niedziela, 8 stycznia 2023

"Kocha, lubi, morduje", czyli o tym czy strzygi używają broni palnej i po co komu cmentarz w ogródku ;)

2/2023 „Kocha, lubi, morduje” Iwona Banach

 

Komedie kryminalne Iwony Banach traktuję trochę jak …kroplówki z ratującą życie dawką dobrego humoru ;) . Czasem specjalnie nie czytam ich od razu tylko chowam na takie okazje, gdy życie mnie zmęczy lub mi chwilowo dokopie i potrzebuję resetu i dużej dawki śmiechu. Nie jest to proste, bo zwykle, ledwo dopadnę nową powieść tej Autorki, już mnie korci, żeby się zabrać za lekturę ;) .

 

Brakowało mi jednego tytułu spośród ubiegłorocznych premier, a dokładnie „Kocha, lubi, morduje”, który został wydany przez @Lekkie Wydawnictwo. Książkę zdobyłam dzięki kiermaszowi w pewnym owadzim dyskoncie, który mnie podstępnie napada i atakuje czytelniczymi pokusami ilekroć wstąpię po masło lub serek ;) . To już trzecia część serii, która mnie podbiła nie tylko treścią, ale i fantastycznymi, zabawnymi okładkami.

 

Główny bohater, Sebastian, razem ze swoją narzeczoną, Paulą, muszą się udać do Strzygomia, gdzie mieszkają ciotki Sebastiana oraz siostra komendanta policji ( i zarazem jego przełożonego). I gdzie dzieją się rzeczy co najmniej …niezrozumiałe, a przez to wymagające niezwłocznej interwencji. Siostra komendanta znajduje zwłoki lokalnego księcia z bajki, z kolei ciotki młodego policjanta, Teodora i Teofila, pieszczotliwie zwane Todzią i Dorą, dziedziczą w spadku dom o gotyckiej i budzącej u większości mieszkańców grozę urodzie ni to zameczku, ni to starego kościoła. Jeśli dodać do tego tajemniczy cmentarz …w ogródku, niesubordynowane strzygi pałętające się to tu, to tam, oraz przemykającą z wdziękiem wężycę, parze młodych bohaterów nuda w żadnym razie nie grozi! Zwłaszcza że krwiożercze strzygi nie umieją się zdecydować czy swoją ofiarę zagryźć czy …zastrzelić, tajemniczy cmentarz, a więc z definicji królestwo umarłych, objawia wręcz niespotykaną żywotność, zwłaszcza nocą, bliżej niezidentyfikowany młodzieniec poszukuje u ciotek diabła Boruty, a Lutosław Wyciorek, miejscowy miłośnik mocnych, własnoręcznie pędzonych trunków, z determinacją godną podziwu szuka towarzystwa do konsumpcji tychże ;) .

 

Iwona Banach po raz kolejny udowadnia, że jest świetną obserwatorką życia i w tę szaloną opowieść wplata wiele refleksji na temat współczesnego świata, ludzkich absurdalnych zachowań i reakcji. Czytelnik zaśmiewa się do łez podczas lektury, ale jeśli na moment zatrzyma się i zechce zajrzeć pod wierzchnią, słodką warstwę wspaniałego humoru, dostrzeże zdecydowanie mniej lukrowane i różowe prawdy o ludzkiej kondycji i jej ułomnościach. Tym razem Autorka rozprawia się w zabawny sposób, między innymi, z kobiecą romantyczną naiwnością oraz z ludzką skłonnością do konfabulacji ;) .Bawiłam się znakomicie, ta komedia poprawiła mi znacząco humor w chorobie i z całym przekonaniem polecam ją Wam jako cudowny antydepresant i remedium na smutki codzienności!

 

piątek, 9 grudnia 2022

„Spadek nieboszczyka” Iwony Mejzy - poruszająca podróż w czasie na tropie zaginionej oświęcimskiej Brigitte Bardot…

 

Iwona Mejza, pisarka z Oświęcimia która ostatnio podbiła serca swoich czytelników serią o miasteczku Anielin, po dłuższej przerwie powróciła do gatunku, od którego zaczęła się jej kariera literacka, czyli do klasycznego kryminału. Mnie ten powrót bardzo ucieszył, bo jestem zagorzałą czytelniczką kryminałów, ale poziom okrucieństwa i epatowanie brutalnością we współczesnych powieściach tego gatunku sprawiają, że bardzo uważnie wybieram to, co czytam. A Iwona Mejza pisze świetne, klasyczne kryminały, w których najważniejsza jest, jak w najlepszej klasyce gatunku, choćby u nieśmiertelnej Agathy Christie, zagadka kryminalna i jej rozwikłanie, a nie mnożenie sposobów zadania śmierci ofierze w najbardziej wynaturzony sposób.


Akcja „Spadku nieboszczyka”, bo taki tytuł nosi najnowsza powieść Iwony Mejzy, toczy się na dwóch płaszczyznach: współcześnie oraz w Oświęcimiu początku lat sześćdziesiątych. Współcześnie znany już z „Wyszedł z domu i nie wrócił” nadkomisarz Sławomir Ożegalski, wskutek wypalenia zawodowego, decyduje się przejść na emeryturę i podjąć pracę w firmie Henk & Henk – usługi konserwatorskie, u swojego kolegi ze szkoły, Maurycego. Pod niewinną nazwą kryje się …sprzątanie mieszkań po zmarłych. W mniemaniu nadkomisarza dobra, nie wymagająca myślenia fucha dla kogoś komu, tak jak jemu, czkawką odbijało się już ciągłe zderzanie z mało skuteczną i nieprzewidywalną machiną sprawiedliwości. Co z tego, że on nabiegał się, natrudził, żeby ująć sprawcę, jeśli o jego faktycznym losie przesądzała potem decyzja sądu, spryt prawników, rozgrywki prokuratorów? Ale instynktu policyjnego nie da się tak łatwo wysłać na emeryturę…

 

