Street” – czyli opowieść o sercu i …Sercu pod jasnym słońcem Denver, z nutką dekadencji i transcendencji w tle ;) RECENZJA PRZEDPREMIEROWA!

    Moją przedpremierową recenzję najnowszej powieści Katarzyny Targosz „Larimer Street” chcę zacząć od pewnego cytatu, ale jego źródło zdra...