Traf sprawia, że już w pierwszym mieszkaniu, które pomaga sprzątać, trafia wraz z Maurycym na zagadkę. Zmarła, Leokadia Królikowska - Wnuk, miała córkę, Jankę, która zaginęła bez śladu w sylwestra 1962 roku. Na trop tej historii najpierw wpada Maurycy, oczarowany znalezionym podczas porządków zdjęciem zjawiskowo pięknej dziewczyny.  Kiedy przy porządkowaniu papierów po zmarłej trafiają, razem z ciotką Maurycego, Kornelią, na zapiski zaginionej dziewczyny, sprawa staje się jeszcze bardziej zagadkowa i fascynująca. Co wydarzyło się w ostatni dzień grudnia 1962 roku? Jakim cudem Janka rozpłynęła się w powietrzu nie pozostawiając po sobie żadnych śladów? Czy to było morderstwo? A może tylko świetnie ukartowane zniknięcie, które miało pozwolić pięknej dziewczynie wyrwać się w tak zwany wielki świat? Jaki związek z jej zniknięciem mógł mieć fotograf Zenobiusz Żak i sesje, na które zapraszał dziewczynę do Atelier Miraż? Tym samym, odtwarzając losy Janki, Autorka przenosi nas w lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku. Poznajemy kolejne elementy układanki razem ze współcześnie prowadzącymi śledztwo emerytowanym policjantem i jego kolegą. Każdy kolejny odsłonięty element sprawia, że atmosfera się zagęszcza i robi się niebezpiecznie. Czyżby, po tylu latach, ktoś jeszcze miał coś do ukrycia w związku z nierozwiązaną sprawą zaginięcia sprzed ponad pięćdziesięciu lat?

 

Po raz kolejny Iwona Mejza robi to, o czym wspominałam już choćby przy okazji recenzowania książki „Oświęcim Praga. Czas miłości i nadziei”. Przywraca tożsamość i historię miasta, które Druga Wojna Światowa wyjątkowo okaleczyła. Dla wielu pokoleń powojennych nazwa Oświęcim jednoznacznie kojarzyła się wyłącznie z nazistowskim obozem zagłady. Tymczasem Autorka w swojej najnowszej powieści, już po raz kolejny, niejako rekonstruuje żyjącą tkankę miasta. Oświęcim w „Spadku nieboszczyka” to miasto epoki głębokiego PRL-u, poszarzałej, pozbawionej kolorów, ze wszechobecną inwigilacją obywateli, z widmem patrzących każdemu na ręce milicjantów i ubeków. A przecież ludzkie pragnienia i marzenia są w każdej epoce i pod każdą szerokością geograficzną takie same, i jak pokazuje historia, nie zduszą ich nawet najsurowsze reżimy. Dlatego, mimo panującej wokół szarzyzny, ludzie tęsknią za kolorami, za pięknem, za elegancją, choćby w postaci nielegalnie sprzedawanych spod lady przez Leokadię zagranicznych ubrań. Iwona Mejza odmalowuje w swojej powieści ówcześnie panującą atmosferę strachu przed władzą, powszechnej nieufności, wszechmocy milicji i ubecji, które mogły jednym posunięciem zniszczyć życie szarego obywatela. I nie musiał wcale angażować się politycznie, wystarczyło, że miał smykałkę do prywatnego biznesu i marzyło mu się coś więcej niż przeciętna egzystencja.

 

Jednak najbardziej poruszającym wątkiem tej powieści, przynajmniej dla mnie, jest walka o wyrwanie się z tej wszechobecnej szarzyzny, którą reprezentuje właśnie postać Janki. Dziewczyny, która swoją zjawiskową urodą, delikatnością, aspiracjami odstaje od burego, stłamszonego otoczenia jak odstawałby egzotyczny kwiat pośrodku pola uschniętych, przekwitłych badyli. Janka jest świeża, młoda, naiwna, pełna wiary w przyszłość. Dzisiaj świat stałby przed nią otworem. Ale w tamtych czasach jej naiwne marzenia i pragnienia narażały ją na mnóstwo niebezpieczeństw. Nie wiem czy był to zamierzony zamysł Autorki czy efekt osiągnięty intuicyjnie, ale nie zmienia to faktu, że historia Janki, choć ściśle wpleciona w fabułę kryminalną powieści, to również historia wybijającej się jednostki przetrąconej przez ponury, nieprzyjazny system. I jest to obraz tym bardziej rozdzierający, że pokazuje, że nie trzeba było mieć poglądów czy aspiracji politycznych, można było być szaraczkiem, a system i tak niszczył każdego, kto w jakikolwiek sposób się wychylił.

 

Jest jeszcze inna strona tej opowieści – historia pięknej, ale naiwnej kobiety w brutalnym świecie mężczyzn. Janka fascynuje każdego swoją niezwykłą urodą, ale jej wielbiciele są jak stado wilków tylko czyhających na to, żeby udało się oddzielić bezbronną ofiarę od stada. „Spadek nieboszczyka” to powieść wielowarstwowa i zapewniająca całą gamę wrażeń, To także naprawdę poruszającą podróż do słusznie minionej epoki i jej realiów. Przeplatanie tych dwóch płaszczyzn czasowych pomaga Autorce jeszcze bardziej zagęścić intrygę kryminalną prowadząc ją do, zapewniam, bardzo zaskakującego zakończenia. Wielokrotnie gmatwane tropy sprawiają, że czytelnik to przybliża się, to oddala od prawdy, ale z pewnością z każdą stroną coraz bardziej pragnie poznać rozwiązanie zagadki sprzed lat. Czy bohaterom uda się odtworzyć ten ostatni dzień stycznia 1962 roku? Czy rozwiążą tajemnicę zniknięcia oświęcimskiej Brigitte Bardot? Tego Wam nie zdradzę, ale z całego serca zachęcam do lektury tego niezwykle klimatycznego kryminału. I zapewniam, i Wam stanie przed oczami uśmiechnięta twarz młodziutkiej Janki…




 

poniedziałek, 21 listopada 2022

„Namaluj mi anioła”, czyli portret anielski sercem malowany, bez Photoshopa popkultury i słitaśnej obróbki ;)

 

 

Ojciec niebieski w drodze, po której do ojczyzny zdążamy, poruczył dozór nad każdym z nas aniołom, abyśmy ich pomocą i przezornością osłonięci, uniknęli zdradzieckich sideł ustawionych przez nieprzyjaciół i odparli ich ciężkie napaści; byśmy pod ich wodzą szli prostą drogą.

 ( fragment „Katechizmu Rzymskiego” z szesnastego wieku zacytowany w książce )

  

Właśnie skończyłam czytać najnowszą powieść Małgorzaty Lis, czyli „Namaluj mi anioła”, która ukazała się, podobnie jak wszystkie poprzednie, w serii „Opowieści z Wiary” wydawanej przez Wydawnictwo eSPe. Serii, którą wielu z Was z pewnością również zna i ceni, bo ukazują się w niej książki sięgające głębiej, mające zawsze drugie dno, dotykające w mniej lub bardziej otwarty sposób spraw z dziedziny duchowości, tajemnic ludzkiej wiary i niewiary.

 Przyznam się od razu, że urzekła mnie już sama zapowiedź tej powieści obyczajowej, ponieważ anioły i tematyka anielska to coś wyjątkowo mi bliskiego od wielu, wielu lat. Poza tym, znając już pióro i możliwości Autorki miałam nadzieję, a może nawet pewność, że nie potraktuje tego pięknego tematu szablonowo. A o to nietrudno, zważywszy, że współczesna popkultura zaanektowała anioły na swoje potrzeby. Szkopuł w tym, że przy okazji chrześcijańską wiarę w potężne, dobre, opiekuńcze duchy zamieniła w słodką jak wata cukrowa papkę, w której aż roi się od słitaśnych, różowiutkich aniołków przypominających bardziej pogańskie amorki lub karykaturę istot, które zostały nam posłane po to, abyśmy „stopy nie urazili o kamień”. I od razu zaznaczam – nie czepiam się słodkich wizerunków aniołów czy prawa artystów do interpretowania ich wizerunków na własną modłę. A jednak serce mnie boli, gdy widzę jak często rozmywa się głęboki sens wiary w niewidzialną obecność aniołów, gdy ich piękno zostaje spłycone. Czy zatem Małgorzata Lis nie zawiodła moich, nie ukrywajmy, wysokich wymagań dotyczących tematyki anielskiej ;) ?

Już sam pomysł na fabułę jest bardzo urokliwy. Główna bohaterka, Angelika, młoda dziennikarka, zostaje wydelegowana przez swojego redaktora naczelnego na Podlasie, do pewnego tajemniczego malarza obrazów, których głównym motywem są …anioły. W samym ich malowaniu nie ma nic niezwykłego, to wdzięczny i popularny temat w sztuce. Ale nabywcy obrazów Serafina Kowalskiego, bo tak nazywa się tajemniczy malarz, twierdzą, że po tym jak je kupili, w ich życiu nastąpiły prawdziwe cuda. Bezpłodna dotąd para doczekała się potomka, niewidomy chłopczyk odzyskał wzrok. Szef Angeliki wyczuwa tutaj wielkie oszustwo i szarlatanerię, czyli temat na pasjonujący artykuł. Dziewczyna ma kupić jeden obraz, żeby sprawdzić osobiście jego cudowne działanie, a raczej …jego brak. Już sama podróż przyczynia się do wielu dziwnych zdarzeń wymagających interwencji …anielskich. Kim jednak jest tajemniczy anioł, nie zdradzę. Tak samo jak nie zdradzę Wam co stało się po tym, gdy Angelika kupiła i przywiozła do domu obraz, który wybrał dla niej artysta. Dodam tylko, że to pierwsze spotkanie przyczyni się do splątania wielu ścieżek, ale i do rozplątania innych. A w tle wszystkich wydarzeń słychać trzepot potężnych anielskich skrzydeł oraz widać uśmiech tajemniczej, niebieskookiej Maryi z obrazów Serafina… Czy Angelika, twardo stąpająca po ziemi i nie oczekująca niczego od Boga, będzie w stanie znaleźć w swoim życiu miejsce dla Jego anielskich wysłanników? I jak to jest z tymi cudami, są czy ich nie ma? A może opowieści nabywców obrazów Serafina to tylko efekt jakiejś zbiorowej histerii lub przejaw egzaltacji? I kim jest tajemniczy anioł, którego spotyka na Podlasiu Angelika? Jakie kryje tajemnice? A sam Serafin? To prawdziwy człowiek Boży czy hochsztapler żerujący na ludzkich tęsknotach i brakach?

 „Namaluj mi anioła” to nie jest tylko ciepła, kojąca, osłodzona anielskim wątkiem powieść obyczajowa. To namalowany piórem, pełen ukrytych detali, gry światła i cienia, symboli i nawiązań portret aniołów. Tych prawdziwych, niewidzialnych, a przecież potężnych istot danych nam do pomocy. Jak mówi w pewnym momencie Serafin: Świat duchowy istnieje i ludzie w niego wierzą, ale wolą wywoływać duchy, przebierać się za wampiry w Halloween i chodzić do wróżki, niż zwrócić się do aniołów, duchów pełnych mocy, ale też miłości i życzliwości do człowieka. Małgorzata Lis wykorzystuje historię Serafina, Angeliki, jej rodziny, cioci Doroty ( przepiękna postać ) oraz tajemniczego Gabriela do pokazania, że istnieje też niewidzialna, najczęściej niezrozumiała dla nas rzeczywistość, w której szczególne miejsce mają anioły, a wiele „przypadkowych” wydarzeń to nic innego jak ich cicha, subtelna interwencja. Jedni nazwą ją cudem, inni tylko przypadkiem, wszystko zależy od tego na ile otwarte będą nasze serca. Ale nie martwcie się, bo ta piękna powieść to nie jest nudny traktat o aniołach pisany pod wcześniej przyjętą tezę ( o ile w ogóle pisanie o aniołach mogłoby być nudne ;) )! To również wyciskająca łzy z oczu ( i to dosłownie ) opowieść o wielkiej miłości, ludzkich błędach, tęsknocie, o zdradzie i przebaczeniu. O tym, że nawet wtedy, gdy po ludzku patrząc, nasze życie wydaje się jednym wielkim nieporozumieniem i przegraną, znajdzie się w nim miejsce na cud, pod warunkiem, że my sami to miejsce zrobimy. A cuda bardzo często zaczynają się od pogodzenia z samym sobą i od przebaczenia. To również opowieść o różnych życiowych powołaniach i drodze do nich, o chorobie, cierpieniu, odchodzeniu. A w tle każdego z tych wątków przemykają dostojnie, ale z pełnym ciepła uśmiechem, potężne anioły i archanioły. Dla mnie dodatkową wisienką na torcie było wplecenie przez Autorkę w losy jej bohaterów biblijnej Księgi Tobiasza, która jest jedną z moich ulubionych :) .

 

Z całego serca polecam Wam „Namaluj mi anioła”, ta historia Was z pewnością wzruszy, poruszy, dotnie, a być może sprawi również, że i w swoim życiu dostrzeżecie nagle subtelny, znikający cień anielskich skrzydeł za Waszymi plecami ;) .




niedziela, 13 listopada 2022

„Szept węża” – czyli wytrawny koktajl kryminału, thrillera oraz political fiction z wyraźną nutą biblijną i …szczyptą mitologii słowiańskiej ;)


Obiecałam Wam kilka zaległych recenzji, ale mam nadzieję, że nie pogniewacie się na mnie jeśli nie zachowam porządku chronologicznego i przeplotę je opiniami o książkach, które czytam aktualnie. Permanentny brak czasu sprawia, że pewna konieczność nadążania za premierami, swoisty wyścig o to, kto wcześniej zamieści recenzję nowości na blogu ( najlepiej przedpremierowo ) coraz bardziej mnie męczą i skłaniają do zastrajkowania i zamieszczania recenzji w swoim tempie. Wielokrotnie pisałam, że książka to nie jogurt ani inny produkt z krótką datą przydatności do spożycia i dobra powieść broni się zawsze, a nie tylko w okolicach premiery.

 

Nie zmienia to faktu, że moja dzisiejsza opinia dotyczyć będzie nowości z Wydawnictwa eSPe, czyli „Szeptu węża” Roberta M. Rynkowskiego. Książki do przeczytania której dałam się skusić niczym biblijna Ewa w raju ;) , czyli bez zbędnego nakłaniania, ponieważ zaintrygowała mnie już sama zapowiedź. I kiedy sięgnęłam już po powieść i zagłębiłam się w fabule to przepadłam właściwie od pierwszych stron, tak jak przepada się podczas czytania powieści sensacyjnej. A zaczyna się mocno: oto w jednym z rzymskich zaułków zostaje brutalnie zamordowany ksiądz Giuseppe Esposito, o którym czytelnik dowiaduje się tylko tyle, że był spowiednikiem jakiejś wysoko postawionej osobistości w Watykanie i ..znał pewną tajemnicę. Mniej więcej w tym samym czasie do polskiego ministra spraw wewnętrznych Zdzisława Różańskiego trafiają ściśle tajne dokumenty, które wywołują nagły ferment i popłoch w kręgach władzy. Wysoko postawieni urzędnicy państwowi muszą sięgnąć po niekonwencjonalne środki, żeby ugrać coś w bezwzględnej walce o władzę. Do akcji zostają zaangażowane mniej oficjalne siły, w tym tajemniczy Cyngiel. Ale co wspólnego z intrygą na najwyższych szczeblach władzy oraz tajemnicami Watykanu może mieć zwyczajny informatyk, Jacek Posadowski, który właśnie przeprowadził się z nastoletnią córką na wieś, żeby pomóc tej ostatniej uporać się z pewnymi traumatycznymi wydarzeniami z przeszłości? Zosia jest miłośniczką kryminałów, więc dla oderwania jej od smutnych rozmyślań Jacek godzi się, aby zaangażowała się w amatorskie śledztwo dotyczącego tajemniczego zniknięcia księdza z ich nowej parafii w Kaletniku. Młody i ambitny ksiądz, znawca Biblii, jakby rozpłynął się w powietrzu. Ludzie, jak to ludzie, węszą sensację i skandal obyczajowy, nikt jednak nie podejrzewa, żeby za zniknięciem księdza Michała kryło się coś więcej. Jednocześnie Jacek i Zosia zawierają znajomości w najbliższym sąsiedztwie i próbują zakorzenić się w maleńkiej społeczności ich urokliwej wioski na skraju Wigierskiego Parku Narodowego. Czy jednak malownicza osada, zwana przez miejscowych Pragą, to na pewno sielska oaza? A przecież ktoś rozbija w nocy talerze w domu Jacka, a sąsiadka, leciwa pani Jadwiga, opowiada mrożące krew w żyłach historie o mściwym domowoju… Do tego miejscowy proboszcz, początkowo przyjaźnie nastawiony do nowych parafian, zaczyna zachowywać się co najmniej dziwnie… Jakim cudem watykańskie i warszawskie wątki miałyby mieć cokolwiek wspólnego z wydarzeniami w małej suwalskiej wiosce?...

 

Oczywiście, jak zawsze, niczego Wam nie zdradzę ;) ,pozostawiając Wam przyjemność lektury i odkrywania starannie utkanej fabuły. Mogę jednak podzielić się z Wami wrażeniami z lektury, a tych mam moc, bo nie mogłam się oderwać od książki od pierwszej aż do ostatniej strony. „Szept węża” to mariaż kilku gatunków, i do tego bardzo udany mariaż. Fabuła wciąga od pierwszych akapitów. Akcja toczy się wartko, nie ma płycizn czy przynudzania. Jednym z ogromnych atutów książki jest świetnie pokazana relacja Jacka z jego dorastającą córką. Ich więź chwyta za serce i angażuje czytelnika emocjonalnie. Bardzo interesujące są wątki dotyczące romansu Kościoła z polityką oraz bolesna, ale nie pozbawiona przenikliwości diagnoza stanu polskiego duchowieństwa. To, co mnie szczególnie urzeka i przekonuje do lektury to pokazywanie tego, co złe, brudne, wymagające naprawy bez znieczulenia, ale również bez infekowania czytelnika złem i poczuciem beznadziei. „Szept węża” jest boleśnie blisko rzeczywistości, pod przykrywką sensacyjnej historii pokazuje Kościół od kuchni, taki, który ma niewiele wspólnego z cukierkowatymi laurkami. Ale nie dochodzi tutaj do tego, co mnie osobiście zniechęciło do książek Dana Browna – czytelnik nie pozostaje z przekonaniem, że jesteśmy bezsilni wobec zła. Świetna, starannie utkana intryga kryminalna wiodąca z Wiecznego Miasta, przez Warszawę, aż na suwalską wieś, trzyma w szachu, nie pozwala się oderwać od lektury, ale jednocześnie jest tylko wierzchnią warstwą dla dużo głębszych rozważań.

 

Świetny jest wątek domowoja i starych wierzeń, a czworonożny przyjaciel Zosi, Puchacz, stworzenie zdecydowanie niepodległe nikomu i chodzące swoimi drogami ;) , zdobędzie pewnie niejedno czytelnicze serce. Ale tym, co mnie najbardziej rozłożyło na łopatki i rozbroiło jest pojawiający się w powieści wątek biblijny, który czyta się …jak powieść sensacyjną. Wydawać by się mogło, że taki wątek pojawiający się w najbardziej newralgicznym momencie śledztwa spowolni fabułę i sprawi, że czytelnik straci zainteresowanie. Nic bardziej mylnego! A jeśli okrasić to wszystko szczyptą wydarzeń nadprzyrodzonych, tajemniczym zniknięciem, świętokradczym wręcz morderstwem, zawiesiną siedmiu grzechów głównych popełnianych niemal hurtowo przez osobistości kościelne, interwencją rosyjskiej mafii i polskich służb specjalnych i odwieczną, niewzruszoną mądrością Biblii, dostajecie prawdziwy koktajl gatunkowy. Ale jest to koktajl przygotowany przez fachowca, nie przez amatora. Powiem szczerze, że duet detektywistyczny ojca i córki bardzo mi się spodobał i nie miałabym nic przeciwko kolejnym prowadzonym przez nich sprawom ;) . Zobaczycie sami, nie sposób oderwać się od lektury!

 

Gorąco Wam polecam „Szept węża”, a Wydawnictwu eSPe dziękuję za zaufanie i możliwość zrecenzowania powieści.




 

poniedziałek, 7 listopada 2022

„Daleko od siebie” – literacka operacja na otwartym sercu i traktat o przyjaźni w jednym!

 


Dzisiaj przychodzę do Was z recenzją książki, którą przeczytałam kilka tygodni temu, ale ona wciąż we mnie żyje i rezonuje, wciąż na nowo zmusza do głębokich refleksji, chcianych i niechcianych, na temat ludzkich relacji, ich głębi  płycizn, a zwłaszcza na temat tej jedynej, niepowtarzalnej relacji jaką jest kobieca przyjaźń. Wiecie już o jakiej książce mowa, prawda? O najnowszej powieści Agaty Kołakowskiej zatytułowanej „Daleko od siebie”.

 

Wiecie doskonale, że ja każdej kolejnej powieści tej utalentowanej Autorki wyczekuję jak przysłowiowa kania dżdżu, nigdy tego nie ukrywałam. Agata Kołakowska to jedna z tych pisarek, która dojrzewa z powieści na powieść, a czytelnicy tym dojrzewaniem mogą się tylko zachwycać, bo za każdym razem dostają pełnowartościowy produkt, prawdziwą perełkę. Do tego Autorka żongluje gatunkami, bawi się nimi, szuka wciąż nowych form. Dlatego oczekiwanie na każdą kolejną zapowiedź to dla mnie doskonała zabawa, i wciąż daję się zaskoczyć.

 

Gdy pojawiła się pierwsza zapowiedź „Daleko od siebie” pomyślałam sobie, że tym razem Autorka postawiła sobie poprzeczkę naprawdę wysoko. Mogłoby się wydawać, że chyba nie ma bardziej wdzięcznego tematu w literaturze obyczajowej niż kobieca przyjaźń. Ale, uwaga, to jest Kołakowska ;) ! Dla mnie od samego początku było jasne, że to nie będzie powieść taka jak wszystkie. Nie ujmując absolutnie wartości innym powieściom, zwłaszcza że na rynku polskim mamy naprawdę duże grono utalentowanych i świetnych autorek, Agata Kołakowska przyzwyczaiła już swoich czytelników do tego, że ona sięga głęboko, pokazuje różne sprawy pod innym kątem, jej literackie obrazy są zawsze nietypowe. Raz zaskoczy delikatnymi pastelami i rozmytymi barwami, innym razem uderzy czerwienią krwistego mięsa i niepokojącą czernią o rodowodzie niemalże z horrorów. Chyba nie zapomnieliście jej psychologicznych thrillerów?

 

„Daleko od siebie” zaczyna się pastelami, a kończy gwałtownymi pociągnięciami pędzla i plamami czerwieni. Hanka i Ewa, główne bohaterki, to przyjaciółki spod trzepaka. Pewnie młode pokolenie nie zrozumie tego porównania, ale już to bliższe mi wiekiem pamięta pewnie zabawy na trzepaku, gry w gumę z koleżankami, zabawy w chowanego i wszystkie te inne atrakcje z ery przed smartfonami. Hanię poznajemy w momencie, gdy w jej życiu dużo się zmienia. Na lepsze. Pojawia się nowy dom, nowe miejsce na ziemi, nowy mężczyzna. I nowe przyjaźnie. Ale o tym, że te są nowe, a była wcześniej inna, dowiadujemy się stopniowo. Agata Kołakowska, jak zawsze, bawi się z czytelnikiem. Pomalutku, bez pośpiechu, jak kawałki kolorowych puzzli, układa swoją opowieść. Fragmenty dziejące się współcześnie przeplatają wspomnienia obu bohaterek. Tak naprawdę aż do ostatnich stron odkrywamy siłę łączących je więzi i poziom ich skomplikowania.

 

Relacje między kobietami zawsze są trudne i złożone, bo to jakby spotkanie dwóch różnych emocjonalnych galaktyk. To, co jest naszym bogactwem i błogosławieństwem, złożoność naszych emocji, bywa też największym przekleństwem, A gdy do tego dojdą dramatyczne wydarzenia i zakręty losu, nie jest trudno zgubić to, co najcenniejsze. „Daleko od siebie” to jednocześnie opowieść o szczęściu i o stracie, o ludzkich relacjach i o dojmującej samotności, o gniewie i tęsknocie. Główne bohaterki nie widziały się dwadzieścia lat. Mogłoby się wydawać, że świetnie ułożyły sobie życie. Tylko dlaczego w życiu każdej z nich został jakiś nieokreślony ból, jak ból fantomowy po amputowanej kończynie? Jeden nocny telefon rujnuje ich pozorną stabilizację i sprawia, że nagle dostrzegają, że coś w ich życiu jest niepełne. Istnieje jakiś brak nie do zastąpienia. Ale czy da się zakopać przepaść wykopywaną przez dwadzieścia lat? Czy da się zburzyć mury obronne, które otoczyły serce i bronią do niego dostępu? I jaka będzie jakość takiej nowej starej przyjaźni?

 

Ale Agata Kołakowska nie ogranicza się tylko do analizy relacji Hani i Ewy. Pokazuje również złożoność nowych przyjaźni, które zawarły obie kobiety. Traktowanych momentami po macoszemu, bo one to nie tamta… Ale może i takie pozornie ślizgające się po powierzchni emocji relacje mają potencjał, żeby zamienić się w coś prawdziwego? Jest też w „Daleko od siebie” portret przyjaźni damsko – męskiej, który jest jednocześnie opowieścią o bolesnej samotności dwojga ludzi. Są pokazane plastry na rany, jak choćby …poezja. Bo piękno naprawdę może leczyć duszę i czynić samotność odrobinę bardziej znośną.

 

Ta książka to również kalecząca serce opowieść o stracie. O wielu rodzajach straty w życiu. I o nieradzeniu sobie z nią, a czasem radzeniu. O bliskich, którzy chroniąc nas nie zawsze podejmują właściwe decyzje. Bo życia, niestety, nie da się przeżyć idealnie. Na białych kartkach naszych losów zawsze znajdą się gdzieś kleksy, skreślenia czy tłuste plamy. A jednak, choć fabuła prowadzi nas wartko aż do dramatycznego i chwytającego za gardło finału, choć tyle w tej opowieści bolesnej prawdy o życiu i o kondycji ludzkiej, „Daleko od siebie” nie przygnębia. Przeciwnie, myślę, że to opowieść o triumfie przyjaźni, nawet tej, której trzeba było zrobić operację na otwartym sercu lub przeszczep. Nawet jeśli lektura uświadamia nam gorzką prawdę, że niektórzy ludzie w naszym życiu będą tylko przechodniami, choćby nam się wydawało, że bez nich skończy się nasz świat. Ale kiedyś dotrze do nas, że pojawili się w najdoskonalszym momencie naszej historii.

 

Zachęcam Was gorąco do sięgnięcia po „Daleko od siebie”. Ta książka to dużo więcej niż powieść obyczajowa. Moim zdaniem ma ona również swoiste działanie terapeutyczne. I taką głębię treści i wątków, że staje się pożywką do rozmyślań na długie tygodnie, a może nawet miesiące. Koniecznie sięgnijcie po ten swoisty traktat o kobiecej przyjaźni, zdecydowanie WARTO!





poniedziałek, 12 września 2022

„Rodzinne strony”, czyli o powrotach do przeszłości, bolesnych rozterkach, sekretach i kłamstwach oraz …recepcie na dobre życie. Powrót do miasteczka Anielin – RECENZJA PATRONACKA

 


Gdy los cię rzuci gdzieś w daleki świat
Gdy zgubisz szczęście swe i poznasz życia smak
Zatęsknisz do rodzinnych stron
I wrócisz tu, wrócisz, gdzie twój dom

 Irena Santor, „Powrócisz tu”, słowa Janusz Kondratowicz

 

Wiosną tego roku było nam dane poznać urokliwy Anielin i jego mieszkańców, a wszystko to dzięki powieści Iwony Mejzy „Przyjaciółka”, pierwszemu tomowi serii „Miasteczko Anielin”. Teraz, późnym latem, mamy szansę tam wrócić i dowiedzieć się, co przydarzyło się poszczególnym bohaterom. Z pewnością wielu z Was czekało na ten powrót bardzo niecierpliwie, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę dramatyczne zakończenie pierwszej części, które Autorka zafundowała bezlitośnie swoim czytelnikom ;) .

 

„Rodzinne strony” nie zatraciły niczego z urokliwego klimatu opowieści o małym, spokojnym miasteczku, ale po lekturze mam wrażenie, że powieść Iwony Mejzy nabrała innego ciężaru gatunkowego. To nie przypadek, że na początku tej recenzji zacytowałam tekst piosenki Ireny Santor. Co prawda sam tekst ma szerszy wydźwięk, bo mówi o powrocie do rodzinnych stron rozumianych bardziej jako ojczyste strony. A jednak nie mogłam się opędzić od skojarzenia z tą piękną, nostalgiczną piosenką ponieważ bohaterowie powieści również muszą powrócić do swoich rodzinnych stron, dosłownie i w przenośni, aby móc skonfrontować się ze swoją przeszłością, niejednokrotnie bardzo powikłaną i bolesną. I z tego powodu pod sielskim tytułem kryje się głębia emocji i obserwacji dotyczących tego, jak radzimy ( albo nie radzimy ) sobie ze swoją przeszłością i tym bagażem, który często niechciany, ale jest nasz, i może być dla nas pomocą w dalszej podróży, a może być też kulą u nogi. Iwona Mejza w „Rodzinnych stronach” zmusza czytelnika do zadania sobie pytania o to na ile przeszłość determinuje nasze obecne wybory i na ile mamy wpływ na jej oswojenie lub rozbrojenie zadawnionych żalów i uraz.

 

Podobnie jak w tomie pierwszym, i w tym główną bohaterką jest Marta i to jej losy, oraz losy osób jej bliskich śledzimy. Młoda kobieta zmaga się nadal z żałobą po przeżytej traumie ( tutaj odsyłam tych z Was, którzy nie znają jeszcze części pierwszej, do jej lektury ), a jednocześnie robi wszystko, żeby stworzyć dobry, bezpieczny dom małej dla Poli. Mamy jednak również okazję poznać bliżej innych mieszkańców miasteczka i zagłębić się w ich historie. Bo jedni bohaterowie sami udają się w rodzinne strony lub sięgają daleko w przeszłość, a do innych ta przeszłość nagle puka, czasami wręcz niechciana, taka, z którą nie wiadomo, co zrobić. Nie brakuje w tej opowieści prawdziwych, bliskich życia wielu z nas problemów. Są zawiedzione nadzieje i miłości, są rodzinne tragedie i choroby, trudne relacje rodzinne, samotność, która kąsa, złe wspomnienia i złe wydarzenia. Myślę, że każdego z Was ujmie inna historia, a ja nie mam zamiaru zdradzać fabuły i ich streszczać. Mogę tylko zdradzić, że mnie, poza perypetiami głównych bohaterów, jakoś szczególnie ujęły historie braci Pruskich i Elizy, Felicji i Antoniego oraz zmagania z życiem Agaty, na którą problemy spadają jak dojrzałe jabłka z drzewa jesienią. Autorka mądrze i z wyczuciem pokazuje, że przeszłość bywa jak oswojone dzikie zwierzę – jeśli nie będziemy umieli się z nią obchodzić, może znienacka dotkliwie pokąsać. Jednocześnie jednak pokazuje nam, że nie jesteśmy wobec niej bezbronni. Przeciwnie, to od nas zależy czy ten bagaż dawnych doświadczeń stanie się kulą u nogi hamującą nasz rozwój czy schodkiem pozwalającym wspiąć się wyżej, pójść dalej.

 

Teraz przeszłość, teraźniejszość i przyszłość były zależne jedynie od niego. Przeszłości nie można było zmienić, ale to jego wspomnienia będą ją kształtowały. Teraźniejszość zależała już tylko od jego decyzji i od jego oceny sytuacji, a przyszłość ukształtuje to, co było, i to, co jest.

 

Jednocześnie w powieści Iwony Mejzy brak jest powierzchownego pocieszania czy zdawkowego klepania czytelnika po ramieniu z banalnym „będzie dobrze”. Autorka pokazuje złożoność życia i jego problemów. Uważam, że świetnie pokazuje również mechanizmy kolejnych etapów żałoby oraz związanej z nią nierzadko depresji. Marta, ta ostoja spokoju, zmaga się z przeżytą tragedią, a jej emocje to niekończąca się sinusoida: na chwilę wznosi się wyżej po to, żeby zaraz polecieć na łeb, na szyję w dół. Dzięki temu ta postać jest boleśnie prawdziwa i staje się jeszcze bliższa czytelnikowi. Tymczasem mała Pola nadal odgrywa rolę jasnego promyka w życiu Marty, jej babci i Marcina, ale i ten promyczek ma swoje chwile smutku i łez. Każdy z bohaterów z czymś się zmaga. Każdy ponosi konsekwencje dawnych wyborów i podjętych decyzji, dobrych czy złych. Ale dopóki jeszcze życie trwa, historia nie została zapisana do końca i można zmienić jej zakończenie. A prawdziwa siła tkwi w więzach rodzinnych, w miłości, w wiernej przyjaźni, w ludzkiej życzliwości. Tytuł tego tomu ma dla mnie, po lekturze książki, podwójne znaczenie: „Rodzinne strony” mogą oznaczać to, za czym tęsknimy i z czego czerpiemy siłę, ale również to, przed czym latami uciekamy i z czym boimy się skonfrontować. Tylko że ucieczka i kłamstwa nie rozwiązują problemów, co szczególnie wyraźnie pokazuje historia Elizy czy męża Agaty. Może więc ów powrót w tytułowe rodzinne strony, a więc do korzeni naszej historii, to jedyna szansa, żeby móc stawić czoła teraźniejszości i utkać lepszą przyszłość?

 

Powoli wszystko się poukłada i trybiki w machinie przeznaczenia zaskoczą. Oby tylko już nic więcej nie stanęło im na przeszkodzie. Gdy skończy się żałoba, która i tak w ich sercach będzie trwała dużo dłużej niż ta wymagana przez panujące obyczaje, to może uda im się poskładać wspólne życie.

 

Absolutnie nie wyczerpałam w tej recenzji całego bogactwa wątków i poruszanych w powieści tematów. Jestem głęboko przekonana, że każdy odnajdzie w niej jakąś cząstkę swojej własnej historii, albo historii kogoś mu bliskiego. Ale też nasyci się podczas lektury nadzieją i wiarą w to, że to nie przeszłość kształtuje nas, ale my kształtujemy naszą historię i mamy wpływ na jej bieg. Bo miasteczko Anielin, choć zebrało się nad nim mnóstwo czarnych chmur, to nadal oaza spokoju i dobra. Tyle tylko, że z życiem jest jak z pielęgnowaniem ogrodu, nic nie przychodzi za darmo. Jeśli pozwolimy się rozplenić chwastom, które zaduszą kwiaty, ogród zdziczeje. Ale jego umiejętna pielęgnacja, choć okupiona ogromnym wysiłkiem, sprawi, że ogród zachwyci swoim pięknem i oszołomi kolorami. Jestem bardzo ciekawa co jeszcze Iwona Mejza przygotowała dla swoich bohaterów i czekam teraz niecierpliwie na tom trzeci ;) .

 

Za możliwość objęcia książki patronatem i zaufanie dziękuję Autorce oraz Wydawnictwu Dragon :) .



czwartek, 8 września 2022

„Gdzie jesteś, bracie?”, czyli o cudach i CUDACH, i o tym czy na pewno „cud (…)utrudnia wiarę”? – RECENZJA PATRONACKA


wierzyć to znaczy ufać kiedy cudów nie ma

cud chce jak najlepiej

a utrudnia wiarę

 

ks. Jan Twardowski

Gdy umierał

 

Z powieściami, które biorę pod swoje patronackie skrzydła jest trochę tak jak z dziećmi, którymi człowiek obiecuje się zaopiekować. Czuje się radość i jednocześnie ciężar spoczywającej na barkach odpowiedzialności. Przynajmniej ja tak traktuję moje patronackie zadania – staram się zawsze, najlepiej jak umiem, pokazać Wam książkę, którą przyjęłam pod swoje skrzydła. Nie inaczej jest z moimi wrześniowymi patronatami, dlatego zrezygnowałam z wyścigu z czasem i zamieszczania recenzji przedpremierowych na rzecz jakości tego czasu, który obu powieściom mogę poświęcić. A pierwsza z nich, która miała swoją premierę w ubiegły piątek, 2 września, to kolejna wyjątkowa opowieść z serii „Opowieści z wiary” wydawanej przez Wydawnictwo eSPe. Serii, którą lubicie i cenicie, co mogę wnioskować z Waszych reakcji na moje kolejne recenzje wydawanych w niej tytułów.

 

Dzisiaj przychodzę do Was z powieścią, której lektura była moim pierwszym spotkaniem z Autorką, Magdaleną Mikutel. Mowa o książce „Gdzie jesteś, bracie?”, która jest kontynuacją debiutanckiej powieści Autorki „Mój syn”. Ale można śmiało pokusić się o lekturę części drugiej bez znajomości tej pierwszej, choć przyznam Wam się, że jeśli macie taką możliwość, szczerze radzę sięgnąć po obie książki – ja zamierzam nadrobić brak znajomości tomu pierwszego dla samej przyjemności lektury, z sympatii do bohaterów, z chęci poznania ich wcześniejszych losów, ale również z przekonania, że to lektura, na którą warto „tracić” czas.

 

Bohaterami „Gdzie jesteś, bracie?” jest czwórka przyjaciół, których los zetknął w poprzednim tomie, czyli Witek, Paweł, Aniela i Marta. Witek jest ojcem Jerzyka, chłopca z zespołem Downa, którego podrzuciła mu na wychowanie matka dziecka. Te wydarzenia zostały opisane w tomie pierwszym, dowiadujemy się o nich pośrednio. Poza tym to człowiek stawiający swoje pierwsze kroki na drodze wiary, raczkujący jeszcze na tej drodze. Witek przygotowuje się do chrztu, który ma przyjąć jednocześnie ze swoim synkiem. Jego przyjacielem i wsparciem na wyboistej drodze wiary są właśnie jego przyjaciele i dziewczyna. A szczególną rolę w życiu Witka odgrywa Paweł, człowiek, który sam swoją wiarą wywraca do góry nogami życie ludzi wokół. A może raczej należałoby powiedzieć, że to Bóg wywraca do góry nogami życie Pawła, a te zmiany pociągają za sobą zmiany w życiu otaczających go ludzi? Bo równorzędnym bohaterem w tej powieści jest …wiara. Ta niespotykana tajemnica, której jednym dane jest doświadczać z łatwością ( jak przypuszczam, w mniejszości ) zaś inni dostają ją w pakiecie z oceanem zwątpień, lęków, niepewności, bez gwarancji na uniknięcie błędów. Wiara we wszystkich jej odcieniach, od tych pastelowych, gdy Bóg przychodzi w lekkim powiewie, poprzez ogniste podmuch Ducha Świętego, aż po granatowe i czarne szalejące fale zwątpienia, lęku i goryczy, które tak często zalewają udręczone ludzkie serca…

 

Nie wiem, jak powinnam Wam opowiedzieć o tej książce, żeby jej nie spłycić, tylko oddać całe jej bogactwo i dobro. I od razu uprzedzam – niech ci z Was, którzy boją się etykietek przylepianych książkom i zjeżyli się odruchowo na dźwięk słowa „wiara” nie boją się sięgnąć po powieść Magdaleny Mikutel, bo jest ona tak wielowymiarowa, że znajdą w niej również coś dla siebie. Bo to, w pierwszej warstwie, przepiękna, przesycona dobrem, ciepłem, wiarą w uleczającą moc dobrych relacji, opowieść o prawdziwej miłości i prawdziwej przyjaźni. Nie takich, które odlicza się liczbą przeżytych wspólnie imprez, wypitych piw czy zaliczonych w górach szlaków, choć i w tym nie ma nic zdrożnego. Ale o takiej, którą odmierza się prawdziwą troską o bliskiego człowieka, cierpliwością wobec jego ograniczeń, czułością wobec jego zranień, wrażliwością na przeszłość, często poharataną i pełną gnijących ran. Taką, która nie boi się prawdy, nie boi się ani jej wypowiedzieć, ani usłyszeć, choćby była gorzka jak piołun. Która się nie poddaje, gotowa jest się bić, i to nie tylko w przenośni, ale i dosłownie, o swojego przyjaciela czy ukochanego. Jakże dalekiej od dzisiejszej mody na wyrzucanie tego, co się zepsuło i zastępowanie tego natychmiast nowym egzemplarzem. Pięknie pokazuje to wątek kryzysu, który przeżywają Paweł i Marta, ale również trudne chwile między chłopakami. Bo, jak w pewnym momencie powie mama Pawła, nie jest łatwo dostać się za czyjeś zasieki. Zwłaszcza, gdy budował je w sobie latami.

 

To również wzruszająca, momentami bolesna, ale w ostatecznym rozrachunku dająca nadzieję, opowieść o potężnej sile rodzinnych więzi i rodzinnych traum. Jedne mogą dać fundament na całe życie, inne mogą to życie złamać. Zderzenie rodzin Pawła i Witka uwypukla miłość i więzi w tej pierwszej i ogrom błędów i zranień w tej drugiej. Ale żadna historia, dopóki wciąż trwa, nie jest skazana na gorzki finał.

 

I wreszcie, pod tą wierzchnią warstwą, ukryta jest ta druga, a wraz z nią ta bohaterka powieści, o której już wcześniej wspomniałam – wiara. Paweł jest już zaawansowany na drodze wiary, ale Witek jest ciągle na etapie ucznia. A jednak ten tandem ma odegrać ważną rolę w planach Boga. Magdalena Mikutel zderza w swojej powieści naszą bezpieczną, cieplutką, oswojoną religijność, choćby i najszczerszą, z wiarą i gorliwością rodem z Dziejów Apostolskich. Poprzez doświadczenia, jakie Paweł i Witek przeżywają we wspólnocie modlitewnej, do której należą, Autorka zmusza czytelnika do odpowiedzenie sobie na wiele pytań o jego wiarę. Bo to Boże szaleństwo, które staje się udziałem całej czwórki przyjaciół, tak naprawdę powinno być Bożą rutyną, która nikogo wierzącego nie dziwi i nie zaskakuje. I tutaj przypomina mi się jeden z ulubionych wierszy mojego tak kochanego księdza Twardowskiego, pozwolę go sobie przytoczyć, bo jest niedługi:

 

Gdy umierał na krzyżu

cud sie nie zdarzył

żaden anioł nie pomógł

deszcz nie obmył głowy

piorun się zagapił gdzie indziej uderzył

zaradna Matka Boska

z cudem nie zdążyła

wierzyć to znaczy ufać kiedy cudów nie ma

cud chce jak najlepiej

a utrudnia wiarę

 

Jakże prawdziwe okazały się słowa księdza Jana od Biedronki wobec doświadczeń, które spotykają czwórkę przyjaciół. Ale sami przeczytajcie, o jakie doświadczenia chodzi, nie zdradzę Wam jakie cuda dzieją się w tej powieści ;) . Powiem tylko tyle, że z pewnością zaskoczy Was jej bogactwo. Każdy może z niego wybrać tyle, ile jest w stanie na ten moment udźwignąć. Bo nie ma w tej książce ani grama dydaktyzmu, jest raczej zachwyt i pokora człowieka oszołomionego potęgą i nieprzewidywalnością Boga. Jest w niej czułość, dobroć, zachwyt pięknem świata i głębią ludzkich serc. Pokochacie Pawła, Witka, Martę i Anielę, poczujecie się członkami ich rodzin. Odnajdziecie się w ich rozterkach i radościach. A może, jeśli zechcecie i jeśli będziecie umieli otworzyć swoje serca, i Wy doświadczycie cudów ;) …

 

Gorąco polecam, a Wydawnictwu eSPe dziękuję za zaufanie i obdarowanie mnie tym niezwykłym patronatem :).

 


„Larimer Street” – czyli opowieść o sercu i …Sercu pod jasnym słońcem Denver, z nutką dekadencji i transcendencji w tle ;) RECENZJA PRZEDPREMIEROWA!

    Moją przedpremierową recenzję najnowszej powieści Katarzyny Targosz „Larimer Street” chcę zacząć od pewnego cytatu, ale jego źródło zdra...